cover_listy_ze_strefy_zerowejZbiory esejów, zwłaszcza historycznych, to rzadkość w polskich księgarniach – a szkoda. W kulturze anglosaskiej natomiast jest to popularna forma pisania o zgoła czymkolwiek, a więc i o historii. Tego typu esejów powstają tam całe pęczki, wobec czego wartość większości jest w najlepszym razie dyskusyjna, ale już choćby tylko rachunek prawdopodobieństwa mówi, że muszą się tam trafić perełki.

„Listy ze strefy zerowej” są jednak dziełem nie Anglika czy Amerykanina, ale Szweda. Peter Englund jest członkiem Akademii Szwedzkiej, z wykształcenia filozofem, archeologiem i historykiem i podobno w Polsce dostępne są już trzy inne jego książki, ale ja z tym autorem stykam się po raz pierwszy. Być może wynika to z faktu, że tamte pozycje, dotyczą historii wieku XVII, co jest zupełnie nie moją bajką, podczas gdy ten oto zbiór szkiców-esejów skupia się wyłącznie na wieku XX.

Każdy esej – pozostańmy dla wygody przy tej nazwie, choć równie dobrze można by bronić tezy, że nie jest to żaden zbiór, ale jednolity, składający się z sześciu rozdziałów tekst – opowiada o pewnym wycinku historii XX wieku z perspektywy osoby bezpośrednio w ówczesne wydarzenia zaangażowanej. I tak na przykład w eseju o stalinowskich czystkach główną bohaterką jest Anna Bucharina, w eseju o powstaniu bomby atomowej – Werner Heisenberg, czytając zaś o nalotach dywanowych na Niemcy, poznamy bliżej Arthura „Bombera” Harrisa. Przedstawiając naprzemiennie perspektywę wąską (czyli elementy biografii danej postaci) i szeroką (czyli… no, szeroką), za każdym razem stara się wykazać bezsensowność masowego zabijania, czy to wskutek faktycznych działań wojennych, czy planowej eksterminacji.

Tu znajduje się bodaj jedyny kontrowersyjny element prac Englunda. Szwed przedstawia bowiem stanowisko głęboko humanistyczne i antywojenne, w związku z czym odrzuca jako przejawy barbarzyństwa także naloty dywanowe na Niemcy czy atomowe bombardowania Japonii. I nie w tym rzecz, że próbuję sugerować, iż nie było niczego barbarzyńskiego w paleniu do gołej ziemi dzielnic mieszkalnych tego czy innego miasta. Autor jednak praktycznie nie bierze pod uwagę argumentów prezentowanych przez zwolenników jednych i drugich nalotów, zbywając je co najwyżej jednym zdaniem, a przecież zwłaszcza na obronę zniszczenia Hiroszimy i Nagasaki istnieje dobre uzasadnienie przywołujące korzystny bilans strat rzeczywistych wobec strat potencjalnych – zarówno po stronie amerykańskiej, jak i japońskiej – gdyby do wymuszenia kapitulacji Cesarstwa niezbędny okazał się desant, nie wspominając już o odstraszeniu Stalina przed ewentualnym dalszym ciągiem marszu ku zachodowi Europy.

Nie ma oczywiście obowiązku przyznawania racji ludziom broniącym tego stanowiska, lecz wypadałoby poświęcić mu choć kilka akapitów. Oprócz tego jednego zastrzeżenia o pracy Englunda wyrażać się mogę z najwyższym uznaniem.

Wydawnictwo Finna spisało się zaś tak mniej więcej na cztery z minusem. Jeśli chodzi o estetykę, książce nie można niczego zarzucić. Jedynie korekta przepuściła kilka drobnych w sumie błędów – tu literówka, tam przecinek, gdzie innej przeoczone reguły polskiej gramatyki (ot, choćby nieodmienione nazwisko znanego nam skądinąd Martina Malii) i jeden poważny: no bo przecież „siódmy” pisze się przez „ó”! Najbardziej zadziwiło mnie, że w książce Finny – bądź co bądź wydawnictwa specjalizującego się w tematyce wojennomorskiej – pojawiła się „łódź podwodna”.

Właściwie każdy zainteresowany historią XX wieku znajdzie w tej książce coś dla siebie. Nie ma tu oczywiście rozwodzenia się nad bitwami, ale przecież obie wojny światowe to nie tylko bitwy. Ba, może nawet nie przede wszystkim bitwy.