Czy ktoś z nas, ludzi interesujących się historią, nie zetknął się z opisami walk na Iwo Jimie? Z pewnością – nie. Każdy miłośnik historii na pewno słyszał o zmaganiach amerykańskich marines z japońskimi obrońcami, o męstwie, jakim wykazywali się amerykańscy chłopcy, a także o masowych samobójstwach japońskich żołnierzy i rozbudowanym systemie obronnym wyspy oraz o armii cieni, która strzelała, ale nikt nie wiedział skąd. Każdy z nas widział słynne i obsypane nagrodami zdjęcie Joe Rosenthala, ukazujące sześciu żołnierzy zatykających amerykańską flagę na szczycie górującego nad Iwo Jimą wulkanu Suribachi. Jednakże – czy ktoś z nas choć przez chwilę zastanowił się kim są ci młodzieńcy i dlaczego to właśnie im historia przypisała miano bohaterów? Pytanie to jakże nurtujące, odpowiedzi wszakże były jasne – lecz nie do końca. Któż lepiej mógłby zająć się historią tych sześciu chłopców, (którzy stali się mężczyznami przechodząc szkolenie marines) walczących na wyspach Pacyfiku, jak nie syn jednego z nich?
James Bradley, syn Jacka, po śmierci ojca znalazł w jego biurze pudło. Czy przypuszczał, że to zdarzenie postawi przed nim nowe wyzwanie? Czy spodziewał się dzięki temu odkryć historię swojego małomównego i skrytego rodzica? Na pewno nie. Jednak po otwarciu tego pojemnego pudła z historią jego życie zmieniło się diametralnie. To, co tam znalazł, było zapisem przeszłości jego ojca – człowieka, który wraz z pięcioma innymi marines zatknął na szczycie wulkanicznego stożka Suribachi amerykańską flagę. Przeszłości, która go potem prześladowała, nie dawała mu spać. Choć Jack stał się bohaterem – wiedział, że bohaterami byli ci, którzy z Iwo Jimy nie wrócili…
Książka „Sztandar chwały” była dla mnie z jednej strony zaskoczeniem, a z drugiej zaś pozycją, która prędzej czy później musiała się pojawić. Temat Iwo Jimy jest dość często poruszany w różnego typu opracowaniach. Niestety – autorzy, mimo usilnych starań, nie byli nigdy w stanie dostatecznie oddać klimatu panującego podczas walk. Nie potrafili pokazać śmierci, obojętności, braterstwa i przerażenia, a także ogromnego wysiłku, na którego stać było obydwie walczące strony. Jedynym autorem, który mógłby pokusić się o prawdziwe opracowanie tematu Iwo Jimy był według mnie Stephen Ambrose.
Na szczęście, James Bradley i Ron Powers wznieśli się na wyżyny swoich umiejętności. Ich próba ujęcia bitwy w stylu „wielkiego Ambrose’a” powiodła się całkowicie. Jednakże – czy styl ten na pewno jest aż tak podobny? I tak, i nie. Czemu? Bo dla Jamesa Bradleya pisanie książki było walką o wspomnienia jego ojca i pięciu innych marines walczących u jego boku. Było bojem o historię kogoś, komu w życiu wiele zawdzięczał, kto był jego pierwszym nauczycielem. Był to hołd złożony ojcu przez Jamesa Bradleya. Dlatego książkę czyta się i brzmi ona tak płynnie, tak ciekawie, tak prosto ukazuje ból, walkę i prawdziwe oblicze wojny. I o to autorowi chodziło! Chwała mu za osiągnięcie tak wspaniałego efektu.
Wracając do samego wydania – dziwi mnie trochę, iż pozycja ta na polskim rynku ukazała się dopiero sześć lat po jej światowej premierze. Widzę jednak jedno z „komercyjnych rozwiązań” tego małego dylematu – niedługo na ekrany kin wejdzie film oparty na książce Jamesa Bradleya i Rona Powersa, o tym samym tytule. Jego reżyserem jest sam Clint Eastwood. Możliwe, że właśnie dlatego dopiero teraz otrzymujemy „Sztandar chwały” do rąk. Nie żałujmy jednak, bo to naprawdę świetna, wciągająca pozycja.
Kontynuując temat książki – jak zwykle nie mam zastrzeżeń co do wydawnictwa Rebis i formy, w jakiej wydali „Sztandar chwały”. Książka posiada twardą oprawę i świetną, oddającą klimat jej wnętrza, okładkę. Wewnątrz znajduje się kilkanaście ilustracji, które umilają nam czytanie, choć – uwierzcie – tę książkę się pożera, nie ma czasu na oglądanie zdjęć… Wracamy do nich później, po bitwie, a tymczasem z wypiekami na twarzy czytamy kolejne stronice, przenosimy się w wir walki, widzimy to, co się dzieje wokół nas – wybuchają barki desantowe, dowódca krzyczy do żołnierzy, aby ci „ruszyli dupska”. Naprawdę, porywające opracowanie.
Podsumowując – „Sztandar chwały” do złudzenia przypomina książki Stephena Ambrose’a, lecz nie jest taki sam. Mamy tutaj pogoń za wspomnieniami, za historią życia ojca Bradleya, jak i pozostałych pięciu marines. Ludzi, którzy jako pierwsi spojrzeli na ogrom wojny z tak doniosłej perspektywy, jaką był szczyt Suribachi. Zobaczyli prawdę o wojnie, pokonali własny strach…
Czy książkę tą można nazwać rozprawą historyczną? Myślę, że nie jest to do końca trafne określenie. Ta pozycja to epicka opowieść o sześciu żołnierzach, którzy uczynili wszystko dla swojej ojczyzny. Część z nich oddała dla niej życie, reszta przez kolejne lata walczyła z duchami współbraci z Iwo Jimy. Czy i my nie powinniśmy wzbudzić u siebie refleksji na ten właśnie temat?
Na koniec chciałbym zacytować opinię wspominanego przeze mnie kilkakrotnie Stephena Ambrose’a. Jak dla mnie to największy autorytet, a więc jego ocena ma wielkie znaczenie:
„Najlepsza książka wojenna, jaką kiedykolwiek czytałem. Historia mężczyzn, którzy zatknęli flagę na Iwo Jimie, napełnia mnie podziwem”
Te słowa są wystarczającym komentarzem do książki Jamesa Bradleya i Rona Powersa. Z mojej strony mogę powiedzieć, że „Sztandar chwały” to pozycja, której nie można ominąć… Szczerze polecam!