Czytujecie może CD-Action? Jeśli tak, kojarzycie zapewne dział Kaszanka Zone, w którym recenzowane są gry zupełnie beznadziejne, urągające wszystkim zasadom sztuki i rzemiosła grotwórstwa. I ja tak sobie marzę, by kiedyś trafiła mi się książka tragiczna, bubel wydawniczy, który nigdy nie powinien był trafić na rynek. Gdy czytałem Słowika moskiewskiego, w paru momentach miałem wrażenie, iż sen się ziścił, ale rychło się okazało, że nie tym razem. I dobrze, bo szkoda by było, gdyby książka tak ciekawa miała zostać, darujcie, spieprzona.
Od jakiegoś czasu mamy do czynienia ze swoistą modą na PRL. Może się to komuś podobać, może się nie podobać, ale zjawisko jest faktem, a Słowik poniekąd się w tę modę wpisuje.
Głównym bohaterem powieści jest Al Niczyj, obywatel Stanów Zjednoczonych polskiego pochodzenia, który, przebywając w ojczyźnie przodków dumnie budującej ustrój socjalistyczny, wpada w sam środek wielkiej afery kryminalnej, będącej też, jak się od razu okazuje, aferą polityczną. Krążąc po Warszawie w poszukiwaniu tytułowego Słowika – niebędącego ptakiem, ani prawdziwym, ani rzeźbionym – wspólnie z Alem Niczyim/Niczyjem, spotykamy postaci, których nazwiska jednoznacznie kojarzą się z minionym ustrojem. Pojawi się więc Jerzy Putrament, premier Cyrano, I sekretarz PZPR Towa, a także… Bruce Lee, od którego Cyrano pobierał będzie nauki. Główny bohater niestety nie daje się lubić. Ma w sobie coś z bohaterów ówczesnych, a może nawet wcześniejszych filmów amerykańskich, ale po prostu nie daje się lubić, co jednak nie musi być wadą. Zapałałem za to sympatią do niejakiego Romana Utanga, postaci tak charakterystycznej i tak niewiarygodnej, że aż nie jestem w stanie go opisać. Ciekawi mogą się pobawić w przestawianie liter jego imienia i nazwiska – rezultat nie będzie przypadkowy.
W tym miejscu należy zaznaczyć, iż choć Al Niczyj zostaje zmuszony do poradzenia sobie z zagadką kryminalną, Słowik moskiewski nie jest kryminałem, pomimo że tego właśnie można by się spodziewać po zwiastunie na ostatniej stronie okładki. Aspekt kryminalny jest co najwyżej tłem, i to słabo widocznym. Już prędzej będzie to powieść historyczna, ukazująca realia tamtych lat, gdzieniegdzie realistycznie, w innych miejscach satyrycznie, trochę przypominając (tylko nie zapominajmy o proporcjach!) Mistrza i Małgorzatę. I jeśli spojrzymy pod tym kątem, ukaże nam się książka świetna. Poznamy ludzi zniszczonych przez system, zniewolonych przez system, wyniesionych na szczyt przez system, ogłupionych przez system.
Muszę dodać na koniec, że jest w tej powieści coś dziwnego, coś, czego nie umiałem i nie umiem nazwać, a co sprawiało, że czytało się jakoś… dziwnie? Bo nie źle, nie w tym rzecz, właśnie dziwnie. Właśnie przez tę dziwność tak długo pisałem tę recenzję, nie wiedziałem bowiem, jak to nazwać – i wciąż nie wiem. Wiem tylko, że to wina, a może zasługa, języka, jakim Słowik moskiewski jest napisany. Z tego powodu nie jest to książka dla każdego, sprawi problemy niewyrobionemu czytelnikowi, ale na pewno zainteresuje tych, którzy na głęboki PRL potrafią spojrzeć z cokolwiek ironicznym krytycyzmem.