Nie jestem miłośnikiem powieści marynistycznych. Choć do morza mam godzinę jazdy samochodem, odróżniam sterburtę od bakburty i miałem kuzyna w Marynarce, ten gatunek prozy nigdy mnie nie pociągał. Są tylko dwa powody, dla których mogę sięgnąć po takąż powieść – obowiązek napisania recenzji i nazwisko imć Jacka Komudy na okładce. Tak, jestem fanem Komudy i nie zawaham się tego wyznać!

Ten, komu twórczość Komudy nie jest obca, doskonale wie, że „Galeony wojny” to wznowienie wydanych w 2007 i 2008 roku dwóch tomów opowieści o admirale polskiej floty wojennej Arendcie Dickmannie z kulminacją w postaci opisu morskiej bitwy pod Oliwą, stoczonej między flotami polską i szwedzką 28 listopada 1627 roku. Autor po raz drugi w karierze pisarza – po „Imieniu Bestii” – zdecydował się wyjść poza dotychczas opisywany świat Rzeczpospolitej szlacheckiej (tej od szabel, zajazdów i „sprawy kozackiej”), z którym najczęściej jest utożsamiany. Ale nie byłby sobą, gdyby wśród bohaterów książki nie umieścił postaci łączącej Bałtyk z Kresami. Jest nią Marek Jakimowski, szlachcic, który równie dobrze czuje się na pokładzie okrętu, co w siodle. Jakimowski jest postacią autentyczną, której bogaty życiorys z pewnością zasługuje na osobną fabułę. Przerwanie szwedzkiej blokady Gdańska nie jest jedynym zadaniem Dickmanna. Musi też ująć tajemniczego Lewiatana – bestię wyrzynającą w pień załogi statków kupieckich. Ten poboczny wątek wprowadza do powieści stricte historycznej nutkę fantastyki, który jednak nie powinien zrazić Czytelników twardo stąpających po książkowych fabułach.

Książki Komudy dzielę na dobre i bardzo dobre. „Galeony wojny” zaliczę tylko do tych pierwszych. Dlaczego „tylko”? Akcja rwie do przodu niczym pinka przez bałtyckie fale, wszystkie wątki zazębiają się tak jak należy, dialogi – jak to u Komudy – są pełnokrwiste, a gęsto używane archaizmy nie rażą tak, jak to nierzadko bywa w książkach innych polskich autorów, porywających się na tematy żywcem wzięte z polskich dziejów. Za znakomity opis bitwy oliwskiej autorowi należy się butelka najlepszego węgrzyna. Nie ma więc do czego się przyczepić, ale też nie jest to książka, do której chce się wracać po odłożeniu na półkę i którą z wypiekami na twarzy poleca się znajomym: „słuchaj, stary, musisz to koniecznie przeczytać!”. Mimo wszystko wolę Komudę piszącego o sarmackiej fantazji… Jak zwykle przed zabraniem się do pracy autor wykonał solidny historyczny background. Na końcu tomów znajdziemy przypisy, w których Komuda przystępnie wyjaśnia zawiłości oprzyrządowania okrętów, taktykę morskich walk i to wszystkiego, co dla szczura lądowego jest zagadką większą niż Lewiatan dla bohaterów książki.

Do moich rąk trafiła szczotka drukarska (tom I) i pierwsze wydanie „Galeonów…” (tom II), więc mogę tylko założyć, iż wznowienie książki ograniczyło się jedynie do liftingu szaty graficznej. Jako że Fabryka Słów pod tym względem nigdy mnie nie zawiodła, i tym razem wydawnictwo zapewne plamy nie dało. Swoją drogą, nie wiem po co książkę rozbito na dwa tomy. To znaczy wiem, ale dżentelmeni o pieniądzach nie rozmawiają… Wznowienie pozycji mogło być dobrą okazją do wydania jej w jednej części, poręczniejszej i czyniącej mniejsze spustoszenie w portfelach Czytelników.

Obchodzący w lutym urodziny miłośnicy marynistyki, jeśli jeszcze nie posiadają „Galeonów wojny” – w co nie wierzę – już powinni wiedzieć, jakiego sobie zażyczyć od bliskich prezentu. Osobom, które nie miały jeszcze do czynienia z prozą Komudy, mimo wszystko odradzam rozpoczęcie tej przygody od „Galeonów wojny”. Najpierw wybierzcie się na Dzikie Pola, poznajcie Bohuna i Jacka nad Jackami, a dopiero potem wypłyńcie na morską wyprawę z admirałem Dickmannem. Tak chyba będzie lepiej…