Już wkrótce nakładem lubelskiej Fabryki Słów na rynku wydawniczym ukaże się trzecia książka Roberta Forysia – „Sztejer”. Akcja poprzednich była silnie osadzona w realiach historycznych i toczyła się w czasach Rzeczpospolitej szlacheckiej, a konkretnie podczas rządów Władysława IV i Jana Kazimierza Wazów. Z nową publikacją jest już inaczej. „Sztejer” na półkach księgarni znajdzie miejsce w przepastnym dziale „Fantastyka”. Przyznam, że to pierwsza pozycja Forysia, która wpadła mi w ręce. Do lektury „Sztejera” przystępowałem więc nieobciążony osobistą opinią o jego wcześniejszych książkach, choć – mimo wszystko – kusiło, aby podpatrzeć w Internecie co też Czytelnicy i inni recenzenci wypisują o wcześniejszej twórczości autora.

Scena, po której porusza się główny bohater, to postapokaliptyczna wizja świata po Zagładzie – atomowej wojnie, która przyniosła upadek znanej nam cywilizacji i cofnęła jej rozwój mniej więcej do czasów ciemnych wieków średnich (i to bardzo ciemnych!). Na lądzie, w wodzie i w powietrzu zaroiło się od popromiennych mutantów – utopców, ghuli, gigantycznych sumów lubujących się w ludzkim mięsie, czy… latających szczurzych samic, polujących w watahach wraz z osobnikami płci męskiej na wszystko co się rusza. Na dodatek, jakby było mało atomowych grzybów, po krwawym konflikcie wybuchła epidemia. Co było jej przyczyną – tego nie wiemy. Ludzie, którzy ją przeżyli, zamienili się w nadnaturalnie szybkich i silnych Wyklętych, coś na kształt zombie, wychodzących z ukrycia i polujących w obawie przed słonecznym światłem tylko nocą. Pozostałości ludzkiego rodu żyją w oddalonych od siebie osadach. Wierzą w Najświętszą Panią lub w Chrystusa – „lub”, a nie „i”, bo Święta Rodzina z niepodanych przyczyn jest ze sobą bardzo skłócona. Ale dużą popularnością cieszą się też przeróżne bóstwa o zwierzęcych twarzach, nie gardzące ofiarami z niemowląt.

Tytułowy bohater para się zabijaniem potworów (i nie tylko) za srebro. Vincent Sztejer z równą łatwością radzi sobie z jataganem co w alkowie czy w grze w kości na pieniądze. O Sztejerze wiadomo, że jest absolwentem tajemniczego Opactwa w Torunium i byłym członkiem Czarnej Gwardii – bandy morderców, wykonujących zadania zlecane przez Ojca Protektora, ściganym przez byłych mocodawców. Przez kilka lat służył w gwardii Wielkiego Imama Prisztiny. Obecnie w poszukiwaniu fuchy przemieszcza się po terenie, który kiedyś w atlasach geograficznych nazywano Polską – krainie rozciągającej się od Morza Niewolniczego po wysokie góry na południu, przeciętej wstęgą rzeki Wrzącej.

Jeśli ktoś szuka najemnika do wykonania naprawdę brudnej roboty to wynajmuje właśnie Sztejera. I na tym mniej więcej opiera się główna oś fabuły. Akcja dwóch zawartych w tomie opowiadań toczy się tak wartko, jak szybkie jest pchnięcie Sztejerowego miecza. Pisarskie rzemiosło Foryś ma opanowane całkiem dobrze. Dialogi są żywe i nieprzegadane, a to duży plus, bo moim skromnym zdaniem nie brakuje polskich autorów, którzy z tą częścią swojego fachu mają spory problem. Narracja jest w pierwszej osobie, co ogranicza siłą rzeczy możliwości snucia opowieści – po świecie Sztejera poruszamy się tylko i wyłącznie z nim samym, ale z drugiej strony daje autorowi szansę na serwowanie głównemu bohaterowi (i samym Czytelnikom) solidnej porcji zaskoczeń i zwrotów akcji.

O aspekcie „technicznym” wydania niestety się nie wypowiem. Otrzymałem egzemplarz recenzencki, jeszcze bez ilustracji i przed ostateczną korektą. Mimo to, dobrze znając staranność, z jaką swoje pozycje wydaje Fabryka Słów, można być pewnym, że także „Sztejer” będzie pod względem redaktorskim i wizualnym na wysokim poziomie.

Gdy czytałem „Sztejera”, już po kilkunastu stronach powieści zaczęło towarzyszyć mi wrażenie, że gdzieś coś podobnego czytałem, coś podobnego widziałem. Główny bohater nie wnosi do polskiej fantastyki elementu wyjątkowości. W tej gałęzi prozy aż roi się od podobnych postaci, z kultowym Geraltem z Rivii Andrzeja Sapkowskiego na czele. Nie wiem, czy Foryś świadomie czerpie pełnymi garściami z kanonów tego typu literatury, ale robiąc tak, dorzuca do pieca tych wszystkich, którzy niesłusznie uważają, że polska fantastyka skończyła się na sadze o Wiedźminie. Wyklęci z kolei żywcem przypominają postacie z filmu „Jestem legendą” (czy raczej z powieści Roberta Mathesona o tym samym tytule). Nie jestem w tej opinii odosobniony. Znajomy – zapalony kinoman – czytając opis Wyklętych stwierdził, bez mojej sugestii, dokładnie tak samo.

Podsumowując, nie jest to książka, na podstawie której będą robione filmy czy gry komputerowe, ale fani literatury spod znaku ognia, miecza i obrzyna sięgając po nią, nie będą zawiedzeni.