PRELUDIUM

27 marca 2003
Okolice An-Nadżaf, Irak

Stojąc we włazie dowódcy bojowego wozu piechoty typu Bradley, ochrzczonego przez nas „Carnivore”, przez szkła swoich gogli widziałem piekło. Wokół nas szalała monstrualna burza piaskowa, a pośród tumanów pyłu, jak przez mgłę, przeświecały płomienie z kilkudziesięciu rozbitych pojazdów, które wcześniej szturmowały naszą pozycję, a teraz paliły się, spowijając upiornym blaskiem całą okolicę. Równina przed nami usiana była ich stalowymi szkieletami w promieniu ponad kilometra, ale teraz widziałem tylko kilka, którym udało się podejść najbliżej bronionego przez nas mostu nad kanałem: czołgi, samochody, ciężarówki, autobus wyładowany materiałem wybuchowym, który miał staranować nasz posterunek, i cysternę, płonącą już od dwóch dni.

Wydawało się, że burza piaskowa nie miała początku ani końca, jakbyśmy tkwili cały czas w piaskowym wirze, który wciąż przybierał na sile. Widoczność spadała chwilami do jakichś trzech metrów. Drobiny grubego pyłu nadawały płomieniom pomarańczowy odcień, a cały obszar skąpany był w niesamowitej poświacie. Blask pożarów sprawiał, że nasze termo- i noktowizyjne przyrządy optyczne nadawały się na plaster, ale był za słaby, żeby dostrzec gołym okiem to, czego wyglądaliśmy, konkretnie Irakijczyków, którzy czaili się dookoła. Na szczęście oni też nie mogli wypatrzeć naszych stanowisk, dlatego pomiędzy kolejnymi szarżami wyładowanych wojskiem ciężarówek jedynym zagrożeniem dla nas był bezładny i niecelny ostrzał z AK-47.

Kompania „Crazy Horse” 3 Batalionu 7 Pułku Kawalerii przez pierwsze dwa dni wojny była ciągle w akcji, dlatego dowódca postanowił dać nam nieco wytchnienia. Podczas przemarszu na północ ustawił nas na końcu kolumny, z zadaniem osłaniania około setki nieopancerzonych pojazdów dowództwa, sekcji medycznej i służb zaplecza. Miałem za plecami długi na ponad kilometr sznur samochodów, ciągnący się aż do mostu nad Eufratem, przez który wcześniej się przeprawiliśmy. Cała ta zbieranina stanowiła łakomy kąsek dla nieprzyjaciela, zwłaszcza że rozkazano nam zatrzymać się i obsadzić oba mosty. Ja w „Carnivorze” znajdowałem się na jednym końcu konwoju, a sierżant John Williams, dowodzący bradleyem o nazwie „Casanova”, na drugim, pilnując mostu nad Eufratem.
– Nie śpij – napomniałem Sperry’ego, mojego kierowcę, ale właściwie mówiłem do samego siebie. Od jak dawna byliśmy na nogach? Cztery dni niemal ciągłych walk, przedtem dwie doby przemarszu przez pustynię i trzy dni w Kuwejcie przed rozpoczęciem natarcia, kiedy ze względu na zagrożenie rakietowe musieliśmy wciąż zmieniać pozycję. Ile to będzie razem? Parę okazji do krótkiej drzemki tu i tam. Nie potrafiłem policzyć dni… Nie mogłem zebrać myśli. Niedawne wstrząśnienie mózgu nie poprawiało sytuacji. Dolegliwości powodowane przez odłamki granatu moździerzowego, tkwiące w ramionach i barkach, oraz kulę w nodze nie odpędzały senności. Wszystko było tylko jednostajnym, tępym bólem.

Bradley porucznika McAdamsa stał na drodze za nami. Wóz sierżanta Wallace’a znajdował się po prawej stronie, bliżej kanału, skąd mógł pod nieco innym kątem prowadzić ogień do wszelkich zbliżających się pojazdów. Poprzez ryk burzy, syk piasku i huk silników bradleyów nie usłyszelibyśmy niczego. Mogłem tylko obserwować i czekać.

Nagle tuż obok pojawiła się szarżująca prosto na nas ciężarówka pełna Irakijczyków. Podjechali od drugiej strony mostu na odległość kilkunastu metrów, zanim ich dostrzegliśmy. W dodatku sukinsyny mieli włączone światła drogowe! Wallace połapał się szybciej od nas i powystrzelał wszystkich krótkimi seriami z karabinu maszynowego.
– Schodzę! – krzyknąłem do załogi.
Nie dość, że widoczność była fatalna, to świecące prosto w oczy reflektory ciężarówki zupełnie nas oślepiały, zeskoczyłem więc na ziemię, żeby je zgasić. Wlokłem się jak kulawy, bo kolana zesztywniały mi od stania we włazie. Podchodząc do szoferki, rozejrzałem się. Trzy metry ode mnie stał iracki żołnierz z wyrzutnią RPG na ramieniu. Zanim zdołałem zareagować, strzelił w „Carnivore’a”. Rakieta odbiła się od włazu kierowcy, wyszła w górę i wybuchła nad mostem.

Wyciągnąłem berettę, trafiłem Irakijczyka w ramię i w pierś, po czym pistolet zamilkł. Znowu się zaciął. Zginę przez tego gnata! Rzuciłem się do szoferki, w której na siedzeniu leżał AK 47. Kiedy się schyliłem, głowa żołnierza eksplodowała, obryzgując mnie krwawymi strzępami.

Przez ramię dostrzegłem działonowego Soprano, który stał tuż za mną, dzierżąc swego osobistego kałacha. Wyszczerzył zęby w uśmiechu, wyciągnął przed siebie ręce z karabinem i powiedział:
– Proszę bardzo. Bije trochę za wysoko.
Cwana gapa. Poszedł za mną, żeby mnie ubezpieczać. Trzymał się po prawej, poza zasięgiem reflektorów ciężarówki. Zostawił sobie tego AK 47 z ponad setki, które dzień wcześniej pozbieraliśmy z pobojowiska i wrzuciliśmy do kanału. Musieliśmy zwijać się tam jak w ukropie, żeby nie dać się zabić, co oznaczało, że sami natłukliśmy masę wrogów.

Soprano poszedł z powrotem do „Carnivore’a”. Zgasiłem światła ciężarówki, a wtedy na drodze dwieście metrów przed nami spostrzegłem dwa ciemne kształty. McAdams i jego działonowy, sierżant Mulholland, zauważyli ruch i wpatrywali się w to miejsce, by stwierdzić, czy samochody należą do wojska czy do niczego nieświadomych miejscowych rolników. Kiedy się zatrzymały, poprzez rzednący tuman pyłu można było dostrzec, że to wojskowe ciężarówki, z których właśnie zaczęli zeskakiwać żołnierze. Przykucnąłem za szoferką, bo wiedziałem, że zaraz się zacznie.

Mulholland otworzył ogień ciągły z działka. Odłamkowe pociski kaliber 25 mm przeleciały tuż obok mnie, a Irakijczycy rozpierzchli się jak karaluchy, gdy ktoś nagle zapali światło. Większość pobiegła prosto na nas, ostrzeliwując się z karabinów, kilku sprytniejszych poszukało sobie osłony.

Atakowało nas trzydziestu żołnierzy. Koło mojego stanowiska w jedną stronę śmigały pociski z AK-47, a w drugą ze swej armaty walił Mulholland. Lufa przesuwała się tam i z powrotem, a rozbłyski u jej wylotu wywoływały niepokojące wrażenie – teraz zrozumiałem, co na ten widok czuł nieprzyjaciel. Mulholland położył trupem dwie trzecie napastników, zanim zdołali podejść na sto metrów od mostu. Reszta niezłomnie kontynuowała natarcie, jednak AK nie mogły się równać z dwudziestkąpiątką strzelającą pociskami odłamkowymi, więc po paru minutach Mulholland wybił Irakijczyków do nogi.

Wyszedłem zza ciężarówki i wróciłem do „Carnivore’a”, którego w ogóle nie powinienem był opuszczać. W Czasie apokalipsy ktoś powiedział: „Nigdy nie schodź z łodzi”. Musiałem wbić sobie do głowy – nigdy nie wyłaź z bradleya, kretynie.

Kiedy wdrapywałem się na pancerz, spojrzałem na właz kierowcy, szukając uszkodzeń od uderzenia pocisku z RPG. W tym momencie Sperry podniósł klapę i zwrócił do mnie swoją dziecięcą twarz:
– Co, u diabła, walnęło w mój właz? – spytał.
Nic wielkiego, pomyślałem, to tylko rakieta, która miała cię zabić… Niech to szlag – Sperry, Soprano, ładowniczy Sully – wszyscy mogliśmy zginąć już z dziesięć razy przez te kilka dni, jednak jakoś się trzymaliśmy. Oni byli jeszcze dziećmi, a już walczyli na wojnie. Co tam walczyli – naparzali się na całego i kasowali wrogów na pęczki.

Ja sam byłem już stary, zły i lubiłem tę robotę, jednak oni nie pisali się na udział w czymś, co przypominało ostatnią walkę z filmu Butch Cassidy i Sundance Kid. Zabijaliśmy Irakijczyków i niszczyliśmy ich pojazdy, ale wciąż nie mogliśmy ich powstrzymać.

Dowódca kompanii, kapitan Jeff McCoy, właśnie przekazał nam złą wiadomość. Podniebny zwiadowca, samolot JSTARS, korzystając z nielicznych przerw w nawałnicy, zauważył 44 czołgi zdążające śladem naszej kolumny w kierunku mostu nad Eufratem, którego pilnował sierżant Williams. Jakby tego było mało, z drugiej strony zbliżało się tysiąc ciężarówek – nie żołnierzy, lecz ciężarówek, z których każda mogła wieźć co najmniej 20 ludzi. To dawało w sumie 20 tysięcy Irakijczyków. Pojedyncze pojazdy, które widzieliśmy do tej pory, należały do zdezorganizowanych oddziałów idących na czele kontrnatarcia. Coś jak pierwsze stróżki wody, poprzedzające falę przypływu. Mieliśmy za mało amunicji, brakowało nam czasu, widoczność wciąż była parszywa, a oni szli prosto na nas.

Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że to sam Saddam Husajn osobiście przestawiał pionki na szachownicy. Zorientował się, że złapał w kleszcze oddział kawalerii, i zamierzał go rozbić, by odnieść zwycięstwo nad Amerykanami. Bez względu na koszty, chciał nas zetrzeć z powierzchni ziemi, rzucił więc do walki wszystko, czym dysponował na początku wojny, czyli głównie Dywizję Medina. Z tyłu nadciągał cały batalion czołgów, a od czoła nacierała piechota, w sile pełnej brygady. Prosto na nasz mostek nad kanałem. Gdyby kompania „Crazy Horse” została zniszczona wraz z eskortowanym konwojem, losy wojny mog­łyby ulec zmianie, a Saddam Husajn dobrze o tym wiedział.
O Korei mówi się „zapomniana wojna”. Nikt tak nie powie o Iraku. Każdy ma co najmniej jednego znajomego, którego syn, krewny lub kuzyn tam służył. Tymczasem to była prawdziwa wojna. Ludzie już zapomnieli, że zanim w telewizji pojawiły się wiadomości o snajperach i improwizowanych urządzeniach wybuchowych (IED) , przedtem trwały zacięte walki, w których tysiące amerykańskich żołnierzy starło się z tysiącami

Irakijczyków – czwartą co do liczebności armią świata. I wbrew propagandowym przechwałkom nikt nie był pewien, jak się to wszystko potoczy.

Oto opowieść o wojnie w Iraku, jakiej nie usłyszycie w mediach. Główny ciężar walk wzięła na siebie broń pancerna. Z jednej strony czołgi M1 i bradleye, z drugiej wyprodukowane w ZSRR, najnowocześniejsze w tamtych czasach czołgi T-72, transportery opancerzone i cokolwiek, co Irakijczycy zdołali rzucić przeciwko nam. Co prawda pieszczochami mediów są operatorzy sił specjalnych, ale to regularna armia zawsze rozstrzygała o wyniku konfliktu i nie inaczej było tym razem. Czołgi wygrywają wojny.

Miałem to szczęście, że znalazłem się na czele amerykańskiej machiny wojennej i służyłem ramię w ramię z najlepszymi żołnierzami, jakich można spotkać. Kompania C jak („Crazy”) 3 Batalionu 7 Pułku Kawalerii ze składu 3 Dywizji Piechoty przez całą wojnę szła na szpicy, jest to więc w równym stopniu opowieść o mnie, jak i o towarzyszach broni z tego oddziału.

Od dawna nosiłem się z zamiarem napisania książki, ale wciąż brakowało mi czasu. Po pokonaniu raka, spowodowanego strzelaniem podczas pierwszej tury bojowej pociskami z rdzeniem ze zubożonego uranu, wróciłem do swojej kompanii na drugą turę, a potem przez sześć lat byłem pracownikiem kontraktowym w prywatnej firmie wojskowej. W końcu zrezygnowałem z takiego życia. Wreszcie mogę więcej czasu spędzać z żoną i dziećmi, a także mam szansę przekazać innym to, co widziałem i przeżyłem. Co więcej – mam obowiązek to uczynić.

Przytrafiło mi się wiele niebezpiecznych sytuacji, dlatego czuję się powołany, aby opowiedzieć o tym, jak młodzi mężczyźni i kobiety z kawalerii wdzierali się szarżą na karty historii. Pewien żołnierz z zaopatrzenia, prowadząc nieopancerzoną ciężarówkę, dotarł pod gradem kul na pierwszą linię frontu, aby dostarczyć amunicję dla bradleya znajdującego się pod ciągłym ostrzałem. Zaopatrzeniowiec był Afroamerykaninem, a załoga bradleya składała się z Włochów, Koreańczyka, białego rapera i starego troglodyty. Kiedy walczy się o życie, rasa czy płeć nie ma żadnego znaczenia – wokół są tylko koledzy, towarzysze broni. Zawsze byłem gotów oddać życie, by ich ocalić, a oni zrobiliby to samo dla mnie.

Dlaczego więc czekałem? Po prostu bałem się, że kiedy to wszystko opowiem, wypełni się cel mego życia. Teraz, gdy piszę te słowa, moje ciało znów toczy bój z nowotworem spowodowanym przez pociski ze zubożonym uranem, dzięki którym wielokrotnie wyszedłem cało z wielkich opałów. Każdy żołnierz walczący w Iraku musiał stanąć twarzą w twarz z własnymi demonami. To samo jest ze mną – mój demon przybrał postać raka.

Niech Bóg błogosławi kawalerię, 3 Dywizję Piechoty i Stany Zjednoczone Ameryki!

BOŚNIACKI D-DAY

Jedenastego września 2001 roku wraz z 3 Dywizją Piechoty znajdowałem się w Bośni. Przybyliśmy tam rok wcześniej, w składzie sił pokojowych ONZ.

Nasz obszar operacyjny znajdował się na północy, w rejonie miasta Brczko. Dotarliśmy tam przez Chorwację i byliśmy przygnębieni zastaną sytuacją, która przypominała Niemcy po II wojnie światowej. Wszędzie widziało się głodujących ludzi odzianych w łachmany. W mieście totalny bałagan, nic nie działało. Większość miejscowych szukała czegokolwiek do jedzenia. Korzystając z chaosu, rządy sprawowała rosyjska mafia, która zajmowała się handlem żywym towarem, produkcją pirackich kaset wideo i Bóg wie czym jeszcze. Nikt im w tym nie prze­szkadzał.

Widok kraju pogrążonego w upadku był dla mnie bardzo pouczającym doświadczeniem. Nie był to kraj ubogi, lecz wyniszczony wojną. Bez względu na to, czy chodziło o muzułmanów czy chrześcijan, Serbów czy Chorwatów, było mi tych ludzi zwyczajnie żal. Nie mogłem się z tego otrząsnąć. Wyglądali tak samo jak my, Amerykanie. Niektóre miejscowości przypominały prowincjonalne miasteczka w Stanach.
Robiliśmy, co się dało, żeby utrzymać Chorwatów po ich stronie rzeki. Stacjonowaliśmy w Camp McGovern. Baza znajdowała się w strefie separacji, dokładnie na linii granicy sprzed wybuchu konfliktu. Zbudowano ją poza miastem, między polami minowymi. Codzienny wyjazd na patrol był ryzykownym przedsięwzięciem, podobnie jak wszelkie inne formy działania. Nie wolno było zjechać z drogi, by nie wpaść na minę. Jadąc, widywaliśmy je na poboczach.

Podczas powodzi woda znosiła to cholerstwo pod samo ogrodzenie. Kiedy dostrzegło się minę, można było tylko biernie się jej przyglądać. Wszystkie były produkcji radzieckiej, a z ruskimi minami nigdy nic nie wiadomo. Bywały dość kapryśne. Obserwowaliśmy, jak przepływają jedna obok drugiej jak małe drewniane pomosty.

Jeśli chodzi o działania bojowe, co jakiś czas miewaliśmy do czynienia ze snajperami. Nie stanowili wielkiego zagrożenia, ale należało zachować ostrożność. Zdarzało się, że pociski odbijały się od wież i pancerzy, ale to nie my byliśmy celem. Znajdowaliśmy się na granicy między Chorwacją a Bośnią i obie strony raczej zajmowały się sobą nawzajem.

Do naszych obowiązków należały częste spotkania z Serbami. Wiele razy, kiedy jechaliśmy ich rozbrajać, trafialiśmy do dużych magazynów, w których musieliśmy przeprowadzić inwentaryzację. Trzeba było zachowywać równowagę – jeżeli w Chorwacji zarekwirowaliśmy 89 karabinów, to z Bośni też zabieraliśmy 89 karabinów. Rachunek musiał się zgadzać.

Podczas jednej z takich wypraw miałem okazję pogadać z dowódcą serbskiego czołgu. Była to bardzo interesująca rozmowa. Facet miał na rozkładzie około 50 czołgów, radzieckich T-72 używanych przez Chorwatów. Szkoda, że nie zrobiłem zdjęć jego wozu. Na bokach wieży miał ślady po pociskach podkalibrowych. Nie były to bezpośrednie trafienia, lecz obtarcia. Pociski tylko zawadziły o pancerz. Wyglądało to tak, jakby ktoś ponacinał stal wielkim nożem. Zdarzyło się to podczas walki z czterema czołgami naraz.

Pięćdziesiąt czołgów to niesamowity wynik. Gość zasadzał się wewnątrz budynku, czekał na Chorwatów, aż przedefilują przed nim ulicą, i wtedy strzelał im prosto w dupę (to najsłabiej opancerzona część każdego czołgu), po czym natychmiast stamtąd odjeżdżał i instalował się w innym miejscu. Chorwaci wysyłali kolejne wozy, żeby znalazły tego, kto załatwił pierwszy czołg, a on dopadał następną ofiarę. Prowadził wojnę partyzancką z wykorzystaniem czołgu. Facet był naprawdę skuteczny. Nie ma chyba zbyt wielu ludzi, nawet wśród amerykańskich bohaterów wojny z Irakiem, z taką liczbą potwierdzonych czołgów na koncie. Wiedziałem, że w czasie II wojny światowej Niemcy miewali spore sukcesy, ale ten gość… Zaczajał się w pojedynkę i spokojnie rozwalał jeden wóz za drugim. Nie darowałbym sobie, gdybym nie wsiadł do jego czołgu, nie pokręcił wieżą i nie złożył się z działa. Było czadowo.

Jeszcze jedna sprawa wryła mi się w pamięć. W którymś z magazynów broni znalazłem pistolet maszynowy Thompson. Był przeznaczony do kasacji. Miał wygrawerowane nazwisko: „sierżant Wilson”, a na kolbie wycięty nożem napis: „D-day 7 czerwca 1944”. Trzymałem w rękach kawałek historii – tej broni użyto podczas lądowania w Normandii. Mam nadzieję, że dobrze służyła właścicielowi. Oczywiście wiem, że D-Day to 6 czerwca, ale przypuszczam, że sierżant Wilson miał ważniejsze rzeczy na głowie niż pilnowanie kalendarza.

Próbowaliśmy wysłać tego thompsona do Stanów, do dowództwa dywizji, ale zgodnie z mandatem ONZ musiał ulec zniszczeniu. W tamtych arsenałach było sporo podobnej broni, ale akurat tego thompsona nigdy nie zapomnę.

Tego pamiętnego dnia we wrześniu 2001 roku byliśmy na patrolu. Właściwie to stanowiliśmy eskortę generała dywizji Williama Wallace’a. Generał przyleciał z Niemiec i przeprowadzał inspekcję naszego rejonu, podlegającego jurysdykcji V Korpusu, którym dowodził. Jego pojazd znajdował się w środku formacji. Nagle przez radio usłyszeliśmy: „Przejść na gotowość Red Direct”.
Zwykle utrzymywaliśmy naszą broń w gotowości Green Clear, czyli taśma amunicyjna znajdowała się w prowadnicy donośnika, ale karabin nie był załadowany. Gotowość Red Direct oznaczała załadowanie i ustawienie bezpiecznika w pozycji „zabezpieczony”.
Rozkazano nam natychmiast dostarczyć personel do bazy Camp Eagle, która mieściła się na terenie portu lotniczego w Tuzli. Poinstruowano nas: „Zachowując maksymalne środki ostrożności, natychmiast stawić się na miejscu”. Nawet generał nie miał pojęcia, o co chodzi, ale rozkaz to rozkaz, więc z maksymalną możliwą prędkością przejechaliśmy przez miasto. Kiedy dotarliśmy do lotniska, zastaliśmy zamkniętą bramę.

Lotnisko znajdowało się na peryferiach miasta. Za ochronę terenu odpowiadały siły powietrzne. Wartownik widział, że się zbliżamy, ale nawet nie drgnął. Mój wóz znajdował się na czele, więc krzyknąłem do niego:
– Może byś się ruszył i otworzył bramę?! Musisz nas wpuścić do środka.
– Nie mogę. Baza jest zamknięta. Nie wolno nikogo wpuszczać ani wypuszczać – odpowiedział chudy wartownik o chłopięcej twarzy.
Wysiadłem z wozu i podszedłem do niego.
– To co mamy robić, do kurwy nędzy? – spytałem. – Rozłożyć się biwakiem przy drodze? Popatrz na identyfikatory. Jesteśmy Amerykanami. Eskortujemy bardzo ważną osobę. Musimy dostać się do tej cholernej bazy.
On na to:
– Tędy nie wejdziecie. Mam swoje rozkazy.
Przyznam, że jestem dość porywczy i nie toleruję idiotów.
– Ja też mam swoje rozkazy – warknąłem. – Jeśli zaraz nie otworzysz bramy, to ją staranuję.
Wartownik popatrzył na mnie i odrzekł:
– Wtedy będę zmuszony użyć broni.
Teraz ja popatrzyłem na niego, na chwilę przeniosłem wzrok na kolumnę pojazdów za moimi plecami i znowu spojrzałem mu w oczy:
– Mamy cztery półcalówki, a ty pistolet. Co ty sobie, kurwa, wyobrażasz?!
Otworzył bramę.
Dlaczego nie poradziłem mu, żeby zadzwonił do swojego przełożonego? Zacznijmy od tego, że groził mi pistoletem. Zresztą w wojsku to najprostsza rzecz pod słońcem – telefon do przełożonego i sprawa załatwiona. Zwłaszcza gdy baza jest zamknięta. W takiej sytuacji czystą głupotą jest trzymanie żołnierzy na zewnątrz, gdzie może grozić im niebezpieczeństwo. Trzeba ich wpuścić do środka. Na Boga, po to jest posterunek. Trzymaj się procedur, przeszukaj pojazd, rób, co do ciebie należy i wpuść nas do środka. Mieliśmy identyfikatory, byliśmy amerykańskimi żołnierzami. Przecież wiedział, że jesteśmy tymi, za których się podajemy.
Kiedy głupawy lotnik zdecydował się nas przepuścić, powiedział jeszcze coś takiego:
– Dobra, otwieram, ale zamelduję… zamelduję mojemu… no, temu…
Ech, ręce opadają.
Gdy przejeżdżaliśmy przez bramę, zauważył dowódcę korpusu i zrozumiał, że zrobił z siebie idiotę, więc będzie dla niego lepiej, jeśli nikomu o tym nie zamelduje.
Zostawiliśmy generała w dowództwie. W koło mieliśmy próbne alarmy, a ponieważ nikt nie słyszał, aby wydarzyło się coś szczególnego, postanowiliśmy iść do PX .
Weszliśmy do środka, a tam… nie było ani jednego kasjera. PX był otwarty, ale wszyscy siedzieli na zapleczu przed telewizorem. Kiedy podeszliśmy do nich, ktoś powiedział:
– Słuchajcie, samolot uderzył w jedną z wież World Trade Center.
Po chwili, na naszych oczach, kolejny samolot wbił się w drugi wieżowiec. Pomyślałem sobie: kurwa, to chyba jakiś żart.
Wiedzieliśmy, co się stało. To był atak terrorystyczny. Zdaliśmy sobie sprawę, że musimy natychmiast wracać do naszej bazy, więc rzuciliśmy w cholerę zakupy i pognaliśmy do maszyn.
Do macierzystej bazy mieliśmy dobre trzy godziny jazdy, więc przed wyruszeniem zatankowaliśmy do pełna. Przy bramie stał ten sam wartownik.
– Nikt nie wjedzie ani nie wyjedzie – oznajmił.
– Czyżby? Znów mamy sobie porozmawiać? – spytałem, podchodząc do niego.
Otworzył bramę i wypuścił nas na zewnątrz.

Tak więc 11 września 2001 roku pełniłem misję pokojową w Bośni. Nigdy nie zapomnę tego dnia. Wszyscy ludzie z pokolenia moich rodziców dokładnie pamiętają, gdzie byli i co robili, kiedy usłyszeli o zamachu na Kennedy’ego. Dla nas czymś takim pozostanie widok samolotu uderzającego w drugą wieżę. To był początek wojny.