Znacie taką powieść: „Dzień tryfidów”? Napisał ją kilka lat po II wojnie światowej Anglik John Wyndham. W największym skrócie szło o to, że ludzkość uprawia sobie w celach gospodarczych niewiadomego pochodzenia (może kosmiczne, może wyhodowane w laboratorium) kroczące, jadowite rośliny – tryfidy właśnie – które wydostają się na wolność i rozpoczynają ogólnoświatową apokalipsę, gdy ich nadzorcy, a wraz z nimi znaczna część gatunku Homo sapiens, traci wzrok wskutek wystawienia na promieniowanie z komety. Wiem, wiem, nie brzmi to szczególnie atrakcyjnie, ale jest to naprawdę dobra powieść. Warto się z nią zapoznać.
A dlaczego o tym piszę? Otóż dlatego, że prawie na pewno powieść tę zna Magdalena Kozak; i prawie na pewno posłużyła jej za jedną z inspiracji do napisania „Fioletu”. Tu bowiem również istnienie rodzaju ludzkiego staje pod znakiem zapytania z powodu roślin – przybywających spoza Ziemi fioletowych (stąd tytuł, stąd też określenie „fiołki z kosmosu”, na które można natrafić w innych recenzjach, a które mnie się nie podoba ze względu na infantylność), gigantycznych „drzew” emitujących trujący gaz. Badyle już rozsiały się po świecie, rozkwitły – jeden tuż obok Pałacu Kultury i Nauki – i zaczęły zbierać śmiertelne żniwo, ale kolejne wciąż przybywają. Czy to przygotowania do inwazji mające na celu wybicie dotychczasowych mieszkańców planety? A może proces normalny w oczach kosmicznej Matki Natury? Tak czy inaczej, pewne jest jedno: jeżeli nie powstrzyma się zarodników, Ziemia umrze.
Cóż więc wymyślono? Najkrócej mówiąc: trucie „zbiorników” z zarodnikami siarczanem miedzi, dopóki jeszcze znajdują się w powietrzu. A ponieważ nie da się tego zrobić z ziemi, na przykład rakietą, powierzono to zadanie spadochroniarzom, którzy mają przechwytywać cel w powietrzu i wstrzykiwać truciznę.
Teraz dochodzimy do kwestii, która w przeszłości uniemożliwiła autorce wydanie powieści, ale też czyni ją – powieść, nie autorkę – szczególnie wartościową i na swój sposób wyjątkową. Otóż Magda Kozak, z zawodu lekarka, z zamiłowania jest spadochroniarką. I tak sobie wspomina, że wydawcy z początku odrzucali „Fiolet” jako „instrukcję składania spadochronu”. Ale my, maniacy / pasjonaci / miłośnicy (niepotrzebne skreślić) historii i militariów, lubimy takie właśnie techniczne szczegóły, lubimy, gdy autor(ka) wie, o czym pisze, gdy daje Czytelnikowi próbkę swojej wiedzy i doświadczenia. A „Fiolet” to już nawet nie science fiction militarne – chociaż spokojnie można go zaliczyć do tej kategorii (świetnie opisana zasada strzelania z pistoletu!) – ale science fiction spadochronowe. Bohaterowie opadają na spadochronach, rozmawiają o spadochronach, zajmują się spadochronami przez, lekko licząc, jedną trzecią powieści. Jednak tam, gdzie inni wydawcy widzieli wady, ja widzę zaletę.
No bo co jest oryginalnego w walce z najeźdźcami z kosmosu? Nawet jeśli ci najeźdźcy to rośliny? Od czasu Wyndhama: nic. To właśnie spadochrony czynią powieść Magdy Kozak oryginalną i wartą zainteresowania pozycją. Autorka nijak nie ukrywa swojej fascynacji tym trudnym, ale i jakże pięknym sportem. A jeżeli ktoś nie rozumie, że jest trudny i piękny, to niech przeczyta „Fiolet” – sam się przekona. Tym bardziej, że pani MK pisze plastycznym stylem, iż nie sposób się dać się wciągnąć.
Mam za to mieszane uczucia jeśli chodzi o postaci. Każda jest inna, każda jest zindywidualizowana, jednak brakuje im ikry, są po prostu płaskie. Największą różnicą między facetami są różne ksywki, postaci żeńskie natomiast… Matko Boska, gdyby tę powieść napisał mężczyzna, feministki zjadłyby go na surowo i bez popicia za to, że wszystkie kobiety w powieści to patentowane idiotki, a główna bohaterka czasami zachowuje się jak różowiutka nastolatka. Brakuje tylko, żeby pisała do „Bravo” list z pytaniem, jak zdobyć serce przystojnego spadochroniarza, który bardzo jej się podoba i w ogóle och-ach. Odnoszę wrażenie, że autorka bohaterów swoich po prostu nie lubi i co parę stron podkłada im świnie.
Pewną ciekawostką na polskim rynku wydawniczym jest wspólne opublikowanie książki przez dwa wydawnictwa – dobrze nam znaną Belloną i debiutującą w naszych recenzjach Runę, specjalizującą się w szeroko pojętej fantastyce. Efekt wizualny tej współpracy jest nader obiecujący: świetna okładka, przejrzysty, miły dla oka druk. Ale korekta… Khem… „Nie” z rzeczownikami pisze się łącznie, wypadałoby też sprawdzić reguły użycia apostrofu przy odmianie przez przypadki.
Zaraz, niech no spojrzę w notatki. Styl? Wspomniałem. Postaci? Również. Korekta? Jest. Spadochrony? Aż nadto. Więc w sumie możemy przejść do zakończenia.
Otóż widzicie, drodzy Czytelnicy, bardzo bym chciał, aby „Fiolet” rozszedł się w pięciocyfrowym nakładzie. Nie rozejdzie się pewnie, ale choćby nawet sprzedaż miała być trzycyfrowa, ja będę powtarzał, że to naprawdę dobra powieść. Oczywiście daleko jej do wybitności, jest to po prostu świetna literatura rozrywkowa: dużo akcji, sprawnie zarysowane polskie piekiełko, spiski, walka o wpływy, przyjemne smaczki takie jak cytaty rozpoczynające każdy rozdział, a przede wszystkim wielka pasja autorki i wspaniale zobrazowane skoki ze spadochronem. Brakuje mi tylko jednego: poza prologiem właściwie nie pojawia się ani pół zdania o tym, jak przybycie fiołków wpłynęło na życie szarego zjadacza chleba.
A na marginesie: wiecie, co Magda Kozak porabia obecnie? „Lekarzuje” naszym żołnierzom w Afganistanie. I powiedzcie mi teraz, że wśród polskich pisarzy nie ma interesujących postaci.