Gdy latem 1940 roku nazwisko Sale-Barker zaczęło się pojawiać w depeszach prasowych poświęconych lotnictwu, nie przeszło bez echa. Narciarze pamiętali ją jako kapitan brytyjskiej ekipy na zimowych igrzyskach olimpijskich w 1936 roku w bawarskim Garmisch-Partenkirchen, a wcześniej jako zdobywczynię szeregu alpejskich trofeów równie fantastycznych jak ich nazwy – Challenge Lady Denman, Mistrzostwo Żeńskiego Klubu Narciarskiego Kandahar, Puchar Donny Isabelli Orsini – na stromym wschodnim zboczu Schilthornu ponad Mürrenem (Ian Fleming przemianował później to miejsce na Piz Gloria, nazywając tak kryjówkę, w której Jamesa Bonda uwięził pozbawiony jakichkolwiek skrupułów sprowadzacz młodych kobiet na złą drogę, Ernst Stavro Blofeld

Osoby z towarzystwa uważały Sale-Barker za nieodłączny gustowny element londyńskiego sezonu oraz wydarzeń w Paryżu i Le Touquet. Znały jej delikatną buzię i lekko zadarty nos. Pamiętały może z któregoś przyjęcia urocze seplenienie, czasem nawet kojarzyły, że jej nazwisko pojawiało się obok nazwiska niewiarygodnie grackiego lorda Knebwortha (który jakiś czas później zginął w katastrofie lotniczej).

Zapaleni miłośnicy lotnictwa pamiętali, że wygrała darmowe lekcje pilotażu w konkursie sponsorowanym przez Narodowe Służby Lotnicze na Wystawie Lotniczej 1929 w Olympii dzięki temu, jak poradziła sobie na tak zwanym mierniku zdolności pilota Reida. Było to skomplikowane narzędzie, które rzekomo mierzyło zdolności lotnika przy pomocy kolorowych dysków połączonych labiryntem popychaczy z pedałami i drążkiem. Sale-Barker uzyskała wynik lepszy niż wszyscy konkurenci obu płci. A na wywalczonym w ten sposób kursie radziła sobie śpiewająco od chwili, gdy pierwszy raz dotknęła przyrządów sterujących. Dziewiętnastoletnia wówczas Sale-Barker zdobyła licencję pilota prywatnego PPL(A) po ledwie siedmiu godzinach na nowym lotnisku Hanworth koło Twicken-hamu. Gdy wykonywała pierwszy samodzielny lot, zaskoczeni widzowie – w tym ktoś z „Daily Express” – obserwowali „śliczną, ciemnowłosą dziewczynę z towarzystwa”, która wzlatywała na tysiąc metrów, kręciła pętlę i pędziła ku ziemi w korkociągu.

Sale-Barker, podobnie jak Rosemary Rees, nie była „bogata”, ale nie była też „biedna”. Córka lekarza i aktorki mieszkała na jednym z nowych szykownych osiedli willowych za Sloane Square. Jako nastolatka była wyborną i nieustraszoną narciarką, toteż zimy w Oberlandzie Berneńskim spędzała na koszt sponsorującego ją Klubu Narciarskiego Kandahar (którego prezesem był lord Knebworth). A skoro nie musiała płacić też za lekcje latania, nigdy nie trzeba było się zastanawiać, czy w ogóle byłoby ją na nie stać. Pamiętnikarz „Daily Sketch” po wizycie na lotnisku Hanworth stwierdził, że Sale-Barker po prostu „wyśmienicie sobie radzi w wielu sportach”. Nie mogła jednak wszystkich dyscyplin kochać równie mocno. Po pierwszej pętli i pierwszym korkociągu przyznała, iż latanie jest dla niej jeszcze bardziej podniecające niż jazda na nartach, co być może sprawiło, że już nie odnosiła tak wielkich sukcesów w zawodach narciarskich. W 1931 roku – po latach dominacji w narciarstwie alpejskim – przegrała w zjeździe kobiet w Mürrenie. A kiedy w wieku dwudziestu dwóch lat otrzymała spadek, kupiła sobie Gipsy Motha.

Przyjaciele odtąd przezywali ją „Wendy” – na cześć Wandy z Piotrusia Pana, która uczy się latać. Sama Audrey zaś powoli zaczęła wspominać o Afryce Południowej. Poinformowała matkę, że planuje spędzić Boże Narodzenie w Kapsztadzie z przyjaciółmi, lordem i lady Clarendonami, nie po to, aby znaleźć się na pierwszych stronach gazet, ale by pojechać na wakacje. Matka jednak zabroniła, o ile córka nie znajdzie sobie przyzwoitki. No więc znalazła – pannę Joan Page, również lotniczkę, córkę sir Arthura Page?a, najwyższego sędziego Birmy.

Kiedy młode kobiety zdały sobie sprawę, że w październiku 1932 roku sir Arthur i lady Page będą w południowej Francji w parowcu zmierzającym do Rangunu, w ich głowach zaczął kiełkować plan: wizyta niespodzianka u rodziców Joan w Marsylii, cudowna lotnicza włóczęga wzdłuż Nilu podczas chłodnej egipskiej jesieni i ciepłe afrykańskie Boże Narodzenie, w dodatku komfortowe, gdyż lord Clarendon był gubernatorem generalnym Związku Południowej Afryki. Jeżeli po tym wszystkim sezon narciarski wciąż wydawałby się w jakimkolwiek stopniu pociągający, dzięki orzeźwiającemu cudowi prywatnego lotnictwa byłoby aż nadto czasu, by zdążyć wrócić.

Audrey i Joan poprosiły panią Sale-Barker, aby nie puściła pary z ust na temat ich zamiarów. Kazały też siedzieć cicho znajomym z „Daily Express”, „Daily Mail” i „Daily Mirror”. Podkreślały, że wszystko ma się odbyć w tajemnicy. W końcu to miały być wakacje. Nie planowano bicia jakichkolwiek rekordów, obie zresztą nie cierpiały zainteresowania prasy. A jednak ktoś zdołał je namówić, by na lotnisku Heston przed startem zapozowały do radosnej fotografii przy nowym samolocie Audrey, prasa całkowicie błędnie odczytała zaś ich oczekiwania odnośnie do sprawozdań w gazetach. „Sekretną” podróż – mniej ambitną i zdecydowanie mniej nadającą się na czołówki gazet niż wyprawy Amy Johnson, lady Bailey, lady Heath i innych (tyle tylko, że sekretną) – opisywano w mediach już od pierwszego dnia.

Zdradziła nawet felietonistka gazety „Tatler” znana jako „Eve”. „Przysięgałam, że dochowam tajemnicy”, pisała, gdy dziennikarze meldowali o bezpiecznym wylocie z Marsylii na Korsykę. „[Panna Sale-Barker] szczególnie nie znosi rozgłosu wokół kobiet z tego tylko powodu, że są kobietami, kiedy próbują dokonać czegoś, co dla mężczyzny byłoby zupełnie zwyczajne”. Nie mogła sobie jednak darować podlizania się „osobie tak bardzo wartej tego, by o niej pisać”. Dodała, że Audrey to „niezwykle atrakcyjna kobieta o fantastycznej sylwetce” i „tak się składa, iż jest wśród najlepszych narciarek świata”. Poza tym czasopismo donosiło, że Sale-Barker ma nadzieję zdążyć wrócić na sezon narciarski w Mürrenie.

Nie zdążyła. Aż do Bengazi wszystko szło dobrze. Lotniczki zaliczyły tysiąc trzysta kilometrów jednego dnia (takiego wyniku nie powstydziłaby się sama Amy Johnson) wzdłuż libijskiego wybrzeża. Gdy zmęczone kobiety szykowały się do lądowania na kairskim lotnisku Almaza, było już po zmroku, a pasa nie oświetlano. Pilotowała Sale-Barker w tylnym kokpicie Motha. Według niektórych doniesień obsługa naziemna usłyszała silnik i czym prędzej ruszyła na pas, by oznaczyć jego położenie światłem reflektorów samochodowych. Na kilka sekund przed przyziemieniem Sale-Barker zręcznie ominęła dom, ale zakończyła lot na słupie wiatrowskazu. Uszkodzenia samolotu wymagały co najmniej czterech dni napraw.

Kairscy dziennikarze momentalnie rzucili się na temat. Powtarzali – a może sami stworzyli – plotkę, jakoby RAF z góry zgodził się eskortować bezbronne, młode lotniczki przez sudańską pustynię do Chartumu, po czym odwołał obietnicę. Tymczasem Page i Sale-Barker, wciąż nie chcąc rozgłosu, nigdy nie wyjaśniły, jak dotarły do sudańskiej stolicy. W Malakalu, Nairobi i Bulawayo odmówiły reporterom komentarzy (nawet pół roku później, po powrocie do Anglii, Sale-Barker powiedziała „Aeroplane” tylko tyle, że kwestii pustynnej eskorty RAF-u w ogóle nigdy nie omawiano). W tę medialną próżnię zaintrygowana i coraz bardziej zrozpaczona Fleet Street wstawiła co najmniej trzech towarzyszy podróży, w tym tajemniczego amerykańskiego handlarza korniszonów, który zajął miejsce Page na trasie z Wadi Halfa nad górnym Nilem do Chartumu, drugiego pasażera dla Audrey od Chartumu do Dżuby i trzeciego, który towarzyszył pannie Page na statku w drodze w górę rzeki.

Gdy lotniczki dotarły do Kapsztadu, nadal kategorycznie zachowywały milczenie. Wobec braku jakichkolwiek cytatów pewna gazeta wydrukowała żałosny, zmyślony zapis spotkania, który zakończył się tak:

Piąty dziennikarz: „Czy nie lubicie dziennikarzy?”.
Panna Sale-Barker i panna Page (razem): „Bez wątpienia nie lubimy”.
Dziennikarze chórem: „Ale my lubimy ludzi, którzy nie lubią rozgłosu”.
Kapsztadzcy dziennikarze uznali, że powietrzna włóczęga dwóch dziewcząt to w sumie kawał dobrej roboty w ich wykonaniu.

Ale to jeszcze nie był koniec. Prasa dała Page i Sale-Barker spokój na okres świąt Bożego Narodzenia, które spędziły w kapsztadzkiej rezydencji gubernatora generalnego, lecz wróciła do tematu, kiedy rozpoczęła się podróż powrotna. Przez tysiąc dziewięćset kilometrów do niczego ciekawego nie doszło. Pierwsze sygnały, że dzieje się coś złego, dotarły do Londynu w samą porę, aby można było napisać o tym w wieczornych gazetach 16 stycznia 1933 roku. Depesza Agencji Reutera wysłana z Nairobi dawała praktycznie nieograniczone pole do upiększeń:

BRYTYJSKIE LOTNICZKI ZAGINĘŁY
Samoloty prowadzą poszukiwania w Krainie Lwów
Dwie młode Angielki, które w sobotę po południu o 17.15 opuściły Moshi (u stóp Kilimandżaro), zaginęły. […] Trzy samoloty przeszukują obszar dwustu sześćdziesięciu kilometrów kwadratowych […], postanowiły lecieć za miejscowym, wschodnioafrykańskim samolotem pocztowym […], ulewny deszcz […], porywisty wiatr […], pilotujący mężczyzna zdecydował się zawrócić.

W wersji z „Birmingham Mail” pilot prowadzący przemknął obok nieustraszonych kobiet, jakieś czterdzieści metrów od skrzydeł, tyle że w przeciwnym kierunku, machając gorączkowo, aby wracały razem z nim, kiedy jednak przybył do Moshi, okazało się, że nie wróciły. Od tamtej pory nic […], poszukiwania trwają na rozległej równinie […] Dżungla, w której pełno dzikich zwierząt […], kraj, w którym roi się od lwów, słoni i bawołów […], ostrzeżono każdą placówkę rządową i stację kolejową […], komunikaty nadane przez radionadajniki w Nairobi.

Tej nocy na Fleet Street, w Nairobi i wzdłuż kilku tysięcy kilometrów łączącego je kabla rozpętało się piekło. Na każdego „specjalnego korespondenta” dość dzielnego, by wyruszyć w busz na południe od Nairobi lub – jeszcze lepiej – udawać, że wyruszył, czekała obfitość sensacyjnych materiałów. Rankiem 17 stycznia „Daily Mail” napisała, że rozbity Moth leży kołami do góry „pośród lwów”, samolot został dostrzeżony „na dzikim pustkowiu”, zaledwie sześćdziesiąt pięć kilometrów od Nairobi, przez niejakiego kapitana Tannera z Rodezyjskiej Kompanii Lotniczej. Tej nocy londyńska „Evening Standard” zepsuła trochę panujące napięcie i umieściła lotniczki w domu opieki, gdzie ponoć wykazywały „bardzo radosne nastroje”.

Sale-Barker miała poważnie stłuczoną głowę. Page doznała złożonego złamania nogi, więc ratownicy musieli ją umieścić na prowizorycznych noszach zrobionych z kawałka skrzydła rozbitego Motha i nieść trzy kilometry przez gęste krzewy do czekającej maszyny. Samolot ratowniczy przetransportował kobietę do Nairobi i wylądował „przy świetle flar”.
Gazeta „Daily Express” grała na czas, ale nie marnowała czasu. Nazajutrz rano przeszła samą siebie i pobiła na głowę konkurencję, publikując zdobytą na wyłączność relację z pierwszej ręki, wydrukowaną na większości drugiej strony. Było to „opowiedziane własnymi słowami sprawozdanie [lotniczek] z trudnej próby w dżungli”. Wspominano w nim „wyczerpane zapasy wody i żywności”, a także „groźbę zatrutych strzał”, opisano Motha wbijającego się po zmroku w zbocze wzgórza i wywijającego fikołka oraz „osławione lwy” odległe zaledwie o półtora kilometra. A przede wszystkim w nagłówku: „Ranne lotniczki wysyłają SOS szminką”.

Według „Daily Express” po dwu paskudnych, bolesnych nocach bez jedzenia, picia i kontaktu z innymi ludźmi panna Sale-Barker dostrzegła pasterza z plemienia Masajów, którego tak przestraszyła jej blada karnacja, że nakazał kobiecie się zatrzymać, grożąc łukiem i strzałami.

W końcu panna Barker wytłumaczyła mu na migi, co się wydarzyło, i dając w prezencie płaszcz lotniczy, który mężczyzna później miał na sobie w czasie akcji ratunkowej, przekonała go, by poszedł do odległego o osiemdziesiąt kilometrów Nairobi z wypisaną przez nią przy użyciu szminki prośbą o pomoc.

Następnie opisano ze szczegółami – uzyskanymi jakoby od samej Sale-Barker – rozpaczliwe próby kontynuowania lotu w oparciu o przyrządy pomimo gęstniejącej mgły, przedstawiono śmiertelne przerażenie, ból i strach niepozwalające spać oraz „wzruszenie na widok tubylca” i znikającą w mgnieniu oka radość, gdy ów tubylec „na dźwięk krzyków wycelował z łuku zatrutą strzałą, po czym obrócił się na pięcie i umknął”. „Zrozpaczona”, tak podobno relacjonowała, „rzuciłam się w pościg”.Później Sale-Barker zdementowała niemal każdy szczegół sensacji „Daily Express”. W rozmowie z „ Aeroplane” oznajmiła, że nie było żadnego wywiadu, żadnego koziołka, żadnego zawracania w wykonaniu samolotu pocztowego, żadnej groźby zatrutych strzał i żadnych „osławionych lwów”. „Aeroplane”, dumny z własnej minisensacji opublikowanej pół roku po zdarzeniu, podsumował materiał tymi słowy: „Brytyjska prasa w kraju i Afryce zachowała się w obliczu tej sprawy niegodnie. Najwyraźniej dziennikarze nie byli w stanie zrozumieć, że dwie młode Angielki, damy z towarzystwa, mogą chcieć wybrać się w lotniczą wycieczkę bez rozgłosu i promowania siebie”.

Być może. A jednak dementi nie brzmi zupełnie szczerze. Page i Sale-Barker naprawdę rozbiły się po zmroku, przy zerowej widoczności, straciwszy z oczu samolot, za którym leciały. Naprawdę odniosły poważne obrażenia i spędziły niewesołą noc w dżungli. Może nawet w okolicy kręciły się lwy. Po przebudzeniu naprawdę dostrzegły masajskiego pasterza, a Sale-Barker naprawdę napisała mu jaskrawoczerwoną szminką prośbę o pomoc, dzięki czemu uratowała życie obu lotniczek. „Prosimy o zabranie nas stąd”, apelowała do każdego, kto przeczytałby te słowa. I dalej: „Nasz samolot się rozbił, JESTEŚMY RANNE”. Dziś wiadomość ta wisi na ścianie w położonym parę kilometrów na wschód od Edynburga domu rodzinnym lorda Jamesa Douglasa-Hamiltona, bratanka męża Audrey Sale-Barker.

W Nairobi lotniczki wydobrzały. Zanim dotarły statkiem do Europy, zawody na Schilthornie dobiegły już końca, ale wciąż było dość śniegu, żeby jeździć na nartach, a olbrzymie urwiska oddzielające Lauterbrunnen w dolinie od Mürrenu na turni zapewniały pewną ochronę przed dziennikarzami. Sale-Barker pojechała tam, by na powrót nauczyć się żyć między ludźmi i by opłakiwać lorda Knebwortha, który zginął, gdy ona była w podróży. Powróciła do Londynu w maju 1933 roku, co odnotował felietonista „Daily Express”:

Jest szczupła. Ma eteryczną twarz. Mówi cichym głosem. Nie wygląda na zuchwałą. Do swych osiągnięć podchodzi z wyjątkową skromnością. […] A jednak należy do najodważniejszych znanych mi kobiet. Warto udać się do Szwajcarii po to tylko, by zobaczyć, jak wybiera najkrótszą drogę po stromym zboczu i radzi sobie z nią bez mrugnięcia okiem.

Wendy była kimś, czy jej się to podobało czy nie. Miała też swój styl, do szusowania lubiła zakładać luźne spodnie sportowe lub długie spodnie owijane na łydkach. Nic więc dziwnego, że tuż przed następnym sezonem narciarskim jej wizerunek wykorzystano w całostronicowej reklamie najnowszych strojów narciarskich Fortnum & Mason opublikowanej przez gazetę „Tatler”. Zdjęcie ukazuje Sale-Barker stojącą na sztucznym śniegu, jej twarz jest niemal cała skryta w cieniu gęstych, jasnych włosów. Nigdy nie przestała interesować się modą. Kiedy w czerwcu 1940 roku przyszedł czas, by wziąć miarę na mundur ATA, Sale-Barker wzgardziła Austinem Reedem i poszła do własnego krawca na Savile Row. Do kurtki zażyczyła sobie jaskrawoczerwonej, satynowej podszewki. Typowe dla niej – ot trochę więcej kolorów, tym razem rozsądnie ukrytych. Kobiety w ATA wciąż musiały bowiem udowadniać RAF-owi – i mężczyznom w ogólności – że podchodzą do latania poważnie.