Peter Heather, profesor historii średniowiecznej w King’s College w Londynie, po napisaniu dobrze przyjętego „Upadku Cesarstwa Rzymskiego” (Dom Wydawniczy Rebis) zajął się rozwinięciem jednej z przyczyn tego wydarzenia. Mowa o wielkiej wędrówce ludów – plemion barbarzyńskich sąsiadujących z Rzymem – i o innych wczesnośredniowiecznych migracjach, które w dużej mierze ukształtowały dzisiejszy wygląd Europy. Autor porwał się na zadanie niełatwe, bo jak uporządkować kilkuwieczny, głównie germańsko-słowiański bałagan i w przystępnej formie wyjaśnić Czytelnikom zawiłości procesu, nad którym wciąż głowią się historycy? Jak „niewdzięczna” była praca nad książką niech świadczy fakt, iż autor poświęcił jej – oczywiście z przerwami – szesnaście lat życia.

Mimo szoku, jakiego doznały cesarskie elity po rzezi rzymskich legionów w Lesie Teutoburskim w 9 roku n.e., sąsiedzkie stosunki z barbarzyńcami układały się stosunkowo poprawnie. Rzymianie coraz chętniej korzystali z usług germańskich rekrutów, ci drudzy, jako sprzymierzeńcy cesarza (foederati), nie odmawiali pobierania sowitych wynagrodzeń. Obie nacje wreszcie dobrze zarabiały na przygranicznym handlu. Nic dziwnego więc w tym, że ludy, które mieszkały z dala od limes i nie miały szans na czerpanie tak wielkich zysków z wymiany jak przygraniczni kuzyni, postanowiły przenieść się bliżej złotodajnej granicy z imperium. Za drugą falę migracji na początku V wieku odpowiadają z kolei nie tylko – jak się głównie przyjmuje – Hunowie, przed którymi uciekały ludy zamieszkujące ziemie między Morzem Czarnym a Dunajem, ale też nieudolna polityka rzymskich cezarów. Jednym plemionom pozwalano osiedlać się w granicach imperium, innym nie. Ci drudzy postanowili więc szukać szczęścia na własną rękę, nie czekając na zaproszenie. Przyczyną wielkich marszów było też stopniowe wycofywanie się Rzymian znad granic, co ograniczyło barbarzyńcom napływ pieniędzy z handlu i sprawiło, że wodzowie plemion, aby nie stracić przywództwa, postanowili wprowadzić je na terytorium rzymskie i sięgnąć po jego bogactwa. Hunowie tylko wypełnili powstałą w ten sposób pustkę. Upadek Rzymu był oczywiście procesem znacznie rozłożonym w czasie, ale za jego początek autor uznaje właśnie rezygnację Rzymian z Dacji i pasa ziem między Karpatami a Dunajem na rzecz Gotów i innych ludów w III wieku.

Obok ludów germańskich głównymi bohaterami książki są Słowianie, którym towarzyszymy od ich wyjścia z praojczyzny (której położenie wciąż jest kwestią dyskusyjną, ale uczeni stawiają głównie na Zadnieprze) po moment zakładania tych państw słowiańskich, które przetrwały do dzisiaj, jak Polska i Czechy. Sporo ciepłych słów pada pod adresem pierwszych Piastów. Heather chwali na przykład dobrą jak na owe czasy organizację młodego państwa, co wynikało ze stosunkowej zamożności, osiągniętej głównie dzięki intratnemu handlowi niewolnikami. Jej namacalnym efektem był rozmach architektoniczny – zbudowana przez Bolesława Chrobrego katedra w Poznaniu była prawdopodobnie w tym czasie największą budowlą kamienną w całej Europie Środkowo-Wschodniej. Trzynawowy kościół miał aż tysiąc metrów kwadratowych powierzchni. Na kartach „Imperiów…” pojawiają się także Anglosasi podbijający dzisiejszą Anglię, Wikingowie szerzący postrach nad brzegami mórz i wspomniani już Hunowie z „Biczem Bożym” Attylą na czele.

Autor sporo miejsca poświęca rozważaniom teoretycznym na temat cech migracji. W uproszczeniu typologię tego procesu sprowadza do trzech terminów: transferu elit (najlepszy przykład to podbój Anglii przez Normanów w 1066 roku), modelu falowego (Goci opuszczający ziemie nad Bałtykiem na rzecz terenów nad Morzem Czarnym) i migracji na dużą skalę (Longobardowie w VI wieku). Heather zaznacza, że nawet wyjątkowo dużych migracji nie można nazwać według starej terminologii inwazjami. Szukając analogii między średniowiecznymi wędrówkami ludów a współczesnymi, podaje przykłady migracji Burów w latach 30. XIX wieku, ucieczki Tutsi do sąsiednich krajów podczas ludobójstwa w Rwandzie, czy Albańczyków podczas konfliktu o Kosowo. Mimo że te porównania są trochę naciągane, to pozwalają współczesnemu czytelnikowi uzmysłowić sobie uniwersalne prawidła towarzyszące migracjom.

W jaki sposób autor chce uniknąć zrażenia Czytelnika do trudnego tematu? Stylem pisania, podając zawiłości w przystępnej formie i nie stroniąc od fragmentów iskrzących się typowym angielskim humorem, który wcale nie odbiera lekturze naukowej powagi (oczyma wyobraźni widzę akademickiego historyka, który poprawiając okulary w rogowej oprawie, pyka ze złości fajką, przyprawiony o palpitację serca…). Z przymrużeniem oka czyta się anegdotę o Hitlerze nie mogącym pogodzić się z tym, że gdy Egipcjanie budowali piramidy, szczytem cywilizacyjnego rozwoju ludów germańskich były… gliniane garnki. Śmieszy Napoleon, rozkazujący wykonać na cesarską koronację szatę z ozdób znalezionych w grobie Childeryka, budowniczego państwa Merowingów – wszystko byłoby w jak najlepszym porządku, gdyby nie fakt, że złote fragmenty były pozostałościami… końskich uprzęży.

Cieniem na pozytywnej opinii o książce Heathera kładą się błędy i nieścisłości, które – przyznam, że dość nieoczekiwanie – znalazłem podczas lektury. Autor przedstawia Hunów jako „prawdopodobnie plemię ugrofińskie”. Jest to wciąż kwestia dyskusyjna, więc powinien przedstawić drugą, bardziej popularną hipotezę, o ich pochodzeniu od ludów ałtajskich z grupy tureckiej. W innym fragmencie książki czytamy, że w IX wieku Słowację nazywano Morawami. Tę wpadkę traktowałbym jako niepotrzebny skrót myślowy – Słowacja i Morawy to oczywiście dwie różne krainy, a błąd mógł wziąć się z tego, że w tym okresie Słowacja była sercem Państwa Wielkomorawskiego. Powołując się na źródło arabskie autorstwa Ibrahima ibn Jakuba Heather podaje, że piastowski komes posiadał drużynę trzech tysięcy pancernych wojów. Bynajmniej nie chcę się przyczepić do wątpliwej, bądź co bądź, liczby rycerzy Mieszka I, ale do określenia komes. Mimo że rzeczywiście czasami słowo to tłumaczy się jako książę, w Polsce zawsze funkcjonowało jako nazwa wysokiego książęcego urzędnika i tego tłumacz powinien się trzymać. Kilka stron dalej autor, pisząc o Mieszku I, przypisuje mu wynegocjowanie prawa do założenia własnego arcybiskupstwa. Jak dobrze wiemy, zrobił to dopiero jego syn Bolesław. To błąd, który nie powinien się zdarzyć, konieczny do poprawienia w ewentualnym kolejnym wydaniu. W opisie narodzin nowych państw w Europie Środkowej, obok Danii, Polski, Czech i Rusi Kijowskiej trochę brakuje mi Węgier. Pojawienie się Madziarów na Nizinie Naddunajskiej mogłoby stanowić klamrę zamykającą kształtowanie się wczesnośredniowiecznej Europy. O Węgrach jest tylko wzmianka, przedstawiająca ich jako ostatnich po Hunach i Awarach nomadów na kontynencie. Ruś Kijowską Heather traktuje jako państwo wyjątkowe, bo założone przez grupę Wikingów, nie tylko wojowników, ale i świetnych handlarzy. Szkoda, że niejako przy okazji autor nie zmierzył się z intrygującą teorią, jakoby pierwsi Piastowie również mieli skandynawskie korzenie.

Pomimo wymienionych błędów i swego rodzaju – subiektywnego rzecz jasna – niedosytu po lekturze, pozycja wydana przez Rebis powinna pojawić się na półce każdego pasjonata średniowiecza. Od kupna odstraszać może cena (69,90 zł), ale otrzymamy za nią wydaną na wysokim poziomie ponad 750-stronicową książkę z dużą liczbą map i ilustracji.