Długo, oj, bardzo długo zabierałem się do napisania tej recenzji. Książka Witolda Urbanowicza jest bowiem na tyle nietuzinkowa, że zupełnie nie miałem pomysłu, jak ją opisać. Hm… w gruncie rzeczy wciąż nie mam. Ale terminy gonią.
Po tym zachęcającym wstępie możemy przejść „do adremu”. Pozycja wydawnictwa Znak, którą mam dziś przyjemność przedstawiać, to jedna z kilku autobiograficznych pozycji autorstwa Witolda Urbanowicza, legendy polskiego lotnictwa myśliwskiego, swego czasu dowódcy jeszcze bardziej legendarnego Dywizjonu 303. W czasach, które opisuje w „Początku jutra”, Urbanowicz nie miał jednak najbledszego pojęcia, iż przyjdzie mu walczyć na angielskim niebie. Początek fabuły wypada bowiem, jeśli nie liczyć wstępu, na pamiętny 1 września 1939 roku, ostatnie zdania opisują zaś wyjazd Urbanowicza z Francji do Wielkiej Brytanii w pierwszych tygodniach roku 1940. Ten wstęp to zresztą ciekawa rzecz; z dzisiejszej perspektywy dobrze w nim widać PRL-owskie realia.
Mogłoby się wydawać, iż najważniejszą częścią książki jest opis kampanii wrześniowej. I faktycznie, Urbanowicz opowiada Czytelnikowi o faktach mało znanych nawet teraz, a co dopiero w czasach pierwszego wydania (czyli w roku 1966), wspomina nierówną walkę z hitlerowską Luftwaffe, w której polskie lotnictwo skazane było na druzgocącą klęskę, ale wszelkimi siłami walczyło, by chociaż odsunąć ją w czasie. W opisach walk powietrznych widać zaś wyraźnie, iż Urbanowicz pracował przed wojną jako pilot-instruktor. Ich najwyraźniejszymi elementami są bowiem nie quasi-fiedlerowskie poematy na temat samolotów myśliwskich krążących wokół siebie niczym dzikie ptaki, lecz chłodne, a mimo to poruszające analizy, co czuje, co myśli i co myśleć powinien pilot, gdy bierze wroga na cel, a co, gdy sam celem jest.
Dla mnie jednakże ciekawsze było to, co działo się na ziemi. Gdy nadszedł rozkaz ewakuacji do Rumunii, polscy piloci znaleźli się w zupełnie obcej sytuacji, do której de facto nikt nigdy ich nie przygotowywał. Rola Urbanowicza była tym trudniejsza, że radzić sobie musiał z ludźmi młodymi, świeżo upieczonymi pilotami, którzy całym sercem pragnęli walczyć za ojczyznę, zwłaszcza teraz, gdy tak bardzo ich potrzebowała, a nikt nie dał im takiej możliwości.
No właśnie, Rumunia… Opowieść o pobycie Urbanowicza w Rumunii to bez wątpienia najsilniejsza strona „Początku jutra”. Atmosfera panująca w tym, pięknym skądinąd, kraju jesienią roku 1939 była zaiste niepowtarzalna, ale to w głównej mierze dzięki temu, jaka Rumunia była w ogóle. Najbardziej w oczy rzuca się wszechobecna korupcja osiągająca skalę wręcz cyrkową, do jakiej nie zbliżyła się chyba ani za najgłębszego PRL-u, ani za zaborów. Ale w urbanowiczowskiej Rumunii wszystko może zaciekawić, wszystko może rozśmieszyć, także pewna naiwność naszego pilota w kontaktach z tubylcami, którzy jednak ostatecznie i do niego, i do wszystkich Polaków czuli sympatię i starali się im pomóc w ucieczce przed hitlerowską obławą.
Do tego wszystkiego dochodzą kapitalne dialogi, które sprawiły mi zresztą niemało problemów. W chwili, gdy książka powstawała, od ich wypowiedzenia minęło gdzieś tak ćwierć wieku. Czy można zapamiętać tyle rozmów z taką dokładnością, o ile nie jest się ani Danielem Tammetem, ani Kimem Peekiem? Czy też może Urbanowicz konfabuluje? Obawiam się, że niestety to drugie, ale… nie mam o to żalu. Wierzę, że wszystkie te rozmowy naprawdę się odbyły i że naprawdę sprowadzały się do tego, do czego sprowadzają się w książce. A chyba nie muszę tłumaczyć, o ile gorzej czytałoby się tekst napisany w stylu „najpierw rozmawialiśmy o tym i o tamtym, a potem o czterech literach Maryni”.
Jeśli do tej pory nie wyraziłem się dość jasno, to powiem teraz wprost: to naprawdę świetna książka, przede wszystkim dlatego, że jest świetnie napisana, dzięki czemu mogę ją polecić tak naprawdę każdemu, nawet ludziom patrzącym z ukosa na historię, ale lubiących powieści przygodowe, bo i tak można traktować „Początek jutra”. Dla zainteresowanych okresem II wojny światowej jest to z kolei lektura obowiązkowa.