Zeszli do mrocznej, wilgotnej ładowni we dwóch, niosąc lampę rzucającą chybocące, rozmazane cienie. Trzeci kompan odsunął greting na pokład, spuścił im na dół długi powróz z pętlą.
– Bierzemy tylko srebro i cynamon! – wycharczał Davies, rozglądając się po beczkach zabezpieczonych sieciami i linami. – Mamony starczy nam do końca życia.
– Czy aby na pewno nie usłyszą? – zaniepokoił się drugi. – Wallis wyrwie nam żywcem serca, jeśli nakryje nas przy tej robocie.
– Wallis i Bane chleją rum w kajucie. Osiądą na dnie, kiedy my znikniemy ze srebrem. Sprzykrzyło mi się już szorowanie pokładów pod okiem tego angielskiego fircyka.
Tu, na tej przeklętej Speedy Fortune, urobisz się, brachu, po łokcie, a wszystkie twoje udziały wciągną nosem lichwiarze, kurwy i dłużnicy naszego zafajdanego szypra! Spływam stąd z pierwszym przypływem! Bierz się za beczkę!
Speedy Fortune żeglowała po wzbudzonym morzu. Był wieczór, pół dnia minęło, od czasu gdy wyciągnęli parę ton frachtu z Eenhoorna, przeładowali na sniggę i wyruszyli przez wiatry i burze do Port Royal. Humory psuł tylko fakt, że nader szybko ubywało rumu w beczkach.
– Szalupa gotowa. – Trzeci z buntowników zszedł do ładowni. – Dawajcie, bracia, z całej siły.
– Coś ciężka – zasapał któryś. – Raaaazem! Rrrrówno!
Ostrożnie zestawili potężną beczkę. Zadrżeli, kiedy wydało im się, że się poruszyła.
– Ki diabeł?! – warknął Davies. – Co jest, brachu?
Beczka zadygotała, choć żaden z nich nawet jej nie tknął. Zatrzeszczała, jakby w środku kotłowały się ze dwa tuziny diabłów i jedna diablica, której wszeteczna chuć była przyczyną całego zamieszania.
– Co, do kroćset! – warknął Davies. Uniósł w górę topór, zawahał się…
– Nie ru… – jęknął jego kompan. Nie zdążył nawet domówić tych słów.
Jedno mocne uderzenie zabrzmiało jak łoskot katowskiego topora. Wieko beczki odbite obuchem spadło napokład ładowni. Majtek przeżegnał się, ale przemógł strach i zajrzał do środka…czyniąc zadość przysłowiu, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła.
Coś poruszało się między laseczkami cynamonu.
Czarne, włochate kształty wygrzebywały się na swobodę spomiędzy korzeni, kłębiły w beczce.
Szczury?! Davies odskoczył z rykiem, gdy uświadomił sobie, co kryło się w beczkach, skrzyniach i workach. Rozmazany, bezkształtny kłąb wyrwał się z wnętrza antała, runął w jego stronę. Okrutne stwory oblazły go ze wszystkich stron, pokryły ciało i członki…
Kompani zawyli jednym głosem. Ten, który stał dalej, rzucił się ku schodni. Wypuścił lampę, która upadła z hałasem na pokład, świeca w środku zgasła, pogrążając ładownię w ciemności. Przez chwilę słychać było głośne wycie, a potem dziwny szmer i chrobot.
Krzyki Daviesa i jego kompanów zbudziły wszystkich majtków na statku. Schodnie załomotały pod ciężarem stóp, na głównym deku rozległy się krzyki i nawoływania. Wnet na górze ładowni pojawiło się wątłe światełko, rozrosło do rozmiarów poświaty, opuściło w dół razem
ze schodzącym Wallisem. Bane zeskoczył na deski zaraz po nim. Cutlas i pistolet miał w pogotowiu. Za nimi tłoczyli się marynarze.
– Ahooj! Jest tu kto!? – zawołał szyper. Niesiona przez niego latarnia wydobywała z mroku zarysy beczek i baryłek pod burtami statku.
– Sprawdźcie, czy są wszyscy! – rzekł Bane. – Dalej, policzyć się, bałwany!
– Brakuje Daviesa i tych, co zeszli z psiej wachty! – wybełkotał blady z przerażenia Killick. – Davies! Daaavies! Odezwij się, synu starej murwy!
Wallis postąpił w głąb ładowni. Latarnia wydobyła z mroku czarny kształt beczki wyciągniętej ze stosu antałów i skrzyń. Serce od razu skoczyło mu do gardła.
Ktoś wyciągnął baryłkę z cynamonem! Ktoś chciał obrabować jego statek!
– Davies, skurwysynu! – zawył. – Patrzcie tu tylko! Chcieli nas okraść! Powieszę złodzieja na najwyższej marsrei! Obedrę ze…
Umilkł i nie skończył zdania, bo wszystko, co najgorsze, już spotkało niedoszłych rabusiów. Zadygotał, gdy w słabym żółtawym świetle dostrzegł leżące na pokładzie ładowni trzy obrane z mięsa, jeszcze parujące… szkielety.
O Jezu!
Cokolwiek to uczyniło, było szybkie i głodne. Na zakrwawionych kościach pozostały poszarpane resztki koszul, galotów i pludrów. Na pokładzie leżał zapomniany but, szable i pałasze oraz niewystrzelony pistolet z odwiedzioną skałką…
– Niedobrze wyglądasz, Davies – wydyszał Bane.
A potem zgiął się wpół, gdy chwyciły go torsje.
Jęk, krzyki i wrzaski dobyły się z ust marynarzy. Najpierw cisnęli się do zakrwawionych szkieletów, wiedzeni ciekawością, aby potem jeszcze szybciej odsunąć się od beczki. Żegnali się nabożnie, klękali, wodzili dokoła półprzytomnym wzrokiem. Wallis poczuł się tak, jakby
śnił na jawie.
– Kto to zrobił!!?
– To nie człowiek! – jęknął Killick. – Żaden z nas, kamraci… Diabeł! Morski Lewiatan, zitrijon, upiorna bestia!