Pomyślałem, że się uda. Zaskoczenie nadal będzie na pewno naszym atutem. Wszelkie dane wywiadowcze, jakie otrzymaliśmy w czasie lotu ze Stanów, wskazywały na to, że bandyci nie będą się nas spodziewali. Nie będą się spodziewali, że uderzymy tak szybko. To właśnie sprawiało, że SEAL Team Six był tak wyjątkowy. Byliśmy jedyni w swoim rodzaju: niewielki zespół, niezwykle mobilny, przeznaczony do szybkiego reagowania i wyszkolony do jednego zadania: zabijania terrorystów i ratowania zakładników – i to lepiej niż ktokolwiek na całym świecie. Nikt nie potrafił przemieszczać się tak szybko jak my. Żadna inna jednostka nie umiała zaatakować z równą łatwością i z wody, i z powietrza.

Przeczytaj koniecznie naszą recenzję książki Komandos, Richarda Marcinko

US Army miała Delta Force, przeznaczoną do ratowania zakładników, dowodzoną na początku przez mojego kolegę, a czasami rywala, pułkownika Charliego Beckwitha. To była dobra jednostka. Ale była też wielka (ponad dwustu operatorów) i ciężka do ruszenia, jak pieprzony słoń. W całym moim zespole było dziewięćdziesięciu ludzi i podróżowaliśmy bez zbędnego bagażu. Musieliśmy działać w ten sposób: często musieliśmy płynąć do naszego celu, holując za sobą wszystko, co było nam potrzebne. Tej nocy pięćdziesięciu sześciu spadochroniarzy Teamu Six wyskoczyło z dwóch C-130, które przetransportowały nas z Norfolk w Wirginii, skąd wylecieliśmy sześć i pół godziny wcześniej. Jeśli tylko mnie spieprzył się spadochron, wszyscy powinni być właśnie na ostatnim podejściu do SL. Schodzili ślizgiem w pierścieniach po siedmiu, by za chwilę jeden po drugim wylądować, wcześniej przyhamowawszy, czyli rozciągnąwszy czaszę tuż przed dotknięciem ziemi. Dzięki temu unikało się porwania przez własny spadochron i zarycia twarzą w glebę.

Normalnie byłbym w którejś siódemce, ale coś mnie zatrzymało, więc chciałem szybko dostać się na ziemię i leciałem prosto do SL. Kiedy się zbliżałem, słyszałem wszędzie wokół trzepotanie spadochronów kolegów, dzięki czemu wiedziałem, że zespół robi dodatkowe zakręty, żeby zmniejszyć prędkość lądowania, a potem kołuje po korkociągu i ląduje, tak jak to ćwiczyliśmy. Jeśli chodzi o mnie, to zjeżdżałem szybko już z wysoka – nie hamowałem, jak powinienem, ani razu nie rozciągnąłem czaszy, a na koniec zderzyłem się jeszcze z niewysokim drzewem rosnącym na skraju zapuszczonego pasa startowego. Nawet nie widziałem, kiedy na nie wleciałem. Miałem jeszcze może jakieś metrów i nagle – bum! – trzasnąłem twarzą w pień. Dobrze było tak oberwać. Dzięki temu czułem, że żyję. Zostawiłem spadochron na drzewie, zeskoczyłem na ziemię i zacząłem zbierać drużyny. Szybko się przeliczyliśmy. Byłem w euforii. Wszyscy dotarli do strefy lądowania z nieuszkodzonym sprzętem. Połączyłem się z JSOC przez SATCOM i zameldowałem, że jesteśmy w komplecie na ziemi i ruszamy do akcji.

Razem z Paulem Henleyem, moim szefem sztabu Teamu Six (którego nazywałem PV z powodu jego fryzury przypominającej bohatera filmu Prince Valiant), podzieliliśmy cały zespół na ustalone wcześniej czteroosobowe grupy szturmowe. Klepnąłem Paula w ramię.
– No to idziemy na polowanie.
Kierując się mapami NSA, ruszyliśmy w milczeniu w dżunglę, idąc na południowy zachód, jeden za drugim, z bronią w pogotowiu. Porozumiewaliśmy się wyłącznie przy użyciu sygnalizacji ręcznej, tak jak to robiłem w Wietnamie ponad dziesięć lat wcześniej. Wypracowaliśmy sposób poruszania się przypominający śmiertelnie niebezpieczny rodzaj baletu – pas de mort – który ćwiczyliśmy całymi miesiącami. Nikt nic nie mówił. Nie musiał. Teraz PV i ja myśleliśmy jednakowo. Był pierwszym żołnierzem, którego wybrałem do Teamu Six. Bystry, energiczny, zdolny oficer SEAL, który potrafił skakać, strzelać i bawić się z najlepszymi. Poza tym w odróżnieniu ode mnie był absolwentem akademii, co dodawało Teamowi prestiżu w oczach różnych liczykrup. Mówiono, że system kastowy marynarki jest podobno najsztywniejszy na świecie. Większość oficerów US Navy, spotykając się z kimś, spogląda najpierw na dłonie nowo poznanej osoby, żeby sprawdzić, czy nosi sygnet absolwenta Akademii Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych. Jeśli tak, to należy do klubu. Jeśli nie, to jest niedotykalna. Ja byłem stuprocentowo niedotykalny. Jedyne, co nosiłem na palcach, to były blizny. Ale uwielbiałem tę pracę i byłem w niej nieprzeciętnie dobry, a w nielicznych wypadkach – także moim – establishment marynarki ceni zdolności niemal tak wysoko jak biżuterię. Sprawdziłem czas. Dwie minuty opóźnienia w stosunku do rozkładu, który miałem w głowie.
Sygnał do akcji dostaliśmy dwadzieścia siedem godzin wcześniej. Przyszedł z JSOC. Pierwsza informacja była dość mglista: portorykańska grupa terrorystów nazywana Macheteros, czyli „trzymający maczety”, wtargnęła na teren lotniska Gwardii Narodowej tuż za granicą San Juan oraz zniszczyła samoloty i sprzęt o wartości milionów dolarów. Tyle na ten temat miało pójść do gazet.

Nie miało tam natomiast wyciec to, że według JSOC podczas ataku Macheteros (w powszechnie przez nas używanym fonetycznym alfabecie radiowym nazywaliśmy terrorystów literą „T” albo „tango”) wzięli zakładnika i paletę sprzętu. Była tam podobno również broń jądrowa. Ale nie było wiadomo na pewno. Sam chciałbym zapytać, jak to możliwe, że nikt nie ma pewności, czy w składzie bomb atomowych jednej brakuje. W końcu chodziło o Siły Powietrzne Stanów Zjednoczonych, gdzie deska sedesowa kosztuje kilkaset dolców, a szczypce niewiele mniej. Tak czy owak, powiedziano mi, że Macheteros udało się umknąć policyjnej obławie, ominąć blokady drogowe i brygady antyterrorystyczne – i zniknąć. Ale amerykański wywiad wytropił ich na Vieques, niewielkiej wyspie położonej na wschód od Puerto Rico, gdzie mieli tajny obóz szkoleniowy. I tam teraz byli.

„Komandos” 30% taniej – skorzystaj z ostatnich kodów rabatowych na zakup książki! Zdobądź kod rabatowy uprawniający do zakupu książki „Komandos” Richard Marcinko za 27,93 zł, 30% taniej niż w zwykłej księgarni!

Znałem wyspę Vieques. Szkoliłem się tam dwadzieścia lat temu jako członek UDT, Underwater Demolition Team. Trochę mi to nie pasowało, żeby banda „tango” wybrała sobie na tajną bazę wyspę, na której zwykle roi się od amerykańskich żołnierzy. Poza tym mieliśmy już tyle fałszywych alarmów, że miałem się na baczności. Pomyślałem, że może cała ta akcja to kolejne pozorujące
ćwiczenia operacyjne, czyli kolejny etap szkolenia, który ma zostać przeprowadzony w „czasie rzeczywistym”. Coś takiego nazywano rybem „misja 100 procent”. Bo rzeczywiście, już wcześniej zdarzyło nam się dostać od Dicka Scholtesa rozkaz startu alarmowego, po czym gdy już lecieliśmy w stronę „celu”, okazało się, że bierzemy udział w jakiejś pieprzonej grze wojennej, którą JSOC urządziło na bazie prawdziwego incydentu, żebyśmy myśleli, że to się dzieje naprawdę. Gra czy nie gra, ja w to wchodzę – pomyślałem. Jeszcze nigdy nie przeprowadziliśmy skoncentrowanego nocnego zeskoku na obiekt nieprzyjaciela. Nigdy też nie koordynowaliśmy tak wielu elementów naraz: tajne rozmieszczenie oddziału, zajęcie celu, uwolnienie zakładnika i przejęcie broni jądrowej oraz zsynchronizowanie ewakuacji z zagrożonej strefy lądowania było najbardziej skomplikowanym zestawem zadań, jaki SEAL Team Six kiedykolwiek otrzymał w swojej krótkiej historii. Zbiórka odbyła się dokładnie według harmonogramu. Każdy członek Teamu Six miał zawsze ze sobą pager. Kiedy pager dzwonił, mieliśmy cztery godziny, żeby dotrzeć na ustalone miejsce z pełnym wyposażeniem.
W ciągu pierwszych godzin, kiedy zbierały się załogi, razem z PV wezwaliśmy do siebie najbliższych współpracowników. Byli to: mój szef operacji Marko i starszy chorąży marynarki w Six – Big Mac. Razem zaczęliśmy naprędce przygotowywać podstawy naszej strategii. Tak to działało w Six. Wypowiedzieć mogli się wszyscy: oficerowie, podoficerowie i zwykli żołnierze, chociaż ostateczną decyzję we wszystkich sprawach podejmowałem ja.

Od samego początku wiedzieliśmy, że operacja od strony morza jest wykluczona, ponieważ od statku matki do lądu byłoby za daleko. To znaczyło, że będziemy przeprowadzać uderzenie z powietrza. A biorąc pod uwagę lokalizację obozu terrorystów, łatwiej będzie wrzucić nas od razu na miejsce, niż zrzucać nas z łodziami kilkanaście kilometrów od brzegu. Pierwsze dane wywiadowcze, jakie dostaliśmy, pochodziły od gościa, którego będę nazywał Pepperman. Był to podpułkownik piechoty morskiej w stanie spoczynku, który zajmował się wspomaganiem operacji specjalnych w Agencji Bezpieczeństwa Narodowego w Fort Meade w stanie Maryland. Pracował w pomieszczeniu znajdującym się pięć czy sześć pięter pod ziemią. To podziemne biuro było centrum tajnych i ściśle tajnych operacji na całym świecie, a mój stary przyjaciel Pepperman siedział tam jak łysiejący Budda, obserwując i słuchając, jak rozwija się sytuacja.