Prawda jest taka, że wychowałem się – jako Czytelnik – między innymi na political fiction i tak zwanych technothrillerach. W pewnym okresie moim literackim guru był Tom Clancy, którego wciąż darzę wielkim szacunkiem i od dawien dawna obiecuję sobie, że w końcu uzupełnię zaległości w zapoznawaniu się z jego twórczością. To dzięki Clancy’emu zwróciłem uwagę na nie mniej kapitalnego Larry’ego Bonda, dzięki Bondowi zaś – choć już bardziej okrężną drogą – Patricka Robinsona.

Mamy rok 2011. „Niewidzialną siłę” rozpoczyna scena przyjęcia dyplomatycznego na bardzo wysokim szczeblu. Tu, na salonach Białego Domu, na oczach prezydenta Stanów Zjednoczonych umiera nagle niejaki Masorin, rosyjski polityk, gubernator Uralskiego Okręgu Federalnego. Wkrótce pojawia się ostateczna diagnoza: trucizna. Masorina zabito kurarą. Nietrudno się domyślić, że zlikwidowali go Rosjanie, a zrobili to w USA, aby wprowadzić zamieszanie i odsunąć od siebie podejrzenia. Można się też domyślić, dlaczego w ogóle to zrobili: Masorin uważał, że Moskwa żeruje na bogactwach naturalnych stanowiących własność ludów Syberii, chciał więc postawić się Kremlowi okoniem.

Do tego momentu wszystko jest doskonale logiczne, jednakże kolejne pomysły Autora są trochę naciągane. Oto bowiem Kreml postanawia dywersyfikować źródła dostaw ropy i zwraca się ku Falklandom, gdzie właśnie odkryto nowe złoża. Problem w tym, że już położyli na nich ręce Amerykanie i Brytyjczycy, czemu trudno się dziwić, jeśli wziąć pod uwagę, że Falklandy należą właśnie do tych drugich. Prosta rada: Falklandy/Malwiny muszą wrócić w ręce Argentyny – banalny rym i banalnie łatwa intryga, jak się okazuje. Podjudzeni przez Kreml Argentyńczycy (przy wydatnej pomocy Rosjan) rzucają do boju świeżo zmodernizowane siły zbrojne. Jednakże w żadnym miejscu Robinson nie przekracza cienkiej linii między naciąganiem a absurdem. Przecież i Clancy’emu zdarzyło się fantazyjnie naciągać fabułę do swoich potrzeb. Ot, taki urok tego gatunku.

Fabuła – zarówno na niwie szpiegowskiej, jak i wojennej – trzyma się kupy i przemawia do wyobraźni Czytelnika. Szczególnie wielką jej zaletą jest swoisty ostry komentarz do marazmu współczesnych elit politycznych i – niemal bezpośrednio – do obecnych cięć w brytyjskich siłach zbrojnych. Autor jest wszakże Brytyjczykiem, wobec czego te fragmenty można by traktować jako jego manifest polityczny. A trwające właśnie redukcje w Royal Air Force i Royal Navy dowodzą, że ponura wizja Robinsona wcale tak bardzo nie odbiega od rzeczywistości. Co się tyczy rzeczywistości, całe szczęście, że ta powieść nie wyszła na rynek w okolicach 10 kwietnia ubiegłego roku. Sposób, w jaki ukazano w niej bezwzględność rosyjskich służb, doskonale pasowałby do wizji zwolenników teorii o zamachu smoleńskim.

Sporą zaletą „Niewidzialnej siły” jest to, że – jak na literaturę rozrywkową przystało – szybko się czyta. Dla wyrobionego Czytelnika będzie w sam raz na podróż Intercity z Gdańska do Krakowa i z powrotem. Sprzyjają temu wyraziste postaci i klarownie opisana, czy raczej opowiedziana, fabuła. Chociaż ze smutkiem przyznać muszę, że poziom redakcyjno-korektorski „Niewidzialnej siły” jest – jak na Rebis – dość niski. Przemknęło się trochę błędów interpunkcyjnych, literówki, a dwa słowa tworzące nazwę stadionu FC Barcelona z jakiegoś powodu zlały się w jedno słowo. Pojawiły się też takie potworki jak Mirage Interceptor i Mirage 111E (s. 235).

Zastanawiam się jednak, czy te Mirage’e 111 to aby nie jest błąd autora przeniesiony do wersji polskiej. We wstępie Autor przyznaje, iż postanowił „nie korzystać z bezpośrednich rad czy konsultacji żadnego” ze znanych mu oficerów. I to widać. Może gdyby jednak skorzystał, uniknąłby kilku głupich wpadek. Jakich na przykład? Ot, choćby sklonowanie silnika w Skyhawku. Jak świat światem, A-4 zawsze miał jeden silnik, tylko u Robinsona jakoś pojawił się drugi. Pojawiło się także kilka dziur fabularnych. Bardzo trudno mi na przykład uwierzyć, że przez wiele lat służby w Navy SEALs można nie oddać ani jednego skoku ze spadochronem. Że mogło tych skoków być niewiele, to tak, ale w ramach podstawowego, trwającego dwadzieścia cztery tygodnie szkolenia każda „Foka” przechodzi podstawowy kurs spadochronowy. Nie wiadomo też, dlaczego brytyjskie atomowe okręty podwodne nie zastosowały przeciwko nieprzyjacielskim lotniskom pocisków Tomahawk, do których odpalania są przystosowane. Może więc Robinson napisał także „Mirage 111”?

Należy przy tym podkreślić, że niezależnie od drobnych wpadek tłumacz wykonał naprawdę porządną robotę. Szczególnie duży plus należy się Januszowi Szczepańskiemu za ciekawe, wiele wyjaśniające przypisy. Sam jako tłumacz jestem wielkim ich zwolennikiem, oczywiście pod warunkiem, że są umieszczane oszczędnie i z głową – tutaj ten warunek spełniono wzorowo.

Jak już wspomniałem, powieść Robinsona czyta się szybko i przyjemnie, fabuła jest klarowna, a postaci – wyraziste. Mimo wszystko przyjemność z czytania zakłócają merytoryczne niedociągnięcia, fabuła sprawia wrażenie wymyślonej na siłę, a postaci są płaskie niczym pokład startowy Invincible’a – tak jak on po uniesionym dziobie opada i aż do końca ciągnie się na równym poziomie, i u Robinsona prawdziwych emocji doświadczymy bodaj tylko raz, a poza tym jednym razem możemy zapomnieć o jakichkolwiek rozterkach i głębszych przeżyciach któregokolwiek z bohaterów. Niektóre powieści z gatunku political fiction można czytać dla ciekawych postaci, ale na pewno nie tę. Nijak nie uświadczymy tu człowieka tak fascynującego złożoną osobowością jak Marko Ramius.

Mam więc opory przed poleceniem tej powieści. Mimo wszystko książki w tym gatunku powinny być przygotowane nienagannie pod względem merytorycznym. Oczywiście czasami można, a bywa że wręcz trzeba poczynić niejakie odstępstwa, ale jednak tylko do jakiejś granicy. Granicy, którą Robinson przekroczył.

Owszem, można tę powieść przeczytać. Daleki jestem od stwierdzenia, że lektura będzie dla Czytelnika męczarnią. Ale jeżeli zastanawiacie się, czy sięgnąć po Robinsona, czy też po Clancy’ego albo Bonda, albo nawet po mniej znanych autorów z tego gatunku jak Timothy Rizzi lub David Mason – nie zastanawiajcie się nawet. Odłóżcie Robinsona z powrotem na półkę.