W porcie jak zwykle śmierdziało wodorostami i kukurydzą. Pedro de Manjarres westchnął ciężko, bo słodka, mdląca woń przyprawiała go o szaleństwo. Trzewia protestowały, zaś rada udzielona przez medyka z Puerto, by dał sobie spokój z wożeniem ładunku, który powoli go zabija, nabierała coraz większego sensu.

Próbował ratować się winem, ale to niewiele pomogło, w dodatku nieostrożnym ruchem strącił dzban ze stołu i struga krwistej madery pociekła na drugą stronę kajuty, aż pod przenośny ołtarzyk z Matką Boską Sewilską.

Zaczął kląć na całego. Za okrętem zawsze ciągną się zapachy dalekie od soczystych woni oceanu. Marynarze niedomyci, mięso zepsute, szczury i robactwo kryjące się po kątach i w szparach… Ale to są zwykłe żeglarskie sprawy, podczas gdy smród kukurydzy trudno było de Manjarresowi uznać za coś trwale wpisanego w ten fach. Kukurydzę wymyślił sam szatan, bez dwóch zdań!

Wyboru jednak nie miał. Musiał choć część ładowni zapełnić ziarnem, jeśli chciał wyjść na swoje. Raz, że Tenorio karmił tym świństwem Indian pracujących na plantacjach wokół Panamy, dwa, cenne towary zabierały mało miejsca, więc co, miał wozić do domu powietrze? Ziarno w sam raz nadawało się na balast posiadający jakąś wartość, a to że de Manjarres cierpiał, nikogo nie obchodziło, z nim samym włącznie. Pewnie nawet medyk był zadowolony, że co parę miesięcy może przygotować kapitanowi lecznicze mikstury. Interes to interes – uciął kiedyś sprawę Tenorio. I miał rację. Sam też bez przerwy prowadził kantor. Nie wyszedł z niego, nawet gdy złapał go atak reumatyzmu, wykręcający palce na kształt szponów.
De Manjarres rzucił jeszcze jedno przekleństwo pod adresem żrących kukurydzę indiańskich niewolników, energicznie pchnął drzwi kajuty i wytoczył się na zewnątrz, dzwoniąc sprzączkami i krótkim mieczem u boku. Przygładził czarną, poprzetykaną rudymi pasmami brodę, powiódł spojrzeniem dokoła. Minęli już wyspę Puna, niby odcisk palca tkwiącą pośrodku zatoki Guayaquil. Poranne słońce i wiatr odsunęły mgłę znad równinnej połaci brzegu, ujawniły miasto w całej okazałości. Tumbez, wzniesione na brzegu rzeki Puyango, spadającej z gór środkiem szerokiej kotliny i na parę legua wylewającej słodkie wody w ocean, przypominało biały kamień rzucony w soczystą podzwrotnikową dżunglę. Było robiącym zawrotne wrażenie połączeniem żywiołów wody, dżungli oraz ciosanego kamienia, które zawarły kompromis, pozwalający każdemu z nich zaprezentować się z jak najlepszej strony.
Jednak nie dla podziwiania widoków, choćby i najpiękniejszych, de Manjarres przebył taki szmat drogi.
– Orgonez!

Ruiz Orgonez, wysoki, szczupły, szorstki w obejściu mężczyzna z wąsami kręconymi na toledańską modłę, już kilka razy szczęśliwie poprowadził ich z Panamy do Tumbez, a stamtąd z powrotem do domu. Ze swego miejsca na rufie de Manjarres widział teraz, jak szwargoce w keczua z indiańskim pilotem, który wszedł na pokład „Gwiazdy” z galery, mającej wprowadzić ich do rzecznego portu. Obaj stali na dziobowym kasztelu. Gwałtownie gestykulując, Orgonez usiłował wyjaśnić czerwonemu diabłu, że zabra wcale nie jest zanurzona bardziej niż zwykle i klnie się na Boga, iż nie utknie na żadnej mieliźnie. Wreszcie, zniechęcony, mruknął coś pod nosem i szepnął jakąś wskazówkę wprost do ucha czekającemu na rozkazy sternikowi. Sam zaś skierował się na rufę.

– Kapitanie, ta indiańska świnia twierdzi, że znów zmienili prawo – warknął, podchodząc na trzy kroki. – Jeśli nasza łajba wejdzie na mieliznę, ściągną ją… za cenę towaru z naszych ładowni!

De Manjarres wzruszył ramionami. Tenorio dobrze wiedział, kogo wybrać na pilota. Orgonez własnym gardłem ręczył za sprawne przybicie do kei, a kilkakrotnie już dowiódł, że można mu ufać. Nie ma się co martwić na próżno.

– Pilnuj wyładunku, kiedy zejdę na ląd. – Nerwowym ruchem potarł puchnącą i mocno swędzącą rankę na nosie, ślad po ukąszeniu jakiegoś owada. – I trzymaj ludzi w pogotowiu, wypływamy najszybciej, jak się tylko da.

Orgonez skinął głową. Wiedział, że pozornie flegmatyczny kapitan, choć krępy i zwalisty niby niedźwiedź, potrafi działać szybko i zdecydowanie. Nie należało go lekceważyć, podobnie zresztą jak zacnego misia, który – rozwścieczony – jednym uderzeniem łapy mógł natrętowi oderwać głowę od korpusu. Pilot był kiedyś świadkiem, jak de Manjarres obszedł się z namolnym handlarzem. Ten uważał, że zdoła im wcisnąć zepsutą żywność, a skończyło się na tym, że prawie sam zeżarł robaki wyłażące z sucharów.

– Wyładunek to robota Bartolomeo, ale przypilnować nigdy nie zaszkodzi – odparł, kątem oka obserwując indiańskiego pilota. – Popatrzę, czy ot tak, dla rozrywki, nie porobili gdzieś nowych mielizn…

De Manjarres wrócił do kabiny, zebrał w jeden plik i uporządkował papiery na towar, jaki miał w ładowniach. „Jasne, że robota Bartolomeo – myślał – ale ktoś przecież powinien czuwać”.
Wziął do ręki miedziane podręczne lustro i zaczął się przypatrywać brodzie. Szukał siwych włosów, chytrze ukrytych pomiędzy rudymi pasemkami. Te drugie zostawiał – któż z żeglarzy mógłby się wstydzić normańskich przodków, choć broda rudziała zapewne bardziej od nadmiaru słońca niż z racji krwi przodków. Siwiznę jednak bezlitośnie usuwał. Nie był tak stary, żeby paradować z gębą oszronioną jak u stuletniego mędrca, a czernić włosów nie zamierzał.
Z niecierpliwością czekał, aż zabra rzuci cumę na nabrzeżu.

Wbrew obawom, że Indianie będą próbowali wyprowadzić statek poza pas głębokiej wody, „Gwiazda” bez najmniejszych przeszkód przybiła do nabrzeża. Pedro wezwał Bartolomeo de Balcanazara. Ten kiwał głową słuchając słów kapitana, widać Orgonez coś już mu tam wspominał.
– Poradzisz sobie? – Spytał wreszcie de Manjarres.
Balcanazar tylko się uśmiechnął, spoglądając z ukosa na kapitana.
– Nie gorzej niż poprzednio… – znacząco zawiesił głos.
Nic więc już nie trzymało de Manjarresa na statku. Ogarnął się i zszedł na zarzucone ładunkami nabrzeże. Chwilę lawirował pomiędzy klatkami ze zwierzętami, belami wzorzystych materiałów, wysokimi koszami, pełnymi ziarna kukurydzy i przeróżnych owoców. Wymijał albo przeskakiwał pęki surowych lub wyprawionych skór oraz wyroby z nich powiązane w nieforemne pakiety. Wreszcie wyszedł na drogę, wzdłuż której tłoczyły się budynki administracji portowej oraz innych ważniejszych urzędów. Odszukał spojrzeniem odmalowany na piaskowo dom, w którym mieścił się skład Ribeiry. Jego pierwszy cel.
W porcie funkcjonowało kilkanaście takich placówek, jednak faktoria Nuneza była pośród nich równie wyjątkowa, jak jej właściciel.
Wymiana towarów pomiędzy Piru (albo raczej Tawantinsuyu, bo tak Indianie nazywali swe państwo) a hiszpańskimi koloniami była całkiem spora jak na pozostające w ledwie skrywanej wrogości imperia. Obie strony miały sobie do zaoferowania produkty warte handlu, szczególnie kruszce, żywność oraz przedmioty codziennego użytku. Chcąc prowadzić jak najbardziej korzystną wymianę, zarazem na różne sposoby utrudniały ją przeciwnikowi. Hiszpanie całkowicie zakazali indiańskim statkom i tratwom pływać dalej w kierunku kolonii niż po zatoce Guayaquil, gdzie leżało Tumbez. W odwecie Inka ustami swych urzędników zabronił bezpośredniego handlu. Wszystko musiało się odbywać przez pośredników z miasta, które w ten sposób stało się wąską furtą w rozgradzających oba społeczeństwa wysoko postawionych murach.
Jeden Vasco Nunez de Ribeira znajdował się w odmiennej sytuacji. Sam Manqu Yupanqui, obecny władca państwa Inków, nadał mu prawo utrzymywania własnych plantacji i kontraktowania towarów bezpośrednio od ludności indiańskiej we wszystkich czterech prowincjach Piru. Pozostali zarządcy faktorii musieli odkupywać lub odsprzedawać towary miejscowym pośrednikom, co poważnie uszczuplało ich zyski, a tym samym ograniczało rozwój. W sposób naturalny stał się więc de Ribeira jednym z najsilniejszych ogniw łączących systemy handlowe obu państw. Umiał to wykorzystać: jego statki – tworzące niewielką, lecz szybką flotę – można było spotkać w portach wzdłuż całego wybrzeża.
Gospodarność i zaradność Nuneza znać było po budowli, przed którą stanął de Manjarres. Faktoria była dwupiętrową, przysadzistą kamienicą z wewnętrznym dziedzińcem. Mogła służyć zarówno za magazyny, jak i za niewielką twierdzę, bo zamiast okien miała wycięte jedynie wąskie otwory. Próżno tu było szukać przepychu, zbędnych ornamentów, jakie dominowały choćby w stojącym po drugiej stronie ulicy składzie Joao de Magalhaesa. Był to jeden z brzydszych budynków tego kwartału, ale też z pewnością bardziej bezpiecznych. Zarówno ogień, jak i niepokoje, czasem opanowujące ulice miasta, nie miały tutaj wstępu, a o to właśnie Ribeirze chodziło. Prowadził interesy w tak wielu dziedzinach, że wrogów mu nie brakło, a solidne mury zabezpieczały choć przed tymi pozbawionymi finezji, próbującymi wedrzeć się do środka siłą.

Przestąpiwszy próg faktorii, znalazł się de Manjarres w cudownym chłodzie. Natychmiast na jego czoło i skronie wystąpił perlisty pot.
Odźwierny, starszy mężczyzna z charakterystyczną blizną nad prawym okiem, natychmiast poznał de Manjarresa.
– Spocznij, kapitanie, ktoś zaraz poszuka Nuneza – poprosił.
Pedro otarł się chustą, usiadł na wygodnej ławie przy drzwiach i począł rozglądać. Wszędzie kręcili się pomocnicy Ribeiry oraz interesanci, w gwarze i harmidrze zamieniający towary na złoto, a złoto na jeszcze więcej złota. Kapitan zazdrościł przyjacielowi takiego sukcesu, a choć nie lała mu się z tego powodu żółć, to jednak, przyrównując swe życie i triumfy do jego osiągnięć, miał wrażenie, że tych osiem lat różnicy wieku pomiędzy nimi nie wystarcza, aby wyjaśnić kontrast w majątku i pozycji.
Zapewne szło o to, że Vasco Nunez de Ribeira był gotów postawić na szali nieporównanie więcej – kto wie, może nawet własne życie? To żądza przygód, umiłowanie złota i chęć poprawienia swego losu przywiodły go na tę ziemię w pierwszej fali konkwisty. Lecz siła i wyniesiona z domu sztuka machania mieczem nie były wszystkim, co posiadał. Równie tęga głowa pozwoliła mu najpierw uniknąć śmierci, gdy Pizarro ze swymi ludźmi ginął w bitwie pod Saran, a potem – kiedy skończyła się niewola i oba państwa podpisały w Tumbez traktat rozejmowy – dała szansę na wykorzystanie wiedzy i znajomości języka do założenia faktorii.
Ribeira szybciej od innych pojął, że póki hiszpańska Korona jest zbyt słaba, aby przypuścić frontalny atak na Piru, właśnie tutaj, na styku dwóch imperiów, będzie można robić złote interesy. I robił je, prowadząc zarówno handel, jak i pomagając Koronie – poprzez siatkę szpiegów – zbierać informacje przydatne w chwili, kiedy wybuchnie wojna. Niebezpieczna to była gra, ale dzięki niej mógł odwrócić role: teraz to on słał pieniądze i towary rodzinie do Kastylii, nie odwrotnie.
O ryzyku właśnie wielokrotnie rozmyślał de Manjarres podczas rejsu, kiedy zbliżali się do Tumbez. Zadawał sobie pytanie, czy on też by potrafił postawić wszystko na jedną kartę.
Wiedział na pewno, że nie ma w sobie zadatków na bohatera. Krótki epizod żołnierski, roczny kontrakt na Santo Domingo, pozwolił mu uświadomić sobie, że woli iść z biegiem rzeki, brać to, co w bezpieczny sposób przynosi los, niż co dzień ryzykować życie. Choć Nunez, który uratował go wtedy przed śmiercią z głodu, sarkastycznie twierdził, że de Manjarres po prostu nie stanął jeszcze przed wyzwaniem, które by tę teorię sprawdziło w praktyce. A takie rozważania są diabła warte, podobnie jak dyskusje, czy gdyby koń Pizarra się nie potknął, Hiszpanom udałoby się wygrać pod Saran i szybko zdobyć indiańskie imperium. Nunez zdradził kiedyś kapitanowi swój pogląd na tę sprawę. „To nie wierzchowiec był marny, tylko jeździec głupi”. I wcale nie szło Ribeirze o pchanie się na śliskie kamienie, tylko o rozum, albo raczej jego brak, u swego byłego dowódcy. Bo kto staje w sto koni przeciw wielotysięcznej armii?!
Wreszcie kantornik wyszedł z bocznego, wąskiego korytarzyka. Odprawił jeszcze ostatniego klienta, Indianina w stroju bogatym od ozdób, i już sunął w kierunku gościa.
– Cóżeś taki zamyślony?! – Porozumiewawczo klepnął de Manjarresa w ramię. – Wciąż myślisz o tej swojej Indiance, przyznaj się? Niezła z niej czarownica, skoro tak cię omotała!
Pedro nie odpowiedział. Uściskali się, potem przyjaciel powiódł go do izby w głębi, gdzie odgarnął ze stołu papierzyska, robiąc miejsce dla uczciwego xeresu, z którym już nadbiegał młody praktykant. Wbrew temu, co sugerował zewnętrzny wygląd budynku, oświetlenie izby było wystarczające, okienne otwory łapały słoneczny blask łapczywie i oddawały go hojnie wnętrzom. Podnosząc do oka flaszę z winem, de Manjarres mógł się o tym przekonać bez trudu.
Nie był wielkim szpiegiem, Korona wydawała jednak koncesję na handel w Nowym Świecie w zamian za oczywistą daninę: jeśli trzeba było przewieźć ludzi lub informacje, właściciel statku lub jego kapitan zobowiązany był to uczynić. Pedro był tylko drobnym ogniwem w tym łańcuchu, lecz swoje zadanie wypełniał sumiennie. Nigdy nie zapominał spytać de Ribeiry, czy ten nie ma czegoś do przekazania. Mapy umocnień wokół miast, szlaki dogodne do transportu, raporty na temat organizacji wojskowej, oceny lojalności i uzbrojenia poszczególnych plemion i prowincji – wszystko mogło się przydać – albo i nie – o to jednak niech boli głowa Filipa i jego Królewską Radę Indii.
– Tym razem nic – odparł gospodarz, jakby odczytując myśl przyjaciela. – Mam wrażenie, że Indianie wzięli się do roboty. Kilku moich ludzi zniknęło ostatnio bez śladu… – znacząco zawiesił głos. – Kto wie, może i ja tak skończę? – Roześmiał się po chwili, wodząc spojrzeniem po zastawionym stole.
Nie był to jednak radosny śmiech człowieka zadowolonego z życia. W powietrzu czuć było wojnę i najwyraźniej przygotowywała się do niej nie tylko Korona.
– No, wypijmy – Trącił puchar kapitana.
Najpierw załatwili sprawę ładunku, bo choć de Manjarres przekazał to Balcanazarowi, uznał, że nie zaszkodzi wspomnieć parę słów. Ludzie Ribeiry mogli pomóc w gładkim przeprowadzeniu transakcji. Tak też się stało: kantornik najpierw wypytał, ile czego przywieźli, potem pchnął zaufanego, żeby Balcanazar sam nie musiał się użerać z miejscowymi kupcami. Wypomniał też ciętym żartem swemu gościowi, że jego wyprawy wciąż finansują rywale Nuneza z Panamy, taki Tenorio chociażby. A przecież od niego, po starej przyjaźni, procent miałby lepszy, a kredyt równie bezpieczny.
– Tenorio ma w kieszeni gubernatora Panamy, a ty nie – ripostował kapitan. – Jak to się zmieni, pogadamy.
Od interesów własnych gładko przeszli do cudzych, a od cudzych jeszcze łatwiej do cudów, których świadkiem stała się ostatnio Panama pod rządami Alarcona, usiłującego w przepychu wznoszonych budowli dorównać madryckim arystokratom.
Wreszcie, po kolejnym dzbanie, Pedro wstał, pożegnał się wylewnie i wyszedł z faktorii. Miał do załatwienia jeszcze jedną sprawę.

W miarę oddalania się od łacińskiej części miasta i przytykającego doń targu, wkraczał de Manjarres w inny, dziki świat.
Hiszpańskie miasta – zarówno te w Starym Świecie, jak i w koloniach zakładanych w Nowej Hiszpanii oraz innych miejscach Indii Zachodnich – rozrastały się chaotycznie, bez kontroli, bez narzuconego całościowego pomysłu. Tym większe wrażenie robiło Tumbez, miasto indiańskie, choć w części oddane Europejczykom.
W czasie wojny domowej, na krótko przed przybyciem Hiszpanów, Tumbez zostało całkowicie zniszczone. Odbudowano je jednak – i to jak! Podzielone na regularne kwartały, stożkowate sektory pierścienia, schodzące się szczytami w centralnie położoną Świątynię Słońca, zostało zaplanowane przed ponownym zasiedleniem i wykreślone na mapie, nim położono pierwszy kamień. Aby uniknąć kłopotów z zarazą lub przeludnieniem, kuraka, rządzący miastem urzędnik Inki, ograniczył napływ ludności do miasta. Wszystko to sprawiło, że tylko port, za zgodą inkaskiego władcy przebudowany przez Hiszpanów i przez nich zarządzany (choć, rzecz jasna, oficjalnie kontrolowany przez wyznaczonego inkaskiego urzędnika), mógł się wydawać Europejczykowi czymś normalnym, miejscem, jakie znał ze swych podróży. Może jeszcze ze dwa przylegające do portu kwartały miasta, oddane przez kurakę Hiszpanom i zasiedlone przez tych, którzy odważyli się otworzyć tu tawernę czy inny interes. Już bowiem targ, ulokowany na granicy miasta i portu, nosił cechy typowo indiańskie: poszczególne plemiona handlowały z dala od siebie, na odrębnych placach. Jedność pod rządami Inki wcale nie była bowiem tak piękna, jak oficjalnie głoszono. Zaraza, która przeszła przez Tumbez w pierwszych latach kontaktów z Hiszpanami, jeszcze wzmocniła tę separację.
Dopiero jednak zwykłe miejskie kwartały, gdzie Europejczycy zaglądali z rzadka, dawały pojęcie, jak bardzo obca jest miejscowa kultura. Zabłąkanemu Hiszpanowi ręka sama wędrowała do miecza, a strach cicho sadowił się w żołądku. Pudełkowate, kanciaste domy z dobrze spojonego kamienia średniej wielkości, niskie i długie niczym baraki, równe jak od cięcia nożem, zamieszkane przez wiele rodzin – nijak się miały do kamienic Sewilli czy Kadyksu. Inaczej też wyglądały ulice. Podążając wąskim traktem w stronę placu, w pobliżu którego mieszkała Asarpay, de Manjarres na tysiąc kroków naprzód mógł policzyć, ile jeszcze przetnie kątów prostych. A niechby tak ktoś spróbował uczynić to w krętych i wąskich zaułkach Sewilli, gdzie oczopląsu można dostać od samego wypatrywania drogi, a wozy wyjeżdżające z zakrętów wciąż wpadały na siebie.
Choć indiańskie domy miały ubogie wnętrza – żaden, choćby najgorzej urodzony Hiszpan przyzwoitej krwi nie zgodziłby się zamieszkać w takim kurniku – na wielu zewnętrznych ścianach pyszniły się fryzy, reliefy, rzeźby w specjalnych wykuszach, pokazujące sceny, jakie nawet przywykłemu do okrutnych widoków kapitanowi mroziły krew w żyłach. Oto na narożnym budynku wielka plakieta przedstawiała sąd nad rodziną, która zaniedbała swój odcinek wodociągu zasilającego pola. Mężczyzna, głowa rodziny, już leżał martwy. Kobieta popychała opierające się dzieci ku kapłanowi trzymającemu ostry ofiarny nóż tumi o rękojeści w kształcie półksiężyca. Matka była pogodzona z losem i wyrokiem Inki. Na innej ścianie, pośród wężowatych zdobień, nieznane de Manjarresowi bóstwo pożywiało się człowiekiem. Malowidło w żywych barwach ukazywało sam akt pożerania, tryskającą wokół krew, wypływające jelita, wybałuszone oczy nieszczęśnika, którego dolna połowa ciała już zniknęła w gardle potwora.
Surowe, wysokie góry, pośród których Inkowie musieli żyć, wycisnęły na nich swe piętno – i tacy właśnie, twardzi i surowi, byli ci brązowoskórzy, czerwonoskórzy czy jak tam inaczej określać kolor ich skóry (a miał z tym de Manjarres kłopot, bo byli różni, od rzeczywiście niemal czerwonoskórych, przez śniadych, po brązowooliwkowych. Stąd wolał o nich myśleć jako o poganach – to przynajmniej było pewne). Trudy życia sprawiły, że nikt tu nie liczył się z pojedynczym człowiekiem, choćby nie wiem jak szlachetnie urodzonym.
Asarpay była Indianką czystej krwi, nie szanowała życia ani swego, ani tym bardziej cudzego. Któregoś dnia mogła zabić kochanka we śnie. „Co prawda – westchnął w duchu – aby zdobyć pełną złota sakiewkę, to samo może zrobić zwykła dziewka z tawerny albo rzezimieszek w Panamie czy Puerto”.
Poznał ją tak, jak się poznaje większość ludzi: przypadkiem. Ot, plątał się bez celu po tumbezańskim porcie, szukając tawerny, gdzie by można znaleźć kobietę na noc, a przy okazji wychylić dzban czegoś mocniejszego. W drzwiach jednej z knajp ktoś go potrącił… Obejrzawszy się, ujrzał wysoką, czarnowłosą Indiankę. W jednej chwili owładnęły nim ciemne oczy i uśmiech, delikatnie wykreślony drobnymi ustami, w których błysnęły białe zęby. Nie miało znaczenia, że to poganka, dzikuska, wróg przecież. Nim się odezwała, już był gotów na wszystko, aby tylko ją zdobyć. Potem dopiero miał okazję przekonać się, że jest i mądra, i umie się posługiwać cywilizowaną mową. Wszystko to później, gdy już zaczęli rozmawiać i poznawać się wzajemnie.
Od tamtej pory, kiedy tylko „Gwiazda” zawijała do tumbezańskiego portu, de Manjarres odwiedzał Asarpay, a i ona, witana sprośnymi żartami marynarzy, przekraczała czasem progi jego kapitańskiej kajuty. Parę lat tak to trwało: bolesna rozłąka, przetykana krótkimi namiętnymi spotkaniami. Raz jeden spróbowali coś zmienić, gdy popłynęła z nim do Panamy, ale zakończyło się to taką katastrofą, że nigdy więcej nie wracali do podobnych pomysłów, wszystko pozostało po staremu. Dziś przyjdzie mu podjąć tę sprawę ponownie, daj Boże, z lepszym skutkiem.
Doszedł wreszcie do miejsca, gdzie mieszkała. Był to taki sam dom jak większość okolicznych, ani mniej, ani bardziej bogaty. Gnieździło się w nim dziesięć rodzin, powodując nieustający rozgwar. Ilekroć tu trafiał, wkrótce zaczynała go boleć głowa od nadmiaru ludzi i ich żywego dobytku, całego tego umieszczonego w kojcach nieszczęsnego inwentarza. Nawykły do morskiego przestworu, do wiatru szczypiącego skórę, do bryzy siekącej twarz, nie potrafił przyzwyczaić się do panującego tu smrodu i hałasu. Porywał więc dziewczynę, uciekali do hiszpańskiej części miasta albo gdziekolwiek, byle dalej stąd.

Na progu domostwa siedziała stara, pomarszczona Indianka, zawinięta w bawełniany koc o regularnym wzorze przenikających się czarno-pomarańczowych trójkątów i kwadratów. Z impetem tłukła w moździerzu wysuszone ziarna fasoli na mąkę. Na widok znajomego mężczyzny uśmiechnęła się pogodnie. Odwzajemnił uśmiech, z ulgą przyjmując jej życzliwość. Zapomniał wziąć ze skrzyni amulet, jaki dała mu swego czasu dziewczyna: zawieszony na rzemyku, wyryty w sześciokątnym kawałku srebra wizerunek słońca ze skręconymi w gruby warkocz promieniami.
– Asarpay? – Spytał.
Indianka pokręciła głową, wskazując niebo, a potem opuszczając dłoń jakby w geście mówiącym, żeby wrócił, kiedy słońce przebiegnie po niebie spory kawałek swej drogi. Sięgnęła za plecy i podała mu aryballosa, dziwnie wyglądające naczynie z dziobkiem. Zaczerpnął kilka łyków, bo kurz i pragnienie solidnie dały mu się we znaki. W środku była chicha, rodzaj słabego piwa robionego z kukurydzy. Prawie widział, jak stara wcześniej przeżuwała ziarno, a potem pozwoliła mu sfermentować. W smaku chicha była jednak całkiem niezła, lepsza niż te, które zdarzało mu się wcześniej próbować.
To był kolejny niepojęty paradoks tego świata: kukurydziane ziarno mogło być paskudne, ale piwo z niego wychodziło znośne, nie gorsze niż prawdziwe piwo w niejednej tawernie.
Zastanawiał się, czy nie zawrócić na „Gwiazdę”, ale nie chciało mu się ponownie pokonywać nużącej drogi. Zresztą nie wiadomo, kiedy dziewczyna wróci. Postanowił zaczekać.
Usiedział jednak na tyłku ledwie kwadrans. Potem wstał i śledzony ukradkowym spojrzeniem starej, zaczął się przechadzać. Najpierw szybkimi krokami przemierzał placyk, później, gdy znudziło mu się to idiotyczne spacerowanie niby po więziennej celi, wszedł w jedną z przecznic. Przyglądał się rozkrzyczanej dzieciarni i zwierzakom wystawiającym łby ponad drewniane kojce. W wejściu jednego z domostw ujrzał kobietę, z rysów twarzy nieco podobną do Asarpay. Uśmiechnęła się, zachęcająco kołysząc biodrami i pełną piersią. Odwzajemnił uśmiech, choć ogarnął go żal, że to nie ta, na którą czekał.
Wreszcie wyszedł na plac, po bokach kończący się ślepymi ścianami, tylko z naprzeciwka otwarty na wody niewielkiego sztucznego jeziorka.
Pośrodku placu tryskała fontanna w kształcie ryby, a obok stała klatka z jakimś stworzeniem poruszającym się między prętami. Trudno się było de Manjarresowi zorientować, czy to zwierzę, czy może człowiek, klatkę bowiem otaczało kilku indiańskich wyrostków. Wzruszył ramionami i byłby pewnie powędrował dalej, gdyby pośród nieartykułowanych jęków nie uchwycił brzmiących z hiszpańska słów.
– Ej, człowieku – krzyknął, sięgając po miecz i kierując się w tamtą stronę. – Potrzebujesz pomocy?
Słysząc znienawidzony język, Indianie oderwali się od zabawy, odwrócili głowy w stronę kapitana. Na twarzach pojawił się gniew, że jakiś Hiszpan śmie im przeszkadzać. W porcie z musu tolerowali obcych, tu jednak były ich dzielnice, w głębokim lekceważeniu mieli prawa nadane przybyszom przez kurakę.
Mimo to de Manjarres nie przestraszył się zbytnio. Z uwagą przyglądał się człowiekowi w klatce, lepiej widocznemu, gdy przestali go zasłaniać Indianie. W poszarpanych szmatach wciąż jeszcze można było doszukać się kształtu mniszej sukni. Kapitan zaklął szpetnie. Kreśląc czubkiem miecza niewielkie półkola, ruszył w stronę wyrostków. Ci zaś zbili się w grupkę, ale nie zamierzali odstąpić od klatki. Skierowali ku intruzowi kije, na końcach obdarte z kory i zaostrzone na końcach.
Nieoczekiwanie zza pleców kapitana doleciały jakieś szczekliwe słowa, z których tylko po intonacji rozpoznał rozkaz. Odwrócił się gwałtownie o ćwierć obrotu, na wszelki wypadek pozostawiając wyrostków w polu widzenia.
Na drodze, którą wcześniej przyszedł de Manjarres, stał stary inkaski kapłan o pomarszczonej twarzy i wydłużonych płatkach uszu, z powodu których Hiszpanie zwali ich długouchymi. Przyodziany w sięgającą kolan białą koszulę unku, przepasaną sznurem z frędzlami w kształcie rozcapierzonej dłoni, w ręku trzymał laskę rzeźbioną w węże głowy. Nią właśnie wskazał wyrostkom wyjście z placu. Nawet mrugnięciem powieki nie zareagował, kiedy uzbrojony Hiszpan zrobił krok w jego kierunku. Co myślał, tego kapitan nie wiedział, jednak intencje długouchego były jasne: skoro się tu pojawił, chciał zapobiec potyczce. Długousi rzadko pchali się obcym pod nos, wcześniej Pedro może ze trzy razy miał okazję widzieć indiańskiego kapłana z bliska.
Chłopcy niechętnie odstąpili od klatki z mnichem. Naraz, wymieniwszy porozumiewawcze spojrzenia, rozproszyli się – większość skoczyła do przeciwnego wyjścia, dwaj najodważniejsi ruszyli ku zaułkowi, z którego nadszedł de Manjarres. Ominęli go jednak przezornie o kilka długości miecza. Przebiegający najbliżej rzucił parę obelg, z których kapitan wyłowił tylko jedną: „spane huaha”, co w wolnym tłumaczeniu mogło znaczyć „pokraka”. I już ich nie było, tylko kurz wzbity bosymi stopami dowodził, że całe to zdarzenie nie było jedynie przywidzeniem. Zniknął też starzec, tak niespodziewanie, jak się wcześniej pojawił.
Pedro wzruszył ramionami i podszedł do klatki z uwięzionym, po drodze podnosząc zgubiony przez jednego z wyrostków srebrny kwiat wielkości paznokcia. Otarł go z kurzu i piasku, schował do kieszeni, po czym sięgnął ręką do skobla omotanego kilkoma sznurami.
– Nie, panie! – Rozdarł się mnich, przywierając piersią do prętów klatki. Zaparł się obiema rękami. – Na litość Chrystusa, zostaw mnie w spokoju!
Zaskoczony de Manjarres odstąpił o krok, schował miecz do pochwy. Księża prowadzący misję u pogan słusznie uchodzili za wariatów lub świętych. Ten tutaj pewnie był jednym i drugim, niemniej kapitanowi trudno było pogodzić się z myślą, że Hiszpan (a takim z mowy i urodzenia wydał mu się siedzący w klatce człowiek) dobrowolnie zgadza się na śmierć czy niewolę.
– Zostaw – powtórzył mnich z ulgą, widząc, jak jego niechciany obrońca odstępuje. – Do kościółka, o tam, w tamtym kwartale – szponiastą dłonią wskazał kierunek – pies z kulawą nogą nie zaglądał, samotnie odprawiałem mszę. Tu przynajmniej przychodzą. Prawda, że dziesięciu dręczy, ale jeden słucha. I może ten jeden któregoś dnia da się ochrzcić?
De Manjarres pokręcił głową w zdziwieniu.
– Ano, człowieku, jak tam sobie chcesz. Naprawdę niczego ci nie potrzeba?
– Nie, panie, oby tylko było komu głosić Słowo, tyle wystarczy.
Kapitan z niedowierzaniem pokręcił głową nad tym dziwacznym pomysłem na nawracanie pogan, po czym odszedł w swoją stronę.

Spotkanie z mnichem, wyrostkami i kapłanem sprawiło, że kapitan stracił ochotę do dalszych wędrówek. Wrócił do domu Asarpay.
Stara Indianka uśmiechnęła się i pokiwała znacząco głową. Rzucił się do wnętrza budynku, przeszedł kilka izb, aż trafił na tę właściwą. Niecierpliwym ruchem ręki odgarnął zasłonę z grzechoczących, nanizanych na sznurki drewnianych, wielobarwnych paciorków.
– Tyle czasu, Asarpay!
Stała przy typowym inkaskim oknie, pionowej szczelinie na dłoń szerokiej, na łokieć długiej, rozszerzającej się u podstawy, przypominającej trapez. W świetle dnia szczupła postać dziewczyny zdawała się być pozbawiona ubrania. Słoneczne promienie rozebrały ją z luźnej lnianej szaty, odsłaniając głodnemu spojrzeniu mężczyzny małe, strome piersi i zaokrąglone w kształt gruszki biodra, z tak dobrze znanym pieprzykiem na lewym pośladku. Czarne włosy, długie do ramion, okalały delikatną, pociągłą twarz z ciemnymi oczyma. Pedro poczuł przypływ bolesnego pożądania, jakiego nigdy nie zaznał z portowymi dziwkami. Zwykle musiał je w sobie rozbudzać winem i wyobrażeniem, że te głupie kurwy choć z twarzy przypominają Asarpay, skoro nie mogą dorównać jej wdziękiem i mądrością.
– Asa! – Rzekł miękko, miłośnie.
Podeszła – co tam, przepłynęła przez pokój – i dłonią zamknęła mu usta. Nim się opamiętał, nim uczynił cokolwiek, pociągnęła go na materac z morskiej trawy, już była na nim, wygięta w łuk, już śniadym ciałem kreśliła nad de Manjarresem zawiły wzór z dawna wyczekiwanej miłości – już mówiła te słowa magiczne, od których krew wrze, a w głowie się mąci.
Uniósłszy ręce, zaczął pieścić jej piersi, aż wzrok dziewczyny zamglił się oddaleniem we własną rozkosz. Wymykał się jej objęciom, pozwalał odnaleźć, posiąść na nowo – tak dwa światy spotykały się i ścierały, by wreszcie połączyć się we wspólnym okrzyku spełnienia.
Poźniej leżeli wpółobjęci, poddając się leniwej pieszczocie, łagodnym zejściem kończącej miłosne zmagania. Było już późno, dzień zmierzał ku wieczorowi – i jeżeli szybko się nie zbiorą, trudno będzie dotrzeć do portu przed nocą. A w ciemnościach mogą się przydarzyć różne rzeczy…
– Płyń ze mną, Asarpay – zaczął wreszcie, z trudem dobierając słowa. Zwykle nie miał problemów z wyrażaniem myśli, trudno przecież prowadzić handel, nie umiejąc się wysłowić. Sam sobie jednak utrudnił sprawę. Chciał te zdania wypowiedzieć w keczua, w jej języku, wspólnym dla wszystkich tutejszych plemion, choć zazwyczaj rozmawiali po hiszpańsku. Ona już w momencie ich poznania umiała się nim sprawnie posługiwać, a tymczasem przez te wszystkie lata de Manjarres z jej dziwnego indiańskiego narzecza poznał nie więcej jak sto czy dwieście słów.
Teraz w gardle rósł mu suchy bąbel zdenerwowania, zabrakło odpowiednich słów. Właśnie tych, dla wypowiedzenia których przecież tu przyszedł.
– Wracaj ze mną do Panamy. Tu będzie wojna. Wielka, okrutna wojna, jakiej nie widziałaś. Wojna po naszemu… Możesz zginąć, Asa…
Patrzyła na niego, jednak z jej ciemnych oczu nie potrafił wyczytać niczego poza zaskoczeniem. W kącikach ust błąkał się uśmieszek, nie tyle wyższości, co raczej tkliwej wyrozumiałości dla mężczyzny, który i tak nie zrozumie, bo to nie męska rzecz rozumieć korzenie spraw, szept ziemi. Pogładziła bliznę na jego piersi, nakryła ją dłonią, jakby brała we władanie.
– A co ja bym tam robiła, kochany? – Szepnęła wreszcie, przywracając hiszpański tej rozmowie. – Była indiańską dziewką do posług? Nałożnicą? Pomyśl, gdyby wybuchła wojna, jak twoi będą patrzeć na Indiankę, co? Zresztą tu jest moje miejsce, mój świat, a Panamę już widziałam, wiesz, jak się to zakończyło. Wojna… cóż wojna. Myślisz, my wojen nie znamy? Ech, Pedro, dzieciaku… – Pocałowała go w głowę, żartobliwie zmierzwiła włosy.
Jej słowa i ton zraniły de Manjarresa. Miała rację, musiałby być chyba samym królem albo co najmniej grandem, żeby szanowano – choćby ze strachu, jeśli nie z innych powodów – jego indiańską kobietę. Ale wymyślił na to sposób. Gdyby tylko dała mu szansę to udowodnić…
A poza wszystkim, kapitan wiedział więcej. Wiedział, jak będzie wyglądać nadchodząca wojna.
Od początku oczywiste było, że rozejm zawarty w Tumbez potrzebny jest Koronie tylko do zebrania sił i pieniędzy, do przekonania władców Europy, że warto wziąć udział w podboju Piru. A kiedy się to nie powiodło, trzeba było czasu, aby przynajmniej papież, wcześniej zaciekle wojujący z ojcem Filipa II, ugiął się pod siłą argumentacji, poparł nową krucjatę i dał jej błogosławieństwo. Choć Królewska Rada Indii pracowała wolno – od śmierci Pizarra, od klęski i konieczności zawarcia rozejmu minęły grubo ponad dwie dekady – to dzień, kiedy zawita tu wojna, przyniesiona w żaglach hiszpańskich karawel, wydawał się bliski, odległy najwyżej o kilka miesięcy.
Wszystkie porty wypełniają się statkami. Stocznie pracują pełną parą, spuszczając na wodę nowe łajby i remontując stare. Po balach transportowane są okręty z atlantyckiej strony – takie były najnowsze nowiny. Nie udało się podbić indiańskiego państwa szybkością, trzeba je będzie zmiażdżyć brutalną siłą.
Kapitan nie żywił najmniejszych złudzeń co do wyniku starcia. I gdyby nie ta kobieta, cieszyłby się, bo złoto – którego pełno na tutejszym wybrzeżu i w górach – było Koronie pilnie potrzebne. Filip coraz wyraźniej okazywał swoje zniecierpliwienie – a przecież i de Manjarres skorzystałby na podboju, może nawet dostałby mu się kawał ziemi z półtysiącem niewolników? Choć zaraz pewno by go sprzedał, może karawelę kupił?…
Bał się odmowy, przewidywał ją. Ale przecież wiedział, że po staremu zostać nie może, bo tak jak pająk zjada starą pajęczynę, chcąc spleść nową, lepszą, tak teraz królewskie wojska przybędą, by na gruzach starego, niewygodnego ładu zbudować nowy.
– Jedź ze mną! – Powtórzył, zaglądając jej w twarz. – Ty i ja, nie w Panamie, tylko gdzieś z dala od ludzi, kupimy kawał ziemi, dochowamy się dzieciaków… Kochasz mnie przecież?
A oczyma wyobraźni widział szeregi muszkieterów, mierzących do kobiet i dzieci, pijanych żołdaków, ostrzących miecze na niemowlęcych szyjach, krew i ogień, i ogień… I ból. Wojna nie zna słowa litość. Wojna szydzi ze słowa miłość, chyba że chodzi o miłość do złota i gwałtem zdobywanych ziem.
Nigdy nie rozmawiali o wojnie. De Manjarres jak mógł starał się unikać tematu okrucieństw, jakich się w życiu napatrzył, a przecież były to tylko drobne potyczki, bo o prawdziwej wojnie to mógł coś powiedzieć Ribeira, faktycznie, czasem po którymś tam dzbanie wina dojrzewał do męskich opowieści.

Asarpay przecząco pokręciła głową. Wstała, szybko narzuciła na siebie ubranie. Dopiero wtedy odwróciła się w stronę wciąż leżącego mężczyzny. Na jej twarzy odmalowało się napięcie, choć próbowała zamaskować je uśmiechem, gdy spytała:
– Pedro de Manjarres, a czy ty zamieszkałbyś ze mną w górach, pośród mojego ludu, w Limbu, w Qualaya? Tak bardzo daleko od tej swojej ukochanej Sewilli, daleko na wschodnich stokach Andów, gdzie wojna nieprędko przyjdzie, a może nie za naszego życia? Poszedłbyś tam – na zawsze?
I dodała już bardzo, bardzo cicho:
– Kocham? Wiesz przecież… Pedro, ja… – Urwała nagle, słowa zamarły jej w gardle.
– Cóż warta twoja śmierć?! – Krzyknął, z poczerwieniałą twarzą podrywając się z łoża. Gniew mieszał mu w głowie. – Komu się przyda?
Potem wrzeszczeli na siebie tak głośno, że rozumne argumenty ginęły, nim któreś zdążyło wypowiedzieć je do końca.
– Wracaj do tej swojej Juanity! – Asarpay wrzasnęła wreszcie tak, że gdzieś za ścianą nagle ucichły hałasy, jakby pozostali mieszkańcy domu bali się głośniej odetchnąć.
– Ja do niej? – Ryknął rozeźlony de Manjarres. – Co to, ślub z nią brałem czy jak?
Tamta kobieta wciąż stała pomiędzy nimi jak góra, nadal powracała w kłótniach.
Wreszcie Asarpay wybiegła z izby, a po chwili kapitan, czując jak tętnią mu żyły w skroniach, wyszedł z budynku i ruszył w stronę portu.

Wracał inną trasą. Był tak zły na siebie i na Asarpay, na tę niepotrzebną kłótnię, która tylko pogorszyła sytuację, że kilkakrotnie zmylił drogę. Kiedy ochłonął, dotarło do niego, że znajduje się w kwartale dość odległym od portu, który zdawał się sięgać niemal zbocza góry – choć było to tylko złudzenie. Jedynie ogrom szczytu powodował, że to, co odległe na wiele legua, było niby na wyciągnięcie ręki, a błotne osuwiska na zboczach, które w rzeczywistości mogły przykryć całe miasto albo i dwa, wydawały się niewielkie jak pieczone na ogniu placki oca.
Domy okoliczne wzniesione były nie z kamienia, lecz z najtańszego, najmniej trwałego materiału: dużej cegły adobe, glinianej i suszonej na słońcu. Mieszkańcy, szepcząc między sobą złe słowa, wilkiem patrzyli na idącego Hiszpana. Wyczuwał to tak wyraźnie, że aż oparł dłoń na rękojeści miecza. Wtedy dopiero co bardziej ogniści spośród Indian zamarli. Odtąd szedł jednak ostrożniej, rozglądając się bacznie.
Jedna z mijanych rzeźb szczególnie przykuwała uwagę. Przedstawiała boga z fallusem większym niż reszta ciała, dumnie zadartym do góry i sięgającym zachodzącego słońca. Byłby nawet zabawny, gdyby nie jego twarz, wykrzywiona w okrutnym grymasie.
Prawie zmierzchało, rozegrały się cykady i de Manjarresowi chodziło już tylko o to, żeby dotrzeć do hiszpańskiego kwartału i zanocować gdziekolwiek, gdy naraz pomiędzy długimi cieniami domów spostrzegł wyraźniejszy cień, żwawo skradający się jego śladem.
Położył dłoń na mieczu, jego krok stał się krótszy i cichszy, spojrzeniem starał się przebić zapadający zmrok. Zdawał sobie jednak sprawę, że broń tu na nic, a i modlitwą wiele nie wskóra. Żaden Hiszpan w indiańskim mieście żyć nie będzie, jeśli tubylcy tak postanowią. Mnicha może i nie tkną, ale sam miecz wart był ryzyka potyczki i odniesienia ran. Cóż z tego, że niektórzy z tych, co na nieszczęsnych poprzedników de Manjarresa napadli, dyndali teraz w portowej dzielnicy, dowodząc, że kuraka sprawiedliwość czyni po równo swoim i obcym. Jak dotąd nikomu to nie wróciło życia wziętego w zaułku.
Wtem rozległ się cichy gwizd, jakby ktoś dawał sobie znaki. Odwrócił się gwałtownie, miecz wyszarpnął z pochwy, nie licząc na cud.
Trzech. Niscy, twarze wykrzywione w gniewnych minach. W dłoniach trzymali sztylety. Pierwszy rzucił się naprzód bez namysłu – temu de Manjarres rozharatał brzuch dobrym cięciem. Dwaj pozostali zachodzili go z obu stron, poza zasięgiem miecza. Wsparł się o ścianę. Dwóch przeciw mieczowi w sprawnym ręku to żadna walka. Doświadczenie zdobyte w zaułkach, w krótkich niehonorowych potyczkach, gdzie każda sztuczka jest dozwolona, niejeden raz ocaliło mu życie. Podoła i teraz.
Tamci jednak czekali, aż z ciemności wysunie się czterech następnych, w tym jeden z mieczem zdobytym pewno na jakim nieszczęsnym Hiszpanie. De Manjarres pojął wtedy, że znajdzie tu swoją śmierć. Pożegnał się w duchu z matką Sewillą, z Asarpay, Bogu powierzył duszę w opiekę, po czym raz jeszcze się rozejrzał. Odejdzie z honorem, dla towarzystwa zabierze kilku napastników.
Nagle pojawił się jeszcze jeden, cały w bieli, przypominający kapłana, widzianego przy fontannie. Ten zdawał się jednak znacznie młodszy. Do kapitana docierał szelest jego niezrozumiałych, spokojnych słów.
I znów atak! Źle walczyli, mogli rzucać tymi swoimi krótkimi ostrzami… Zabić, to by może nie zabili, ale osłabili ranami. Policzył: sześciu bez tego białego. Tylko jeden z mieczem, zadziwiająco krótkim jak na napastnika.
Naparli wszyscy naraz, zabierając mu miejsce do cięcia. Z rykiem i on dał krok w przód, nadziewając jednego na sztych miecza – wyszarpnął ostrze, jeszcze zdołał wyprowadzić drugi cios, czubkiem miecza godząc w bok tego z prawej, jednookiego. Klinga zgrzytnęła po kościach, uwięzła między nimi. Nim zdążył krzyknąć, stłamsili go samą liczbą.
„Matko Boża Se!…”
Ciemność.

– Kiedy? Gdzie?
Te dwa pytania zdążyły się już de Manjarresowi wbić w mózg. Siedzący przed nim czerwonoskóry powtarzał je po hiszpańsku, odkąd jeniec odzyskał przytomność. Był to ten sam Indianin, Biały, jak nazwał go w myślach Pedro, który przewodził napastnikom w zaułku.
Pokręcił przecząco głową: „Nie wiem”. Ból podudzi stawał się coraz bardziej nieznośny. Kiedy się ocknął, tkwił w przyklęku naprzeciwko Indianina. Ręce skrępowano mu na plecach sznurem. Także kostki nóg miał związane. Mięśnie, napięte od dłuższego czasu, zaczynały protestować, domagać się zmiany pozycji. Na morzu wszystko pracuje, całe ciało, człowiek wciąż się porusza, zastój to pewna śmierć.
– Kiedy? Gdzie?
Nie miał pojęcia, gdzie i kiedy hiszpańska flota wyrzuci na brzeg tysiące żołdaków, armaty, setki koni oraz całą resztę armii. Nawet palony na kracie, jak ten czerwoniec przez Cortesa, nic by nie wyśpiewał, skoro planów wojennych nie znał.
– Niech cię szlag! – Wymamrotał, spluwając krwią na posadzkę.
Kapłan podszedł na krok i kopnął kapitana w brodę, niezbyt mocno, lecz celnie, wywołując szarpnięcie bólu i chwilową utratę świadomości. Odrzuciło de Manjarresa na ścianę, na wyłożoną z barwnej ceramiki mozaikę wzbijającego się do lotu kondora. Na piersi ptaka zostawił pasmo krwi z przygryzionych warg. Potem osunął się na posadzkę. Błysnął obruszony w potyczce ząb.
Pomieszczenie, w którym był przesłuchiwany, przypominało trumnę. Wszystkie cztery ściany nachylały się ku środkowi komory, tak że płaszczyzna sufitu miała ledwie połowę wielkości posadzki. Ściany, z wyjątkiem tej z otworem wejściowym zasłoniętym pasmami wzorzystej tkaniny, pokryte były rytualnymi malunkami lub reliefami przedstawiającymi przerysowane, monstrualne zwierzęta i na wpół ludzkie, na wpół zwierzęce stwory. De Manjarres był niemal pewien, że zawlekli go do jednej z niskich piramid, jakich kilka znajdowało się w samym Tumbez, a jeszcze kilkanaście w okolicy. A może nawet do największej w mieście, Świątyni Słońca?
Biały wyszedł, dając więźniowi chwilę wytchnienia. Krótką chwilę przed kolejnymi mękami, kapitan wiedział bowiem doskonale, iż nie uwierzą mu, że nic nie wie, nic nie słyszał…
Dręczyciel wrócił z kero, niewielkim, wysmukłym pucharkiem, rzeźbionym w roślinne motywy. Za nim pojawił się drugi Indianin. Zaszedł de Manjarresa od tyłu, złapał za ramiona i szarpnął w górę, blokując w tej niewygodnej pozycji. Wtedy Biały nachylił naczynie do ust kapitana, przytrzymał, drugą ręką zatykając mu nos. Pedro musiał otworzyć usta – choćby w kero była trucizna, cóż z tego, kiedy łyk powietrza był czystym życiem…
Płynny ogień spłynął mu do trzewi. Chciał krzyknąć, lecz zdołał wydobyć z siebie tylko nieartykułowany protest. Zakręciło mu się w głowie. Czy naprawdę zionął ogniem w stronę znienawidzonego Białego?
Słyszał własny krzyk – czuł ogień i dym – i szpony kondora, który łypał doń ze ściany, dziobem szarpiąc pokrwawione pióra na piersi.
A potem wszystko zalały krwawe płomienie.

Ulatywał w powietrzu, ponad masztami karaweli, niepojętym zrządzeniem losu obdarzony skrzydłami u ramion. Marynarze w dole machali rękoma, krzyczeli, strzelali z falkonetów. Zmierzał ku słońcu, czuł jego ciepło.
Wtem przenikliwe „Uiaaa!” zwróciło jego uwagę, dobiegając sponad chmury po lewej. Obrócił głowę w tamtą stronę…
Wprost ku niemu pikowało monstrum z paszczą i gorzejącymi ślepiami jaguara, wężami zamiast włosów, skrzydłami kondora u ramion i rękoma zakończonymi szponami. U jego pasa zwieszał się pęk ludzkich głów z jasnymi kosmykami włosów. W jednej z dłoni bestia dzierżyła berło zakończone żelaznym hakiem przechodzącym w ostrze, z którego ściekały krople krwi. A na karku potwora siedziała doña Marina de Manjarres, uśmiechając się szyderczo. Okraczywszy go, powodowała nim niby koniem i zmuszała, by napierał na kapitana.
Prawie zapomniał, że zostawił w Hiszpanii żonę. Była głupia, żądna błyskotek, a w miłości wprawna jak kloc drewna z tartaku. Nie dała mu syna, a po prawdzie nie potrafiła mu urodzić choćby córki, którą mógłby się cieszyć, jak ojciec zawsze cieszy się pierwszym dzieckiem, choćby i nie miało zostać dziedzicem. Opuścił ją bez żalu, cichą umową oddał jej dom w Trianie i ten byle jaki skrawek ziemi nieopodal Sewilli, sam zaś popłynął za ocean z zamiarem ułożenia sobie nowego życia w Nowej Hiszpanii. Teraz wróciła, bestia, odnalazła go…
Wróciła jak zły sen. Monstrum złapało de Manjarresa za ręce, wytrąciło miecz, przycisnęło do piersi. Złamało jedno z cherlawych skrzydeł, wyrwało drugie, otwierając ziejącą ranę na łopatce.
– Nie kochasz mnie? – Spytała doña Marina, nachylając się, aż ich twarze prawie się zetknęły. Zmarszczki wokół powiek dowodziły, że minione lata nie oszczędziły jej obelg i trudów. – Nie kochasz? – Potwór mocniej wbił szpony w prawy bok kapitana. Poczuł, jak rozdzierają mu skórę.
– Nie kochasz?
– Gdzie i kiedy?
– Nie kochasz?
Bestia szarpała go coraz mocniej, wreszcie, gdy milczał uporczywie, berłem uderzyła w głowę, aż krew pociekła na brwi, zalewając oczy. Przestał widzieć cokolwiek, czuł jednak kolejne razy, choć – od upływu krwi – coraz mniej bolesne. Śmierć nie boli – to życie boli. Wyciekało z de Manjarresa kolejnymi kroplami krwi.
– Nie kochasz?
– Gdzie i kiedy?
Wreszcie monstrum wystrzeliło go w górę niczym kulę armatnią. Spadał, a odzyskawszy na jedno oko widzenie, dostrzegł, że leci wprost na środkowy maszt karaweli. Machając nogami i ułamkiem skrzydła, próbował wycelować w wydęte płótno żagla, ześlizgnąć się po nim. Trafił jednak w metalowe okucie masztu, ostro zakończone. Własnym ciężarem wbił się na nie i rozdarł brzuch. Krzycząc, opadł na poprzeczkę, przebity gdzieś pod kręgosłupem, flaczejący jak balon wraz z uchodzącym zeń życiem, które przestało już boleć…
Kołująca w górze bestia śmiała się. Doña Marina biła brawo, brawo, bra…

– Asa, Asaaa!
– Cicho, śpij.
Jej obraz wciąż trwał pod powiekami. Stała w pobliżu Białego i innych, zaniepokojona. Kawałek mokrego płótna w jej ręku. Chłód na czole.
Lecz wkrótce powróciła bestia i musiał walczyć, słabnącą ręką bronić się przed maszkaronem, przed Mariną, która nie dawała mu spokoju, wpychała w piekielny ogień. Zaklęcie „Asa” nie wystarczało. Spadał w otchłań, a siedzący w klatce mnich recytował mu Pismo na pożegnanie…

Ocknął się w kamiennej rynnie wodociągu, który słodką wodę z ujęcia gdzieś ponad Tumbez rozprowadzał po okolicznych polach. Lodowaty strumień otrzeźwił de Manjarresa, pluszcząc mu wokół brody. Skaleczenia i drobne rany, których pełno miał na ciele, były już na wpół zasklepione, choć wciąż bolały przy poruszeniu. Kiedy wstał, dziura w prawym boku otworzyła się, upuszczając do strumienia trochę krwi. Żył jednak.
Tumbez rysowało się o jakieś legua na wschód. Zaklął, przetarł twarz dłonią i zwymiotował. W końcu, zataczając się z braku sił i poczucia beznadziejności, powlókł się w stronę miasta.
Byłby łatwym łupem dla pierwszego lepszego drapieżnika albo żądnego hiszpańskiej krwi Indianina, Boża opatrzność czuwała jednak tego wieczoru nad jego marną duszą i żadne, ludzkie czy zwierzęce bydlę nie weszło mu w drogę.

– A co miałem im powiedzieć, skoro nic nie wiem – burknął z goryczą de Manjarres jakiś czas później, kiedy dotarł do faktorii Nuneza. Tu został opatrzony przez wezwanego medyka, a przebrawszy się, począł leczyć podły nastrój winem zmieszanym z wodą. Teraz, zdając gospodarzowi sprawę z tego, co zaszło, popatrywał nieprzyjaźnie spode łba. Dociekliwość Ribeiry doprowadzała go do białej gorączki. – Kiedy wojna, nie wiem przecież. A ślepym trzeba być, żeby nie zauważyć, że nadchodzi, więc cóż to dla nich za informacja.
Przerwał, upił trochę wina.
– Ty, Nunez, wiesz więcej ode mnie, a i tak pewnie nie znasz terminu. Ja, nawet na torturach, prędzej całe Pismo bym im wyśpiewał niż plany kampanii – ciągnął dalej. – A zresztą daj spokój, nakarmili mnie jakimś świństwem smakującym jak płynny ołów, może im coś powiedziałem. Nie wiem, nie pamiętam.
– Moi ludzie giną, ciebie zaś puścili – w głosie kantornika zabrzmiała nieprzyjemna nuta wątpliwości. – To mnie zastanawia, Pedro. Dlaczego cię puścili? Tego pewnie też nie pamiętasz, co?
De Manjarres milczał z gniewną miną. Tak było. A Ribeira zasiał w nim wątpliwość, że może nie zapamiętał czegoś ważnego.
– Szukałem cię… bez powodzenia – dodał Nunez nieoczekiwanie. – A tu, proszę, sam się znalazłeś…
Kapitan syknął z bólu, bo co się poruszył, któraś z szarpi raziła rany czy rozległe otarcia, nie pozwalając zapomnieć o doznanej torturze. Chmurnie spojrzał na przyjaciela. Czas było kończyć tę bezsensowną gadaninę.
– Pisz, co chcesz przekazać Tenorio i pozostałym, bo ja wracam do portu i wypływam czym prędzej.
Nie powiedział o jednej jedynej rzeczy, którą akurat zapamiętał wyjątkowo dobrze: o kobiecie, która pojawiła się pośród katów, a dziwnie przypominała Asarpay. Być może pamięć zachowała sen, majak, ale de Manjarres dałby sobie głowę uciąć, że działo się to naprawdę.
Wojna nadchodziła wielkimi krokami. A w jej przededniu, wobec ryzyka śmierci, nawet Ribeira mógłby wyżej postawić życie własne niż jakiejś Indianki.
I wyżej niż przyjaźń.
Powróciwszy na zabrę, sprawdził najpierw, jak stoją sprawy z ładunkiem. Milczeniem zbywał spytki de Balcanazara. Ten w handlu sprawił się jak należy, ale denerwował się kilkudniową nieobecnością kapitana. Zobaczywszy go poranionego, z głową obwiązaną szmatą, pociętego na gębie (szczęściem rany pod kaftanem widać nie było), zupełnie już nie potrafił zgadnąć, co zaszło – i czy oddział wyznaczony przez kurakę lada chwila nie zawiedzie całej załogi na plac kaźni. Dyndało tam już kilku Hiszpanów. Balcanazar nie pragnął takiego towarzystwa.
Wreszcie jednak nie wytrzymał:
– Stało się coś? Odpływamy czy stoimy w porcie?
De Manjarres zacisnął dłoń na mieczu, przezornie odczekał, aż pierwsza fala krwi odpłynie. Przecież nie powie, że porwali go Indianie. Balcanazar zaś nie był głupi, domyślał się jakiejś potyczki – i nie z komarami przecież.
– Szykuj statek do drogi, Bartolomeo. A Orgonez też niech się nie obija! Wypływamy natychmiast – odparł wreszcie, unikając jasnej odpowiedzi.
Na to de Balcanazar nic nie rzekł, szybko wymknął się z kapitańskiej kajuty, po drodze ostrzegając załogę, aby de Manjarresowi nie wchodzić w paradę, bo wściekły jak byk. Pedro tymczasem rzucił się na łóżko, natychmiast pogrążając się we śnie.
Obudziło go dopiero mocne szarpnięcie. Odbijali od kei ciągnięci przez tumbezańską galerę. Wyglądając przez bulaj, widział pogan, którzy – gdyby dać im broń do ręki – niejednemu hiszpańskiemu czy portugalskiemu kapitanowi sprawiliby kłopoty. Pióra wioseł zagarniały rzeczną breję zgodnym rytmem, każdy wiedział, co robić. A przecież załadowana towarem „Gwiazda” to nie byle piórko, że dmuchnąć i samo poleci.
„Kto wie – pomyślał – czy nie było błędem uczenie ich marynarskiego fachu, czy się to nie zemści w czasie nadciągającej wojny”.

Wreszcie wypłynęli na wody zatoki. Ciągnąca ich galera odeszła na bok, zaszumiały rozpuszczane żagle. „Gwiazda” kilkakrotnie pochyliła się na boki, łapiąc nowy punkt równowagi. I majestatycznie ruszyła, z tym śpiewem płócien, który ludzie morza słyszą nawet we śnie, bez którego często nie potrafią odzyskać poczucia bezpieczeństwa, którego brak im nawet w zamtuzie, gdy dziewkę mają na kolanach albo w łożu.
Odwróciwszy spojrzenie od bulaju, de Manjarres zrobił kilka kroków po kabinie, próbując się skupić, co było potrzebne do obrachowania, jak wyjdzie na rejsie. Rozpaczliwie starał się odwrócić myśli od Asarpay i porwania, wreszcie od nieprzyjemnej rozmowy z Nunezem.
Nie powiódł mu się ten zamiar. Wzrok mimo woli padł na drobny przedmiot spoczywający obok podręcznego lustra. Srebrny sześciokąt. Słońce. Przepustka do jej świata. Cała złość i ból powróciły.
„Niech to jasny szlag! Dobrych trzysta legua zrobiłem, żeby ją wyrwać z piekła wojny, a ona miała czelność odmówić?! Na Rany Chrystusa, dlaczego? Dlaczego? – Miotał się po kabinie, wyładowując złość na Bogu ducha winnych przedmiotach. – Boi się? Nie może opuścić Tumbez?”.
Po uwolnieniu z rąk Indian, wędrując w stronę miasta, miał czas przemyśleć parę spraw. Jeżeli pamięć nie płatała mu okrutnych figli, domysł, że Asarpay pracuje dla swoich, zamienić należało w pewność. Zwykła indiańska dziewczyna nie znałaby tak dobrze hiszpańskiego. I on czasem zrobił coś dla Korony, choć cóż ważnego mógłby przekazać kochance, jaką tajemnicę zdradzić? Lecz porwanie i jej obecność pośród Indian, u boku Białego, wiele zmieniały. Nie przyznał się Nunezowi, ale w swym uwolnieniu dopatrywał się ręki Asarpay.
Czy ona naprawdę uważała, że może się czuć bezpieczna?!
Z wolna się uspokajał, złość mijała. „Szkoda tylko potarganych map – myślał – Ruiz będzie wściekły”. Sięgnął po bukłak, lecz łyk cierpkiego wina, zamiast przynieść ukojenie, dał ustom posmak porażki. Ze wstrętem odłożył skórzany worek na skrzynię, w której trzymał swoje rzeczy.
Oboje, de Manjarres i dziewczyna, głupio postępowali, ale kapitan ze wstydem przyznawał teraz przed sobą, że jednak to on grubo przeholował.
Powinien być twardy. A nie był. Stanowczy. A zachowywał się jak cytujący romanse dworski fircyk, nie umiejący zabrać się do rzeczy.
Powinien był jej zaufać. A próbował narzucić swoje rozwiązanie.
Powoli docierała do niego najgorsza z myśli: że wszystko zepsuł. Choć i ona nie była bez winy, bo po co przywoływać wspomnienie jakiejś głupiej baby, jakiejś tam Juanity z panamskich zaułków? Co ona ma do rzeczy? Czy de Manjarres udawał, że święty? A czy ją pytał o indiańskich kochanków, kiedy wiatry nie niosły go do Tumbez?!
Amulet parzył go, przyciągał wzrok. De Manjarres długo przełamywał się w sobie, wreszcie zebrał na odwagę, chwycił go i podszedł do bulaju, chcąc rzucić w toń, bo przecież niczego nie dało się zmienić, Tumbez zostało parę legua za rufą. Lecz amulet jakby się przykleił do skóry, nie dawał oderwać. Zdawał się ważyć więcej niż cała „Gwiazda”.
Powoli w umyśle kapitana począł narastać inny zamiar, niewiarygodny, lecz wcale nie szalony. A jeśli nawet, do diaska z tym! Z szaleństwem zbratał się w chwili, kiedy przed wielu laty wstąpił na płynący do Nowej Hiszpanii „Vencino”. Chwilę się jednak wahał, nim podszedł do drzwi kajuty, otworzył je z hukiem, prawie wyrywając z zawiasów. Wrzasnął na Balcanazara. Ten z wyraźnym ociąganiem podszedł do kapitana. Zachowywał powściągliwość, bo widać było, że lepiej de Manjarresa nie drażnić, sam przecież ostrzegał przed tym ludzi.
– Przygotuj mi jolkę – rozkazał kapitan.
Bartolomeo natychmiast pojął w czym rzecz i zdumiał się, bo choć wydarzenia ostatnich dni układały się w logiczny ciąg, na końcu którego pewnie znajdowała się indiańska kochanka kapitana, to podjąć taką decyzję… No, no, czyste wariactwo…
– Kapitanie – zaoponował łagodnie – nie możesz porzucić okrętu. Co z towarem? A twoje życie, Pedro? – Dodał mniej pewnie. – Ryzykownie znów włazić między te czerwone karakany. A my? Mamy tu czekać? Co z piratami na tratwach, nocą? Trzeba by odpłynąć dalej…
De Manjarres podszedł blisko, prawie zetknęli się nosami. Bartolomeo nigdy tak nie przemawiał. Człowiek od wykonywania rozkazów rzadko pozwala sobie na spory z ważniejszymi od siebie. Zżyli się ze sobą podczas ostatnich paru rejsów, można to już było chyba nazwać pewną poufałością, a może i początkiem twardej przyjaźni. Balcanazar był uczciwy i niegłupi, a kompetencji dowiódł chociażby w trakcie straszliwej burzy, która poprzednim razem złapała ich na wysokości przylądka Passao i omal nie zatopiła. Wkrótce poprowadzi swój pierwszy kapitański rejs, Pedro nie miał co do tego wątpliwości. Spojrzał mu więc tylko prosto w oczy, wytrzymał zdziwione i ryzykownie twarde spojrzenie oficera, a kiedy ten wreszcie uciekł wzrokiem na brzeg widoczny legua od „Gwiazdy”, nakazał:
– Poprowadzisz statek do Panamy. Niech Tenorio towar sprzeda, ty ludzi rozpuścisz i zaczekasz. Pół roku, ani dnia krócej, chyba że wojna, wtedy czekaj wedle uznania, byleś nie oszukał. Jeśli nie wrócę, zysk jest twój. Rozumiesz?
Odszedł na krok.
– Ale nie ciesz się zawczasu – dorzucił przez ramię, stając w drzwiach kajuty. Zamierzał wziąć kilka drobiazgów. – Wojna jeszcze nie wybuchła, Bartolomeo. Przywiozę tę indiańską dziewkę, nim Korona da ogień pod proch. Choćby siłą uwiozę, klnę się na Boga.
Naraz, nieoczekiwanie, odwrócił się w stronę Balcanazara.
– Kochałeś kiedy kogoś tak, że gotów byłbyś zginąć za niego albo dla niego? – Spytał z nagłą szczerością, zaskakując sam siebie, bo zwykle był suchy i oszczędny w osobistych wyznaniach. – Kochałeś do bólu, do zatracenia?
Wszedł do kabiny.
Chwilę później usłyszał cichy głos Bartolomeo:
– Chyba oszalał, gardło kłaść za indiańską babę, jakby naszych brakło.
Prawie mógł zobaczyć niedowierzające kręcenie głową pierwszego oficera. Tylko się uśmiechnął i zawiesił płytkę srebra na szyi, pozwalając jej przylgnąć do piersi, blisko serca.