Świr

Styczeń 1981

Ten pierwszy krok był ogromny – podeszwy moich butów od skarłowaciałej dżungli dzieliło prawie 6 kilometrów – ale nie miałem czasu, żeby o tym myśleć. Świeciło się zielone światło i jumpmaster pokazywał niezbyt wyraźnie w moim kierunku, więc posłałem mu uprzejmie buziaka i wstałem, żeby się poruszać – spacerkiem z głębi cuchnącej smarem rampy C-130, a potem nura w nocne niebo. Dokładnie tak, jak to robiłem już wcześniej ponad tysiąc razy. Uderzył mnie lodowaty strumień zaśmigłowy znikającego nad głową samolotu. Spojrzałem w dół. Nic. Prawie 6 kilometrów do ziemi – jeszcze za daleko, żebym cokolwiek mógł zobaczyć na dole, i za daleko, żeby ktokolwiek z dołu mógł usłyszeć samolot. Rozejrzałem się wokół siebie: zero widoczności. Właściwie czego się spodziewałem? Że zobaczę swoich ludzi? To też oczywiście było niemożliwe – nie używaliśmy żadnych świateł, nie mieliśmy na sobie żadnych odblaskowych elementów, a cali byliśmy ubrani w ciemne kamuflaże w tygrysie paski, niewidoczne w czerni spowijającej nasz cel, wyspę Vieques na Morzu Karaibskim daleko w dole. Zacisnąłem pięść i zgiąłem łokieć w geście milczącego triumfu. Dobra jest! Pierwsze osiem sekund tej operacji minęło absolutnie perfekcyjnie. Na razie byliśmy do przodu. Sprawdziłem wysokościomierz na nadgarstku i pociągnąłem linkę. Poczułem, jak spadochron wyskakuje z plecaka i zostaje w górze.

Przeczytaj koniecznie naszą recenzję książki Komandos, Richarda Marcinko

Uprząż szarpnęła mnie w górę w elastycznym podskoku, jaki zawsze towarzyszy naprężeniu linek spadochronu. I wtedy nagle ostro skręciło mnie w prawo, po czym zacząłem gwałtownie opadać spiralnie, nie mogąc tego opanować.
To tyle perfekcji. Spojrzałem w górę. Jedna z komór mojej błękitnej jedwabnej czaszy zapadła się pod wpływem bocznego wiatru. Szarpałem za linki sterownicze, żeby ją wytrzepać i pozwolić pędowi powietrza ją rozprostować, ale mi się nie udawało.
Nie ułatwiało sprawy to, że miałem na sobie prawie 45 kilogramów ekwipunku przypiętego do specjalnie zaprojektowanej kamizelki bojowej albo przymocowanego do munduru. Ciężar stanowił spory kłopot w rzadkiej atmosferze w czasie skoków HAHO – duża wysokość, wysokie otwarcie. Większość tego, co dźwigałem, to była broń. W kaburze na udzie tkwiła wykonana na zamówienie beretta 92-SF. Do niej jedenaście magazynków amunicji: 165 nabojów hydra-shok z wgłębieniem na czubku pocisku, wykonanych na zamówienie z dodatkową ilością prochu – coś takiego dosłownie urywało głowę trafionemu człowiekowi. Na pasie przymocowanym do ramienia miałem uwieszony specjalnie zmodyfikowany pistolet maszynowy HK – Heckler & Koch – MP5 z 600 nabojami z płaszczem i wgłębieniem na czubku w magazynkach po 30 sztuk.

Poza tym miałem i inne skarby: granaty hukowo-błyskowe i liniowe ładunki wybuchowe do dezorientowania wroga, lampy stroboskopowe i światło chemiczne do nakierowania helikopterów do strefy zrzutu. Nożyce do cięcia drutu przydatne do pokonywania ogrodzeń. Dźwigałem też zestaw opracowanego przez nas zminiaturyzowanego sprzętu do łączności: na pasie miałem przypiętą bezpieczną krótkofalówkę Motoroli połączoną z mikrofonem przy ustach i słuchawkami, żebyśmy rozmawiając ze sobą, mogli jednocześnie się poruszać. Nie bawiliśmy się w żadne szeptanie w mankiet, jak to robią tajni agenci.

W górnej prawej kieszeni kamizelki bojowej miałem schowany satelitarny aparat nadawczo-odbiorczy, SATCOM, wielkości pierwszych telefonów komórkowych. Dzięki SATCOM-owi mogłem rozmawiać ze swoim szefem, generałem brygady Dickiem Scholtesem, który dowodził Połączonym Dowództwem Operacji Specjalnych (JSOC) ze swojego Centrum Operacji w Fort Bragg w Karolinie Północnej. Przez SATCOM słyszałem go równie wyraźnie, jak gdybym był w sąsiednim pokoju, a nie oddalony od niego o ponad 3000 kilometrów.
Zaśmiałem się na głos. Może powinienem teraz odezwać się do Scholtesa i zameldować: „Cześć, generale, zgłaszam, że chwilowo zrobił się mały problem. Dickie zaraz się rozplaska”.

Zapadły się następne dwie komory czaszy i mój spadochron szybowcowy złożył się na pół. Dobra, to ten się spieprzył. Ale to nie problem: przećwiczyłem ten numer może osiemdziesiąt, a może i ze sto razy w czasie skoków szkoleniowych. Odciąłem linki, pozbywając się zepsutej czaszy, i znów zacząłem spadać z pełną prędkością. Ponad 4,5 kilometra – i zapierniczamy.
Pięć sekund później szarpnąłem linkę drugiego spadochronu. Najpierw zaczął otwierać się dobrze. Potem zrobiła się szczelina, wzdłuż której pęd powietrza złożył go na pół, i drugi spadochron zapadł się tak samo jak pierwszy, a wariacki korkociąg zaczął się na nowo.
Więcej zapasowych nie miałem.

Rzucając mięsem w pustą przestrzeń, szarpałem oburącz za linki, żeby otworzyć skrzydło spadochronu na pełną szerokość.
Z całkowitą jasnością, jaka zdarza się idącym na spotkanie ze śmiercią, dotarło do mnie, że w kolejce skaczących z C-130 byłem trzynasty. To by był kiepski dowcip. Nie tak to miało wyglądać. Z tego, co wiedziałem, na dole – tam gdzie miałem rozbryzgać się w truskawkową breję – było od trzydziestu do czterdziestu uzbrojonych terrorystów, zakładnik i skradziona broń jądrowa.
Ten utrzymywany w ścisłej tajemnicy atak z powietrza był kulminacją pięciu miesięcy cholernie dającego w kość, posuniętego do granic wytrzymałości szkolenia: treningu prowadzonego osiemnaście godzin na dobę, siedem dni w tygodniu. Opadałem teraz spiralnie w czarną otchłań właśnie dlatego, że Marynarka Wojenna Stanów Zjednoczonych w swojej nieskończonej mądrości wybrała mnie, bym wymyślił, stworzył, wyposażył, wyszkolił i poprowadził jednostkę, co do której w czasie tego skoku miałem już pewność, że jest najskuteczniejszym i najtajniejszym oddziałem antyterrorystycznym na świecie – SEAL Team Six. Admirał Thomas Hayward, szef operacji morskich, osobiście wydał mi rozkaz utworzenia tej jednostki w niespełna trzy miesiące po naszej tragicznej próbie odbicia amerykańskich zakładników przetrzymywanych w Teheranie. Admirał powiedział wyraźnie: – Dick, nie nawal.

„Komandos” 30% taniej – skorzystaj z ostatnich kodów rabatowych na zakup książki! Zdobądź kod rabatowy uprawniający do zakupu książki „Komandos” Richard Marcinko za 27,93 zł, 30% taniej niż w zwykłej księgarni!

Wziąłem sobie to do serca. SEAL Team Six ćwiczył ciężej, niż kiedykolwiek ćwiczył jakikolwiek inny oddział, czekając na okazję, żeby udowodnić sceptycznym urzędasom z marynarki i popapranym liczykrupom, jakich mnóstwo w Waszyngtonie, że US Navy potrafi skutecznie zwalczać terrorystów. Nieraz chodziłem na skróty i niejednemu nadepnąłem na odcisk, wypełniając rozkaz admirała Haywarda.

I nie nawaliłem – aż do teraz, jak się zdawało. I co dalej z tym wszystkim? Dickiego ma ominąć najlepsza zabawa, kiedy cała reszta chłopaków pójdzie rozwalać bandytów? Nie ma mowy. Miałem dopiero czterdziestkę – dużo za wcześnie, żeby umierać. Znowu zacząłem szarpać za linki. Nie miałem zamiaru się poddawać. Nie tak to będzie. Nie dlatego, że mój skandalicznie drogi, osobiście wybrany, przemyślnie zmodyfikowany, własnymi rękami pieszczotliwie zapakowany cholerny spadochron nie chce się otworzyć.
Ciągnąłem linki ze wszystkich sił. W końcu dwie skrajne prawe komory wypełniły się powietrzem i zacząłem lecieć w sposób kontrolowany, opadając leniwie po spirali i wisząc spocony na uprzęży, a jednocześnie starałem się zorientować, gdzie, u licha, jestem. A byłem przesunięty o jakieś 5 kilometrów w głąb oceanu: tak daleko zszedłem z pierwotnej ścieżki lotu z powodu prędkości C-130, której nie wytraciłem w spadaniu swobodnym. Pod sobą widziałem już brzeg, więc sprawdziłem wskazania kompasu i wysokościomierza i zmieniłem kierunek, lecąc z powrotem w stronę ustalonej strefy lądowania (SL) o powierzchni 250 metrów kwadratowych, niewielkiego lądowiska wykrojonego na nierównym wiejskim terenie niespełna kilometr od kryjówki terrorystów. Wybraliśmy to miejsce na punkt zbiórki na podstawie dostarczonych przez satelitę Agencji Bezpieczeństwa Narodowego (NSA) zdjęć w ultrawysokiej rozdzielczości, które przefaksowano nam w czasie naszego lotu z Norfolku.