Profesora Normana Daviesa nie trzeba chyba nikomu przedstawiać. Jest to przecież badacz, który zasłynął w naszym kraju wieloma monumentalnymi dziełami na temat historii Polski, a opublikowanie ich za granicą przynajmniej w drobnym stopniu wpłynął na wzrost wiedzy o kraju między Odrą a Wisłą w innych częściach Europy… a może i świata. Oto weszła na rynek kolejna jego książka.
„Europa walczy 1939-1945. Nie takie proste zwycięstwo” to pozycja reklamowana jako „realizacja na pozór niewykonalnego pomysłu”, efekt pracy, dzięki której prof. Davies zebrał „w jednym tomie wszystkie aspekty drugiej wojny światowej w Europie” – dosłownie wszystkie, dotyczące wojennego życia żołnierzy i cywilów, na froncie i z dala od niego. Trudno uwierzyć? Ano trudno, nawet bardzo. Dlatego też wstępne moje założenie było takie, że albo autor musiał pominąć niektóre mniej w jego odczuciu ważne zagadnienia, albo też naprawdę zajął się praktycznie wszystkim, ale niektórymi zjawiskami, z konieczności, po łebkach.

Już sam spis treści dowodzi, że mamy do czynienia z książką wyjątkową. Nie ma rozdziałów pod tytułem „Front wschodni”, „Naloty dywanowe”, „Blitzkrieg”, „Operacje desantowe” czy „Wojna partyzancka”. Są za to „Wojenne rzemiosło”, „Żołnierze” czy „Ludność cywilna”. Opisowi działań wojennych w Europie poświęcony został jeden rozdział, ale nawet po nim widać wyraźnie, jakie ma być ogólne przesłanie książki. Następny rozdział, poświęcony polityce, jest w zasadzie powtórzeniem pierwszego, tyle że z odpowiednio zmienionej perspektywy. Najciekawsze zaczyna się jednak od rozdziału czwartego (pierwsza jest „Interpretacja”, będąca w istocie drugim, bardzo rozbudowanym wstępem).

Rozdział czwarty nosi tytuł „Żołnierze” i stanowi dość pobieżny, ale jednak fascynujący multiportret (czyżby nowe słowo?) wszystkich żołnierzy odgrywających role w europejskim teatrze działań wojennych. O ile wcześniejsze części są ciekawe i fajnie się je czyta, o tyle w tym miejscu „Europa walczy” zmienia się w coś pomiędzy książką o historii, powieścią historyczną i opowieścią snutą przez starego, doświadczonego człowieka na użytek młodych słuchaczy. Jest jednak prawdą, że w krajach zachodnich, zwłaszcza w krajach kultury anglosaskiej, podejście do pisania książek naukowych i okołonaukowych jest inne. Tam każdy autor-badacz chce być i jest popularyzatorem nauki. Po raz drugi przywołam tu mój (dość stary już) wywiad z drem Tadeuszem Kisielewskim i jeden, bardzo znaczący fragment: „historycy z kręgu języka i kultury anglosaskiej, a przynajmniej bardzo wielu z nich, stara się od razu pisać swoje podstawowe dzieła tak, aby były one przyswajalne dla czytelników nie będących historykami, lecz po prostu interesujących się historią”.

Na grubo ponad sześciuset stronach Norman Davies obficie cytuje inne książki na temat II wojny światowej, w tym pozycje tak renomowanych autorów-historyków jak Antony Beevor czy Catherine Merridale, ale też wspomnienia naocznych świadków, w tym noblisty Güntera Grassa. I tu zastanawiający fakt: dlaczego autor we wprowadzeniu do cytatu pisze w stylu „pewien włoski oficer” czy też „pewien historyk polsko-żydowskiego pochodzenia”, nie podając explicite nazwiska owego oficera albo historyka, skoro to nazwisko i tak znajduje się w przypisie u dołu strony? Jaki jest cel takiego zabiegu?

To jednak co najwyżej trochę mnie denerwowało, ale w sumie szybko przeszedłem nad tym do porządku. Za to teraz będzie bolało.

Najpierw nazwiska: Maciej Gablankowski (opieka redakcyjna), Jadwiga Grellowa (korekta), Urszula Horecka (również korekta), Piotr Mikietyński (konsultacja historyczna), Anna Szulczyńska (opieka redakcyjna), Elżbieta Tabakowska (przekład). Poniższe akapity są skierowane do Państwa. Nie mam pojęcia, czy ktokolwiek spośród Państwa przeczyta tę recenzję, ale naiwnie wierzę, że chociaż jedna osoba. (Nie)pokornie proszę o wzięcie sobie tych uwag do serca:

Przede wszystkim nie ma, powtarzam: NIE MA czegoś takiego jak „łódź podwodna”. Od lat 30. ubiegłego wieku obowiązujący w Polsce termin brzmi OKRĘT PODWODNY. Ten błąd, a jest to błąd merytoryczny, i to bardzo poważny, pojawia się w książce niejednokrotnie. Podobnie jak dziwny szyk, nieobcy mi co prawda, ale w moim przekonaniu również błędny (a co najmniej dziwny właśnie), w nazwach amerykańskich samolotów: mustang P-51, thunderbolt P-47 i tak dalej. Ale o ile do tych nieszczęsnych „łodzi podwodnych” jestem przyzwyczajony, a „mustangi P-51” są w najgorszym razie denerwujące, o tyle rozłożyło mnie na łopatki to, co znalazłem w pierwszych linijkach strony 155.: „[amerykańskie wojska] musiały wzywać na pomoc ciężkie wsparcie z powietrza: wyrzutnie rakietowe Tajfun do wyparcia czołgów […]”. Moja rekcja na ten absurd nie nadaje się do zacytowania. Dla ścisłości: chodzi tu oczywiście o samoloty Hawker Typhoon uzbrojone w rakiety, które – o dziwo – 170 stron później nazwano już bezbłędnie.

Takich z pozoru drobnych, ale jednak dla eksperta czy hobbysty poważnych, merytorycznych błędów jest niestety więcej. Przykłady? Ot, choćby „Hood”, brytyjski okręt zatopiony w boju z „Bismarckiem”, który na stronie 282 nazwany jest „pancernikiem”, podczas gdy w Polsce dla okrętów tej klasy (po angielsku battlecruiser) przyjęto nazwę „krążownik liniowy” (por. J. Pertek, „Morze w ogniu”, wyd. Lampart, Warszawa 1995, s. 100; nasz „pancernik” to po angielsku battleship). Zastanawiająca jest też wzmianka o „wykrywaczu min Mine Flail”. Można oczywiście bronić stanowiska, iż mine flail faktycznie wykrywał miny, ale to samo można powiedzieć o piechurach maszerujących przez pole minowe.

Mine flail (co zresztą powinno się pisać od małych liter, bo nie była to nazwa własna pojazdu, ale jego określenie, jak czołg, samolot) tymczasem był pancernym trałowcem, który młócił ziemię przed sobą specjalnymi „cepami”, by spowodować detonację ładunku wybuchowego, zanim cokolwiek zdąży nań wjechać.

Osobną historię stanowi stwierdzenie, iż „MP 43/44 (Sturmgewehr) […] posłużył jako model dla produkowanego po wojnie sowieckiego kałasznikowa AK-47”. Pozwolę sobie nie rozwodzić się nad tym, zapraszam za to szanownych Czytelników na nasze forum, do tematu „Historia pistoletu Tokariew TT”… i tyle. Zalecam czytanie od ostatniego posta ku pierwszemu.

Wszystkie te sprawy mocno mnie zasmuciły, bo wydawnictwo Znak słynie z wysokiego poziomu i językowego, i merytorycznego. Tym razem ktoś jednak nie dopełnił obowiązków i pojawiły się zgrzyty, za które tak naprawdę nie wiadomo, kogo należy winić. Ale nawet jeśli błąd popełnił prof. Davies, polskie wydawnictwo powinno było zasygnalizować czytelnikowi w postaci przypisu, co jest nie tak. Niech jednak nikt nie pomyśli, że pod względem redakcyjnym książka leży i kwiczy. Znalazłem zaledwie kilka literówek (szczególnie spodobali mi się „enkuwudziści”), co jak na taką masę tekstu nie jest tragedią. Ale poziomowi merytorycznemu zdecydowanie szkodzą powyższe niedociągnięcia.

Ma to być nie tyle dzieło odkrywające i przedstawiające nowe, nieznane fakty, ale raczej integrujące fakty już znane, wskazujące zależności między nimi. Pojawia się w treści kilka wydarzeń może nie tajnych, ale z pewnością mało znanych, lecz demaskatorstwo nie jest największą siłą książki.

Ta leży w jej otwarcie określonym przesłaniu, które jednak – podkreślmy to wyraźnie – wycelowane jest nie w Polaków, ale w ludzi Zachodu, głównie w Brytyjczyków i Amerykanów. Ta książka po prostu nie jest skierowana do nas. Jej primary objective to obalenie panującego w anglosaskiej kulturze poglądu na II wojnę światową, poglądu amerykocentrycznego, w którym wojna trwała od 1941 do 1945 roku, na froncie wschodnim działo się mało, a głównymi bohaterami byli dzielni amerykańscy G.I.s walczący ze Złymi Nazistami przy wsparciu Dobrych Sowietów. Funkcja ta jest dodatkowo uwypuklana dzięki licznym porównaniom sytuacji na frontach, zwłaszcza na froncie wschodnim, do realiów znanych Amerykanom. I tak dowiedzieć się możemy, że Powstanie Warszawskie przyniosło tyle strat, co sześćdziesiąt ataków terrorystycznych na World Trade Center. Gdybym miał streścić książkę w jednym zdaniu, napisałbym: „Na froncie zachodnim było źle, zgoda, ale patrzcie, co się działo na wschodzie!”

Stwierdzenia „książka po prostu nie jest skierowana do nas” nie należy jednak traktować jako antyrekomendacji. Przeciwnie, „Europa walczy” to pozycja tym bardziej cenna dzięki temu, że choć pisana dla czytelnika amerykańskiego, będzie ciekawa także dla Polaka. Jest to coś, czego wcześniej na rynku naprawdę nie było, dzieło wyjątkowe, pokazujące II wojnę światową z tak wielu stron, jak to tylko możliwe. Te same informacje są czasem podawane Czytelnikowi dwu-, nawet trzykrotnie, a za każdym razem prezentowane są w innym kontekście, oglądane zaś z innej perspektywy.

Ciężko mi napisać jakąś podsumowującą myśl, która zachęciłaby lub zniechęciła do zakupu i przeczytania. Profesor Davies ma stałe grono zwolenników, którzy kupią każdą jego książkę, a moja najbardziej nawet krytyczna recenzja nie zmieniłaby tego. Ma też przeciwników, którzy jeśli ją kupią, to tylko po to, by szukać błędów i przejawów polonofilii (na marginesie: nie stwierdziłem; o Polakach jest niewątpliwie dużo, ale jednak w tej książce nie może to dziwić). Jeśli zaś Ty, Czytelniku, nie zaliczasz się do żadnej z tych grup, odpowiedz mi na pytanie: interesuje Cię historia XX wieku? Jeśli Twoja odpowiedź brzmi „tak”, ja Ci mówię: przeczytaj. Nie pożałujesz.

I jeszcze taka mała myśl na koniec: teraz, gdy trwa wojna rosyjsko-gruzińska, „Europa walczy” może być szczególnie cenną pozycją, która wyjaśni nam, ludziom już w większości nie pamiętającym II wojny światowej, czym tak naprawdę jest konflikt zbrojny dla cywila.