Obrodziło nam książkami o II wojnie światowej na Pacyfiku. Po świetnej „Ucieczce z głębin” Aleksa Kershawa na polskim rynku księgarskim pojawia się wstrząsająca opowieść żołnierza Korpusu Piechoty Morskiej wspominającego swój udział w bitwach na dwóch japońskich wyspach – Peleliu i Okinawie.

Fragment książki

Eugene B. Sledge trafił jako szeregowiec do 1. Dywizji Marines, zwanej The Old Breed – stąd też oryginalny tytuł, „With the Old Breed: At Peleliu and Okinawa”. Niektórzy nasi Czytelnicy być może go kojarzą. Książka Sledge’a ma już bowiem za sobą debiut w naszym kraju i nakładem innego wydawnictwa ukazała się właśnie jako „Ze starą wiarą na Peleliu i Okinawie”. Teraz jednak, nakładem wydawnictwa Magnum, które niecały rok temu wypuściło świetny „Ostatni rozdział”, trafia do polskich księgarń i empików zupełnie nowe wydanie, zupełnie nowe tłumaczenie pod zupełnie nowym tytułem: „Piekło Pacyfiku”.

Nowy tytuł ma oczywiście mało wspólnego z oryginalnym – nie ma nawet wskazującego nań podtytułu – jednak bardzo wiele z treścią. Książka Sledge’a jest bowiem przerażająca. Wojna widziana oczyma szeregowca Marines to wojna odarta z chwały i patosu, wojna brudna (dosłownie i w przenośni), wojna brutalna, bezpardonowa, znienawidzona przez wszystkich w nią wplątanych. Takiej wojny nie zobaczymy w książkach pisanych z zewnątrz, przez badaczy, nawet takich, którzy chcą ukazać okropności konfliktu zbrojnego. Sledge’owski obraz wojny jest obrazem żywym, oddziałującym na wyobraźnię, a poprzez nią – na zmysły. Naprawdę widzi się błoto, sponiewierane ciała poległych i wszechobecne robactwo, naprawdę słyszy się szarpiący nerwy huk nawały artyleryjskiej, czuje się zmęczenie mięśni zakwaszonych noszeniem pocisków moździerzowych, ale przede wszystkim czuje się mdlący odór gnijących trupów. Gdybym nie wiedział, że mowa tu o prawdziwych wydarzeniach, czytając niektóre fragmenty, gotów byłbym pomyśleć, że mam w rękach horror Stephena Kinga.

Przesadzam? Może i przesadzam, ale śmiem twierdzić, że nie bardzo. „Piekło Pacyfiku” zbiera ze wszech stron pochwały właśnie za dobitne, odarte z lukru przedstawienie wojny. Lecz to tylko połowa wartości książki. Drugą, może nawet „większą połowę” stanowi jej kolosalna wartość jako źródła historycznego.

Nie chodzi tu oczywiście o źródło odnośnie strategicznego czy operacyjnego poziomu kampanii na wyspach Pacyfiku. Autor przyznaje, że o tym aspekcie wojny nie ma większego pojęcia i aby zapewnić Czytelnikowi w miarę kompletny obraz, musiał sięgać po inne opracowania i źródła. „Piekło Pacyfiku” jest za to cennym źródłem informacji o funkcjonowaniu Marines na szczeblu kompanii i batalionu, a jeszcze cenniejszym – o „kuchni” Korpusu Piechoty Morskiej. Co przez to rozumiem? Otóż Sledge wiele miejsca poświęca stosunkom między żołnierzami, między szeregowcami a oficerami, znaczeniu sanitariuszy czy czemuś, co zwie się z francuska esprit de corps – duch koleżeństwa, poczucie wspólnoty oddziału czy całego rodzaju broni.

Obraz tegoż esprit de corps jest może nacechowany propagandowo, jednakże nie jest to propaganda natrętna. Można tu mówić raczej o w pełni zrozumiałym pozytywnym sentymencie, jaki autor żywił dla swoich towarzyszy broni. Korpus Piechoty Morskiej jest, mimo liczebności, formacją elitarną i kultywowane w nim tradycje są zarazem oryginalne, jak i mocno zakorzenione. Podobnie jest i z opisami szkolenia w okresie II wojny światowej, w Polsce praktycznie niedostępnymi nigdzie indziej. Pierwsze dwa rozdziały, poświęcone temu właśnie zagadnieniu, są same w sobie cenną, interesującą lekturą. Na ten przykład, Sledge wspomina wiele mówiące wydarzenie z czasów swojego szkolenia, kiedy to pewien rekrut nieopatrznie nazwał swojego Garanda „pukawką”. Z pozoru trudno to w ogóle zakwalifikować jako przewinienie, ale dla żołnierza Marines jego broń powinna być czymś szczególnym. Wyraża to Rifleman’s Creed, credo strzelca, ułożone przez dowódcę 1. Dywizji Marines, generała majora Williama Rupertusa – pojawiają się w nim między innymi słowa „mój karabin to mój przyjaciel” czy „bez swojego karabinu jestem bezużyteczny”. Kara za „pukawkę” dla nieszczęsnego rekruta nie była może szczególnie dotkliwa, ale na pewno upokarzająca.

Do samego wydania trudno mieć zastrzeżenia. Ktoś może się obruszyć na cokolwiek niedwuznaczną reklamę serialu „Pacyfik” trzaśniętą niemal na samym środku okładki, ale takie już są prawa marketingu, a lepiej mieć książkę z reklamą, niż nie mieć jej wcale. Co się zaś tyczy tłumaczenia, a więc tego co naprawdę decyduje o wartości obcojęzycznego wydania książki (bo przecież takiego znaczenia nie ma wygląd okładki ani jej twardość czy miękkość), mogę powiedzieć tyle, że jest świetne pod względem merytorycznym i niemal bezbłędne pod względem redakcyjnym. W tym zakresie znalazłem tylko jeden błąd. Mianowicie, tłumacz nie mógł się zdecydować, jak powinno się wymawiać – a tym samym i odmieniać – nazwisko Howze, występujące tu jako nazwa okrętu USS General R. L. Howze (AP-134). I tak, raz mamy „Generała Howze’a”, stronę wcześniej zaś „na Generale Howze’em”. Tymczasem jeśli Howze’a, to na Howzie.

Czterdzieści dwa złote za niespełna trzystustronicową książkę może się wydawać ceną wygórowaną. Za tę kwotę Czytelnik dostanie jednak wyjątkową, poruszającą relację żołnierza z jednej strony boleśnie doświadczonego przez los, z drugiej jednak – cieszącego się niewyobrażalnym szczęściem; pośrednio tym samym szczęście mieliśmy i my. Autor bowiem nie został nawet ani razu ranny, lecz kilkakrotnie cudem uniknął śmierci, a wystarczyłaby choćby jedna dobrze wymierzona kula, by zapiski, które Sledge przechowywał między kartami swojej Biblii nigdy nie trafiły do druku.

Może szkoda, że autor nie poświęcił kampanii na Okinawie tyle uwagi co walkom o Peleliu, ale nie zamierzam mieć o to pretensji. Wstrząsający opis Peleliu – zwłaszcza obrzydliwe doświadczenia olfaktoryczne – wystarczył, by przesłanie „Piekła Pacyfiku” wbiło się głęboko w umysł. Jak brzmi? Bardzo prosto: wojna to parszywa, stara dziwka. Na szczęście Sledge wyraża ten pogląd z większym polotem.

Fragment książki