Od czasu do czasu (częściej w dobie pandemii) udaję się na wirtualne wycieczki po świecie. Zazwyczaj towarzyszy mi wtedy syn. Za pomocą Google Maps na chybił trafił lądujemy gdzieś na planecie. Tym razem wybór był nieprzypadkowy. Belfast, ulica Shankill Road. Dla tych z Państwa, którzy byli na Wyspach, widok byłby znajomy: po obu stronach drogi budynki, maksymalnie dwupiętrowe, od czasu do czasu domy jednopiętrowe z czerwonej cegły, co dwieście metrów pub, na obu końcach ulicy kościoły i sklepiki. Nic niezwykłego, podrzędna ulica gdzieś w prowincjonalnym mieście. W końcu gdy myślimy o Wielkiej Brytanii, przychodzi nam na myśl Londyn, Manchester, Liverpool czy ogromne Birmingham. Ale ta ulica jest wyjątkowa, bo właśnie tam na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych grasował okrutny do granic możliwości gang zwany „Rzeźnikami z Shankill”.

Morderstwa, których dokonywała ta grupa, są tak przerażające, że osławiony „Kuba Rozpruwacz” był co najwyżej marną imitacją. Ale to było w czasie „Kłopotów”. The Troubles, bo tak się zwie w Belfaście lata 1968–1998, to czas wojny domowej między unionistami, a tymi, którzy chcieli przyłączenia Irlandii Północnej do Irlandii. Naturalnie jest to spore uproszczenie, bo samych frakcji osławionej IRA było kilka. Ale to już historia.

Książka Aleksandry Łojek nie jest jednak o samej historii, ona jest o teraźniejszości i nosi tytuł Belfast. Podzielona na piętnaście rozdziałów, w których z lekkością świetnej reportażystki Łojek opowiada historię ludzi żyjących w czasie „Kłopotów”, ich dzieci, imigrantów i samej Autorki. Te trzydzieści lat wojny domowej odciska piętno do dnia dzisiejszego. Jest jak ogromna, trochę ropiejąca rana posypana lekarstwem i przykryta ładnym plastrem z miłym dla oka obrazkiem. Kiedy turysta wyląduje na weekend w tym mieście, zobaczy ładną starówkę, zadbane centrum, wypije kilka dobrych piw i wróci zadowolony do domu. Wtedy śmiało może powiedzieć: „Byłem, widziałem, nie ma śladu dawnego konfliktu”. Nic bardziej mylnego.

Prosty przykład z autopsji podaje Autorka, która chciała kupić bilet kolejowy do Derry. Oddalone o prawie sto kilometrów miasto leży tuż przy granicy z Irlandią. Ale zamawiając bilet i wymawiając nazwę stacji docelowej, można się zdradzić, naturalnie bezwiednie, po której stronie jesteśmy. Jeżeli kupujemy bilet do Derry, ooo, to jasne, w pogardzie mamy oficjalną nazwę Londonderry na cześć stolicy. Najprawdopodobniej jesteśmy katolikami lub osobami, które z nimi współpracują. A jeżeli kupimy bilet do Londonderry, to na bank jesteśmy po stronie lojalistów wiernych królowej. Proste, prawda?

Aleksandra Łojek – Belfast. 99 ścian pokoju. Czarne, 2020. Stron: 200. ISBN: 978-83-8191-162-7.

Takich smaczków w tej książce jest całe mrowie. Autorka zgrabnie przechodzi razem z nami metamorfozę, odkrywa tajemnice miasta. W końcu przyjechała tam jako młoda kobieta, która naturalnie widziała o „Kłopotach”, ale to było „wieki temu”. Otóż nie.

Obecnie w Irlandii Północnej (broń Boże, drogi Czytelniku, nie mów Irlandczykom z Republiki, że są z Irlandii Południowej) jest cała masa programów socjalizacyjnych, pomocowych, wsparcia dla ofiar trzydziestu lat konfliktu. Byli członkowie zwaśnionych stron spotykają się z młodzieżą, opowiadają, że przemoc nie jest rozwiązaniem konfliktu. Ale to jest mozolna praca. Co ciekawe, z punktu widzenia socjologów, imigranci nie wiedzą nic o „Kłopotach” i starają się żyć. Ale ich drugie, a najczęściej trzecie pokolenie na Wyspie staje zażarcie po jednej ze stron.

Belfast to także miasto nieoficjalnej współpracy organizacji, które strzegą swoich enklaw przez zgubnym wpływem narkotyków czy drobnych przestępstw z policją. Biada temu, kto nie słucha ich ostrzeżenia. Wtedy delikwent kończy przygodę z dwiema dziurami w obu kolanach. Ale spokojnie, w Belfaście są światowej sławy ortopedzi traumatolodzy, którzy spowodują, że po trzech, czterech tygodniach można wyjść o własnych siłach ze szpitala. W końcu setki przestrzelonych i zoperowanych kolan w mieście robi swoje.

Książka Aleksandry Łojek jest rewelacyjnym reportażem. Dawno nie miałem w rękach książki, którą czyta się jednym tchem. Narracja, pewna doza humoru, czasami wręcz komiczne, ale i smutne historie przeplatają się raz za razem. Tylko żal na koniec, że po ponad stu osiemdziesięciu stronach już koniec. Historia miasta i opis ludzi jest tak plastyczny, że brak zdjęć nie jest absolutnie żadnym minusem.