To uczucie, kiedy podczas ostatniego z rzutów karnych decydujących o mistrzowie świata w piłce nożnej nagle wysiada prąd i gaśnie telewizor. To uczucie, kiedy młodszy brat zabiera ci wisienkę z tortu urodzinowego, którą zostawiłeś sobie na sam koniec. To uczucie, kiedy niezrównany gawędziarz nagle, nie podając żadnego konkretnego powodu, kończy opowiadaną przy ognisku historię, pozostawiając słuchaczy z wypisanym na twarzach pytaniem: „No co jest…?”.
Wspomnień żołnierzy różnych frontów drugiej wojny światowej oczywiście nie brakuje. Niektóre pod względem emocji są płaskie jak naleśnik. Inne wydają się tak podkoloryzowane, że gdyby je sfilmować, niechybnie trafiłyby na sklepową półkę z fantastyką. Cała sztuka w pisaniu wojennych wspomnień polega na tym, aby wiernie oddać swoje przeżycia i nie zostać posądzonym o bycie kolejnym wcieleniem barona Münchhausena, a jednocześnie nie zanudzić Czytelnika. Temu niełatwemu wyzwaniu sprostał Piotr Nikołajewicz Palij, a raczej niejaki Drozdow, bo prawdopodobnie właśnie takie nazwisko nosi Autor wspomnień pod tytułem „Zapiski oficera z niewoli”, wydanych przez gdańską oficynę Katmar.
Palij przed wojną był niezłym inżynierem, niespecjalnie angażującym się w politykę Związku Radzieckiego. Może właśnie ze względu na tę, podejrzaną jak na człowieka sowieckiego, oziębłość został podczas wielkiej czystki uwięziony przez NKWD i oskarżony o ukraiński nacjonalizm. Zmobilizowany po wypuszczeniu z więzienia, w 1941 roku trafia na dawne polskie Kresy. Tutaj buduje umocnienia Linii Mołotowa (dziwiąc się tłumaczeniom dowództwa, które na pytanie o budowane po drugiej stronie granicy na Bugu pod Siemiatyczami mosty pontonowe, słyszy, że z pewnością będą one potrzebne niemieckim sojusznikom do… desantu na Anglię), wraz z innymi jednostkami wycofuje się przed napierającym Wehrmachtem i wreszcie zostaje wzięty do niewoli, gdy próbuje bronić linii Dniepru. W Peenemünde, gdzie jako jeden z wielu trybików w maszynie tworzy podzespoły niezbędne do produkcji rakiet V-1 i V-2, podejmuje decyzję o wstąpieniu do Rosyjskiej Armii Wyzwoleńczej generała Andrieja Własowa. Po wojnie, w nie do końca jasnych okolicznościach, trafia do USA, gdzie pracuje w koncernie Lockheed.
Wspomnienia Palija to spis smutnych historii (jak ta o polskiej nastolatce zgwałconej przez rosyjskiego żołnierza, który pod przybranym nazwiskiem zdobył zaufanie jej rodziców), uderzających kontrastów (obdarta, głodna i niewyposażona Armia Czerwona kontra „dżentelmeni” z Wehrmachtu, opatrujący rannych jeńców w szpitalu, dobrze karmiący i częstujący papierosami) i przerażających opowieści z jenieckich obozów, pełnych głodu, chorób, pasożytów i sadystycznych strażników oraz funkcyjnych więźniów, czyli samych Rosjan, wyłapujących komisarzy politycznych, Żydów i zaprzysięgłych zwolenników komunizmu, a także oficerów, którzy im podpadli i na których wreszcie mogli się odegrać.
Palij jest świetnym obserwatorem, zwłaszcza procesu zmiany myślenia jeńców. Przykładni członkowie partii, mniej lub bardziej ideowi, z czasem stają się zaprzysięgłymi przeciwnikami systemu powstałego w Związku Radzieckim. Stalin z półboga staje się wrogiem numer 1, znienawidzonym i oskarżanym o wywołanie wojny, której nie można wygrać. Jeńcy mają mu za złe zwłaszcza to, że ZSRR nie podpisał konwencji genewskich, więc formalnie żołnierzom radzieckim nie przysługiwały te przywileje co obywatelom krajów będących sygnatariuszami. Stalagi dla żołnierzy Armii Czerwonej nie były nadzorowane przez przedstawicieli Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, przez co nie mieli oni szans na przykład na regularną korespondencję z rodzinami.
Książkę czyta się dobrze, ale byłoby jeszcze lepiej, gdy Autor kontynuował swoją historię, bo bezsprzecznie opuścił najciekawsze momenty swojej biografii: służbę w ROA Własowa, jej zakończenie i tajemniczy przerzut do Stanów Zjednoczonych. Niedosyt jest spory, wręcz gigantyczny, i rzutuje na całościową ocenę wspomnień Palija, która solidnej szkolnej „czwórki” przekroczyć nie może.
Na zakończenie jeszcze mała rada dla wydawcy. Proszę nie oszczędzać na korekcie albo zlecić używanie klawiatury z polskimi znakami, bo brakujące nad „ż” kropki przestałem liczyć po dwudziestym razie. Sama książka to około trzysta stron w twardej okładce i bez ilustracji. Plusem z pewnością jest tłumaczenie Piotra Tymińskiego.
Ale tej zjedzonej „wisienki” Autorowi i tak nie podaruję…