Raz na jakiś czas pojawiają się na półkach naszych księgarń pozycje traktujące o udziale Polaków w II wojnie światowej pisane przez obcokrajowców. Dość wspomnieć o Normanie Daviesie, bodaj najsłynniejszym przedstawicielu tego kierunku, ale przecież nie on jeden pisze takie książki. Ostatnio recenzowaliśmy na przykład „Polskę osamotnioną” czy „Kłamstwo katyńskie”. Kilka lat temu bestsellerem na miarę Daviesa była „Sprawa honoru” – aż w końcu autorzy mieli serię spotkań z Czytelnikami (w gdańskim Empiku zdobyłem nawet autograf). Kilka dalszych pozycji tego typu jest obecnie w przygotowaniu. Skąd taki trend? Z pewną dozą cynizmu można by powiedzieć, że wychodzą tu nasze narodowe kompleksy, ja jednak stawiałbym raczej na zupełnie naturalną ciekawość.

Tyle refleksji natury ogólnej. Ktoś jednak może zapytać, dlaczego zacząłem od rozważań o książkach pisanych przez obcokrajowców recenzję pozycji, której autorem jest ktoś o nazwisku Adam Zamoyski. Autor ten jest już nad Wisłą dość dobrze znany, jeśli jednak ktoś nie wie, uprzejmie informuję, że pan Zamoyski jest w rzeczywistości historykiem brytyjskim, urodzonym w Nowym Jorku, wychowanym i mieszkającym w Anglii. Nie da się jednak zaprzeczyć, iż ma polskie korzenie (jest synem Stefana, prawnika) i zna język polski. W tym kontekście nie może więc dziwić zawodowe zainteresowanie historią Polski, urzeczywistnione w postaci kilku – jeśli nie kilkunastu – książek na ten temat. Być może zresztą pamiętacie inną recenzowaną u nas pozycję tego samego autora: „Warszawa 1920”. Tytuł „Orły nad Europą” też może być Wam znany, jest to bowiem drugie wydanie książki, która pojawiła się już w Polsce parę lat temu.

Powiedzmy sobie szczerze: nie ma w tej książce niczego szczególnie odkrywczego (co zresztą przyznaje sam autor) i nie jest jej rolą zamalowywanie białych plam. Czytelnik, który – tak jak ja – ma za sobą lekturę wspomnieć Urbanowicza, Damsza, Arcta, Zumbacha i Króla oraz innych książek na temat Polskich Sił Powietrznych (choćby wspomnianej „Sprawy honoru”), nie znajdzie tu wielu nowych informacji. Nie jest to pozycja skierowana do ekspertów i pasjonatów, raczej do zwykłego Czytelnika, który chciałby wykonać „pierwszy krok” w tym zagadnieniu. I w tej roli może się sprawdzić wyśmienicie.

Książki popularyzatorskie muszą przede wszystkim umieć trafić do Czytelnika, zachęcić go, a w tym celu niezbędny jest przystępny język. Zamoyski dorównuje na tym polu klasykom brytyjskiej historiografii i najpopularniejszemu w Polsce historykowi z tamtej części świata – Normanowi Daviesowi. „Orły…” czyta się jednym tchem, chwilami raczej jak powieść niż literaturę faktu. Jeśli weźmiemy dodatkowo pod uwagę stojącą na bardzo wysokim poziomie estetykę wydania, otrzymujemy książkę, która może służyć za zachętę dla zgoła kogokolwiek.

Opowieść Zamoyskiego zaczyna się – jeśli nie liczyć krótkiego wspomnienia o najemniczej karierze Zumbacha – od najpierwszych chwil polskiego lotnictwa w 1918 roku. Kolejne rozdziały przedstawiają Czytelnikowi losy Polaków – zarówno pilotów, jak i mechaników, z dywizjonów myśliwskich, bombowych i innych – we Francji i (przede wszystkim) Anglii aż do samego końca wojny, a także trochę późniejsze. Mowa tu oczywiście o czasach, gdy rząd brytyjski zastanawiał się co począć z tysiącami Polaków, sami Polacy zaś musieli zmagać się z coraz większą antypatią ze strony tubylców. Całość dobrze trafia w polskie oczekiwania, mile łechcząc tak dumę z osiągnięć naszych rodaków, jak i martyrologiczne poczucie krzywdy, czyni to jednak bez pustego patosu czy radykalizmu.

Właściwie w tym momencie wszystko wskazuje na to, że powinienem wystawić „Orłom…” bardzo wysoką ocenę. Niestety, Wydawnictwo Literackie popełniło kilka błędów, które są w sumie drobne, ale w książce za bite pięćdziesiąt złotych – szczególnie dokuczliwe.

W pierwszej kolejności są to wpadki tłumacza. Łodzie podwodne? Ależ oczywiście, to już smutna norma. Z lepszych ciekawostek mamy mera Nowego Jorku czy ogień seryjny (poprawnie: ciągły). Szczególnym rodzajem błędu merytorycznego jest rozwinięcie akronimu USAAF do postaci „USA Air Force”. Znaczyłoby to, że czytamy o Siłach Powietrznych Stanów Zjednoczonych, tymczasem o ile AF rzeczywiście znaczy Air Force, o tyle USA znaczy w tym wypadku United States Army – siły lotnicze nie były bowiem w tamtym okresie osobnym rodzajem broni i podlegały Armii.

Chciałbym jeszcze na chwilę wrócić do estetyki wydania. Jak już powiedziałem, stoi na bardzo wysokim poziomie. Tę książkę po prostu miło się czyta, miło się na nią patrzy (nawet gdy stoi na półce), a przy tym tekst jest bardzo przejrzysty i łatwo przyswajalny dla wzroku. Problem w tym, że moim zdaniem wydawnictwo przedobrzyło. Weźcie linijkę i sami sprawdźcie: de facto połowa każdej strony (pomijając te ze zdjęciami) to czysty, niezadrukowany papier. Zdaję sobie sprawę, że wpływa to pozytywnie na czytelność, z drugiej jednak strony skutkuje sztucznym pogrubieniem książki. „Orły nad Europą” mogłyby być o sto stron chudsze, ewentualnie przy tej samej grubości mieć mniejszy format.

Podsumowując, muszę przyznać, że mam mieszane uczucia. Z jednej strony jest to świetna, ze wszech miar przyjemna lektura, z drugiej jednak, naprawdę trudno mi ocenić, do kogo w naszym kraju miałaby być skierowana. Jest to bowiem w istocie tekst napisany na użytek obcokrajowców, którzy o udziale Polaków w II wojnie światowej wiedzą tyle co nic. Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, by zapoznał się z tym tekstem człowiek znad Wisły, ale nie mogę powiedzieć, by książka ta wypełniała jakąś niszę w naszym rynku. Wspomniana już „Sprawa honoru” obecna jest na nim od dawna i wcale nie ustępuje nowej konkurentce. Niemniej jednak, uważam, że warto przeczytać „Orły nad Europą”, już choćby tylko dla samej przyjemności płynącej z czytania.

Pamiętajcie jednak: jest to książka popularyzatorska, pisana na użytek obcokrajowców. I przy zachowaniu tych zastrzeżeń można jej wystawić wysoką ocenę.