Dwie książki J. T. Grossa, najpierw Sąsiedzi, następnie Strach, w bolesny sposób zwróciły uwagę Polaków na to, jak w naszym kraju w czasie II wojny światowej odnoszono się do Żydów. Pokazały jednak Polskę w zdecydowanie niekorzystnym świetle i wywołały potężne kontrowersje, które zresztą z pewnością dobrze wpłynęły na ich sprzedaż. Książka, która tym razem trafiła mi w ręce, nie wywołała nawet setnej części tych kontrowersji, co książki Grossa – i szkoda, bo to znaczy, że przeczyta ją mniej ludzi, a przecież jako głos w dyskusji o stosunkach polsko-żydowskich podczas i po wojnie jest wcale nie mniej wartościowa.
Czterdzieści twardych to zbiór wspomnień ludzi, którzy przeżyli wojnę, a w jej trakcie w ten czy inny sposób zetknęli się z Żydami ukrywanymi w polskich domach, najczęściej w rodzinnych domach tych, którzy teraz o tym opowiadają. Starsi ludzie, niektórzy już nieżyjący w chwili publikacji, w czasie wojny zaś zaledwie dzieci. Ich rodzice narażali życie swoje i swoich pociech, by uratować przed Zagładą choć jednego Żyda. Czasem byli to sąsiedzi, dobrzy znajomi, czasem ludzie praktycznie obcy. Ukrywano ich w stodołach, na strychach, w zaimprowizowanych podziemnych schronach… a czasem na dobrą sprawę w ogóle nie ukrywano, jeśli Żyd miał na tyle szczęścia w loterii genów., by móc uchodzić za Aryjczyka. Czasem jako odpłatę przyjmowano pomoc przy pracach domowych, czasem zupełnie nic, bardzo rzadko konkretną rekompensatę materialną. A kiedy po wojnie wszystko powoli wracało do jako takiej normy, niektórzy Polacy żądali od Żydów pieniędzy za pomoc w przeżyciu, niektórzy Żydzi zaś, choć przez kilka lat obiecywali bez mała złote góry jako dowód wdzięczności, teraz udawali, że niczego nie wiedzą, niczego nie mówili, nie mają żadnych zobowiązań.

Książka Barbary Stanisławczyk, dziennikarki, od 2006 roku naczelnej miesięcznika Sukces, jest zbiorem takich właśnie, podobnych w gruncie rzeczy, autentycznych historii. Suchych relacji na ten temat powstały już zresztą całe naręcza i gdyby w Czterdziestu twardych tylko o nie chodziło, nie byłaby to książka warta uwagi. Jakkolwiek by ją jednak krytykowano, z całą pewnością nie można powiedzieć, że zamieszczone w niej relacje są suche.

Wręcz przeciwnie, historie są świetnie opowiedziane i – co jest chyba ich największą siłą – nie kończą się na wyzwoleniu spod nazistowskiej okupacji. Autorka poszła o krok poza tradycyjne ramy czasowe i przeciągnęła opowieści swoich bohaterów (choć ta naprawdę to nie są jej bohaterowie; ci, którzy z narażeniem życia przechowywali ludzi zagrożonych eksterminacją w mocy okupacyjnego prawa, to są bohaterowie i kropka) aż do czasów nam współczesnych. Jest to szczególnie istotne z punktu widzenia Czytelnika głębiej zainteresowanego tematem; mało się bowiem mówi o tym, co z takimi ludźmi działo się po wojnie. Zazwyczaj podaje się tylko jedno zdanie w rodzaju: Po wojnie odznaczony został Medalem Sprawiedliwych wśród Narodów Świata. Albo i nie został.

Losy Sprawiedliwych i tych, którym medalu odmówiono (lub sami w ogóle się o niego nie ubiegali) są tymczasem dużo bardziej skomplikowane, niż wskazywać by mogło takie zdanko. Czterdzieści twardych to książka, która z dużą starannością relacjonuje powojenne losy bohaterów. Niektórzy z nich naprawdę z jakiegoś powodu bali się zgłosić po Medal, niektórzy uważali, że to, co robili, z tego czy innego powodu, nie zasługuje na taki rozgłos. Byli tacy, którzy chąc otrzymać Medal, mieli problemy z potwierdzeniem swoich zasług. A co z uratowanymi, którzy mogliby to potwierdzić? Albo chociaż ich krewnymi? Z wielu powodów niektórzy nie chcieli wspominać wojennych lat, inni nie chcieli mieć do czynienia z wybawcami, jeszcze inni już nie żyli, a ich dzieci gotowe były na przykład oskarżyć Polaków przechowujących ich rodzica o interesowność, która zresztą – jeśli już występowała – na dłuższą metę okazywała się bezzasadna, bo ocalany Żyd obiecywał wybawcy wielkie pieniądze, a – jak zasygnalizowałem na wstępie – po wszystkim wyjeżdżał do Izraela, a tam z różnych powodów ograniczał wszelki kontakt do co najwyżej jednego listu na rok.

Tego właśnie typu sytuacje zręcznie opisuje Barbara Stanisławczyk, spod której pióra (klawiatury?) wyszła ostatecznie poruszająca opowieść o szerokiej gamie ludzkich uczuć, a na pierwszych plan wybijają się spośród nich odwaga, strach i niewdzięczność. Dlatego też można spotkać opinie, że Czterdzieści twardych to odpowiedź na Strach – bo o ile Gross pokazuje złych Polaków i krzywdzonych Żydów, o tyle u Stanisławczyk mamy dobrych Polaków ratujących krzywdzonych Żydów oraz złych Żydów i krzywdzonych Polaków. Uważam jednak, że nie należy tej książki interpretować w taki sposób. Obie pozycje poruszają oczywiście ten sam temat z różnych perspektyw, ale u Stanisławczyk brak tego podskórnego sugerowania, że ten czy tamten naród kolektywnie mordował, uciekał, pomagał, chronił, zdradzał… Czytelnik pozna tu Żydów dobrych i złych, wdzięcznych i niewdzięcznych, ale też Polaków-zdrajców obok Polaków-bohaterów. Jest to piękna i prawdziwa książka o strachu, wdzięczności i niewdzięczności, zarówno wspaniała pozycja na temat hitlerowskiej okupacji, jak i na temat tego jacy są, a jacy chcieliby być ludzie. Pamiętajcie, że nie jest wcale skierowana tylko do zainteresowanych II wojną światową.

O poziomie techniczno-redakcyjnym nie będę się rozpisywał. Wiadomo, Rebis to Rebis i jeśli ktoś miał już do czynienia z tym wydawnictwem, wie, czego się spodziewać. Nie jest perfekcyjnie, ale na tyle dobrze, by móc nie krytykować.

A znaczenia tytułu nie wyjaśnię. Zdradzę może, że nie chodzi tu o nic w stylu „czterdziestu twardych ludzi”, ale prawdę niech czytelnik pozna sam. Szukajcie w pierwszym rozdziale.