Z góry przyznam, że zagadnienia związane z wojną secesyjną – czy może szerzej: z XIX stuleciem w historii Stanów Zjednoczonych – nie sprawiają, iż szybciej bije mi serce. Cóż, widocznie urodziłem się za późno, by trafić na falę popularności serialu „Północ Południe”… Dlatego też z dużym zaskoczeniem wyjąłem ze skrzynki pocztowej przesyłkę, najpierw z trzecim, a po kilku dniach z drugim tomem „najsłynniejszej” – jak chce wydawca – trylogii o wojnie secesyjnej. Pierwszą jej część, „Bogowie i generałowie”, na naszym portalu już recenzowano.
Książka została wydana po raz pierwszy w 1974 roku, a rok później autor otrzymał za nią Nagrodę Pulitzera. Michael Shaara (1928–1988), syn włoskich emigrantów, był wykładowcą języka angielskiego, literatury i kreatywnego pisania na Florida State University. Chętnie sięgał też po pióro, czego rezultatem było ponad dwadzieścia książek. Jego największym sukcesem okazała się właśnie ta opisująca bitwę pod Gettysburgiem. Na podstawie książki powstał także dobrze oceniany film w reżyserii Ronalda F. Maxwella, z rolami hollywoodzkich gwiazd, między innymi Jeffa Danielsa, Toma Berengera i Martina Sheena.
Mała mieścina w Pensylwanii stała się podczas trzech pierwszych lipcowych dni 1863 roku areną największej i najkrwawszej bitwy wojny secesyjnej (1861–1865), która okazała się początkiem końca sukcesów wojsk Konfederatów. Od tego momentu inicjatywę w bratobójczym konflikcie przejęły wojska Północy. Obie strony na wzgórzach pod Gettysburgiem straciły w sumie około 43 tysięcy żołnierzy – zabitych, rannych i zaginionych.
Głównymi bohaterami Shaara uczynił dowódców obu armii. Południe reprezentują głównodowodzący generał Robert E. Lee i generał James Longstreet. Naprzeciwko stają między innymi generał John Buford i pułkownik Joshua Chamberlain. To, co się dzieje w poszczególnych rozdziałach, widzimy ich oczami. Z jednej strony to plus, bo towarzyszymy generałom przy podejmowaniu najtrudniejszych decyzji, poznajemy klimat sztabowych rozmów. Ale tym samym nie wiemy, co czuje zwykły szeregowiec. Walkę widzimy praktycznie tylko z perspektywy oficerskiej lunety, a nie żołnierskiego bagnetu. Z codziennością wojaczki mamy do czynienia zbyt rzadko. Musimy się zadowolić – jakkolwiek by to brzmiało – jedynie napomknięciami o problemach gastrycznych żołnierzy po zjedzeniu pensylwańskich czereśni i jabłek. Aż prosiło się, aby rozszerzyć na przykład wątek konfederackiego szpiega Harrisona, z zawodu aktora…
Zresztą, jak na relację z krwawej bitwy, opisów walk jest niewiele, a szkoda, bo wychodzą autorowi naprawdę dobrze. Czytelnik – przynajmniej niżej podpisany – na „literackiej” wojnie oczekuje przekleństw i latających oderwanych kończyn, a tego jest mimo wszystko za mało. Gorąco się robi dopiero na ostatnich stronach. Zanim do tego dojdziemy, musimy przebrnąć przez przeintelektualizowane dialogi dowódców. A gdzie rozterki mięsa armatniego? We wspomnianych dialogach, choć sprawności pisarskiej autorowi odmówić nie można, jest zdecydowanie za dużo patosu. Pierwszy przykład z brzegu: „Nie walczymy o ziemię, ale o wolność każdego człowieka”. Brrr…
Mimo niedosytu „Gettysburg” czyta się dobrze. Michaelowi Shaarze trzeba oddać umiejętne przedstawienie paradoksów konfliktu, w którym naprzeciw sobie nierzadko stawali krewni i przyjaciele, w którym sami dowódcy armii zastanawiali się, o co tak naprawdę walczą. Autor nie przemyca na karty powieści własnych opinii na temat tego, czyja „Sprawa” – Unii czy Konfederacji – była tą ważniejszą. Shaara unika opowiedzenia się za jedną ze stron wojny, choć nietrudno odnieść wrażenie o sympatii dla generała Lee i jego podkomendnych.
Tłumaczowi warto podziękować za cenne, zwłaszcza dla Czytelnika nieznającego wszystkich niuansów amerykańskiej historii, przypisy, ale wydawcy należy się minus za przetłumaczenie tytułu powieści po linii najmniejszego oporu. Zamiast „The Killer Angels” trzymamy w ręku ogólny do szpiku kości „Gettysburg”. Dobrym posunięciem było za to dodanie mapek, uświadamiających, jak zmieniało się położenie oddziałów Północy i Południa na polu walk pod Gettysburgiem.