„Pancernik Musashi” Akiry Yoshimury zapowiadał się na intrygujące danie. Monografia o największym (obok bliźniaczego Yamato) pancerniku w historii ludzkości kusiła przede wszystkim niszowością tematu. W końcu nieczęsto serwuje się polskiemu Czytelnikowi rozprawy o japońskim militaryzmie morskim. Po lekturze doszedłem jednak do wniosku, że chyba tylko koneserzy tematu nie połamią sobie na owej pozycji zębów.

Oczywiście – monografie rządzą się swoimi prawami. Ich celem nie jest uwodzenie ornamentyką słowną, zapieranie tchu w piersiach. Są to przede wszystkim wywody merytoryczne. I jako taki „Pancernik Musashi” się sprawdza. Praktycznie 70% objętości książki zajmuje pedantycznie wnikliwy opis procesu budowy giganta. Dowiedzieć się z niego można nawet o takich detalach, jak kamuflażowe zalety konopnych zasłon czy techniki wiercenia w sosnowych torach spustowych. Dla konesera uczta, dla laika katorga.

Na osłodę dla niewtajemniczonych w arkana budownictwa okrętowego pozostają wszelako liczne dialogi i ostatnie rozdziały – skupione na bojowym szlaku Musashiego. Dopiero tutaj swada Yoshimury jest prezentowana w całej okazałości. Rzutkość jego pióra, przytłoczona wcześniej monotonią raportu z budowy pancernika, w końcu zostaje uwolniona. Opisów bitew z ostatnich kart książki pozazdrościć mógłby autorowi niejeden prozaik. Jakkolwiek więc przebrnięcie przez pierwszych kilkanaście rozdziałów nie jest dla debiutanta w materii łatwe, finisz w dużej części tę przeprawę rekompensuje. Fani militariów za to pochłoną książkę jednym tchem.

Nie tyle irytującym, co raczej wywołującym poczucie rozczarowania może również być brak głębszej analizy czy też skupienia się nad kwestią mentalności marynarzy i dowódców cesarskiej floty – czego, przyznaję, oczekiwałem. Książka pisana przez Japończyka, opisująca zmagania flagowego okrętu Nipponu – pisana więc niejako „z drugiej strony barykady” – winna, moim zdaniem, tę materię głębiej poruszyć. Na pewno uczyniłoby to ją ciekawszą. Co prawda Yoshimura często opisuje rozterki wewnętrzne kadry inżynierskiej (często wręcz trącące egzaltacją), za mało jednak tuszu inwestuje właśnie w kwestię wojennego usposobienia członków japońskiej floty. Ich – z całą pewnością odmienne od europejskiego – spojrzenie na wojnę wypadałoby wręcz uczynić jądrem opowieści.

Wymienione zastrzeżenia nie stanowią jednak największej bolączki monografii. Są nią niezliczone błędy redakcyjne: interpunkcyjne, powtórzeniowe, fleksyjne, wreszcie literówki. Czytając, niechybnie dochodzi się do wniosku, że przed nami żaden edytor po prostu nie tknął dzieła Yoshimury! Obok zdań posiekanych przecinkami stoją te, które rażą ich brakiem. Nawet w podpisach pod obrazkami znaleźć można literówki. W tekście błyszczą żenujące – typowe zresztą dla Kononowiczowskiego żargonu – zwroty. Jak tu nie reagować śmiechem, kiedy „woda się przelewa się”, a niektórzy oficerowie „się zastanawiają się”. „Zaespoły napędowe” podobnie jak inne lapsusy także zniechęcają, nie tylko purystów. Mogę mieć jedynie głęboką nadzieję, że we wznowionym wydaniu „Pancernika Musashi” wszystkie te niedociągnięcia zostaną skrupulatnie wyrugowane.

Szczęśliwie, redakcyjne niedbalstwo kompensuje w pewnym stopniu forma – twarda okładka, ciekawe przekroje pancernika i mnogość zdjęć.

Podsumowując: „Pancernik Musashi” to potrawa nie dla każdego. Fani pietystycznych monografii z pewnością powinni jej skosztować, entuzjaści historycznej beletrystyki niekoniecznie. Językowi pedanci winni zaś jej unikać. Będzie dla nich po prostu niestrawna.

Akira Yoshimura, „Pancernik Musashi”, Finna, Gdańsk 2002