Mieliśmy jechać do Kandaharu, ale na szczęście wszystko rozeszło się po kościach, choć oczywiście nie znaczy to, że mamy wolne. Wiadomość o wizycie zielonych rozeszła się po placówce i ambasador w trosce o nasz stan przełożył wyjazd o dwie godziny. Zupełnie niepotrzebnie, bo nikt z nas nie przekroczył dopuszczalnej granicy spożycia wspomagacza. Szkoda tylko, że nikt nas o tym nie poinformował i czekaliśmy przy samochodzie, zastanawiając się, dlaczego nikogo nie widać. Dodatkowo jedzie z nami attache i jeden ze szpiegów od „Harcerza”, a my dowiadujemy się o tym w ostatniej chwili i mamy kłopot do rozwiązania. Nie ma szansy, abyśmy wszyscy zmieścili się w toyocie, więc musimy wziąć drugi pojazd i odpowiednio się rozdzielić. Jakby tego było mało, lokalni mają dziś wolne, więc Ambi upiera się, że to on będzie kierowcą jednego. Podział jest prosty, ambasador, Ambi, szpieg, dowódca i Doctor w pierwszym. Attache, Krzesimir i ja w drugim i mam im ochraniać tyły, więc kierowcą będzie attache, bo Krzesimir ma tak duże oczy, że nigdy bym go nie wpuścił za kierownicę. Sprawdzamy jeszcze łączność i ruszamy za Ambim, który już od początku twierdzi, że zna odpowiednie skróty i mamy jechać za nimi. Zaczynam w to wątpić, gdy na pierwszym skrzyżowaniu skręcamy w inną stronę niż zazwyczaj, choć droga jest szeroka i przede wszystkim mniej na niej samochodów.

Dopóki trzymamy się głównej trasy, wszystko jest w porządku, gorzej gdy musimy zjechać na drogę gruntową prowadzącą do slumsów wybudowanych na stoku pobliskiego kamiennego wzgórza. Podstawowy materiał to glina, karton, resztki drewna i pozostałości po ciężkim uzbrojeniu rosyjskim, w tym fragmentów pojazdów. Co gorsze im głębiej wjeżdżamy w „dzielnicę”, jedyna przejezdna droga jest coraz węższa i w końcu z trudem mieścimy się między poszczególnymi zabudowaniami i musimy naprawdę uważać, aby nie spowodować szkód ich mieszkańcom. Wszyscy są tak zaskoczeni naszym pojawieniem się, że nie mają czasu na jakąkolwiek reakcję i może dzięki temu obchodzi się bez żadnych incydentów, choć kilka kamieni poleciało w naszym kierunku. Na wszelki wypadek odbezpieczam HKG, co tylko powoduje nerwowe spojrzenie attache w moim kierunku, a Krzesimir i tak jedzie już od dłuższego czasu z zamkniętymi powiekami i mamrocze coś po cichu do siebie. Nie za bardzo się w to wsłuchuję, ale rozpoznaję w tym słowa modlitwy. Tracę nadzieję, że wyjdziemy z tego bez szwanku, gdy niespodziewanie wyjeżdżamy ponownie na szerszy odcinek gruntowej drogi, a po pokonaniu następnego stromego podjazdu, zjeżdżamy ostro w dół i wreszcie jesteśmy na szerokiej normalnej ulicy. Gorzej, że jest tyle pojazdów, iż nie ma żadnej szansy, aby włączyć się w ruch i nikt na nasze prośby nie reaguje. Wygląda na to, że mieliśmy skrócić drogę, a stoimy w korku, z którego nie możemy wyjechać. Kwadrans później przychodzi ocalenie, bo na ulicy pojawia się amerykański konwój, za którym jest parę metrów wolnego miejsca. Odczekujemy chwilę i wciskając gaz do dechy, zajmujemy miejsce tuż za nimi. Od razu dostrzegam reakcję żołnierza w ostatnim pojeździe, który kieruję lufa swojego karabinu w naszą stronę, ale najważniejsze, że jesteśmy już na głównej ulicy.

Jakimś cudem dojeżdżamy do KAI i od razu pada hasło; „suprema”- czyli sklep PX. Wiemy już, że tamtejsze ceny nie są na naszą kieszeń, więc poza dyplomatami nikt tam nawet nie idzie, bo nie stać nas na zapłacenie trzech dolarów za litr mleka. Niepokoję się tylko, bo od razu wracają z powrotem i chcą jechać do francuskiej bazy, która podobno dostała nową dostawę. Osobiście wolałbym zajść na DiFAK, ale to nie my tu decydujemy. W połowie drogi słyszymy za sobą odgłos wystrzałów i wybuchające granaty, więc zerkam ma attache i orientuję się, że nie jest z nim dobrze. Jest blady, twarz lśni mu od potu, a ręce tak mocno ściskają kierownicę, że dziwię się, że nic jeszcze nie pękło.
– Masz jakąś broń? – próbuję rozładować napięcie w samochodzie.
– Broń?..- jest w szoku.- Nie… Nigdy jej nie potrzebowałem.
– I nadal tak będzie.- zapewniam go, ale na wszelki wypadek wyjąłem Glocka i wsunąłem mu do kieszeni.- Będziesz się czuł pewniej. – tłumaczę mu widząc, jak wpatruje się we mnie.- Nie musisz strzelać, ważne że masz ją ze sobą. W razie kłopotów trzymaj się mnie… Obaj.- dodaję głośno, bo dostrzegam przerażone oczy Krzesimira w lusterku.

Jakby tego było mało wyprzedza nas na sygnale policyjny konwój, zatrzymuje się na ulicy, blokując nam przejazd, i wyskakują z niego uzbrojeni ludzie. Chwila namysłu i nasze toyoty posłusznie stają tuż przed nimi, a dowódca już z daleka opuszcza szybę i krzyczy coś do nich wskazując na biało-czerwoną banderę na swoim ramieniu. Jeden z policjantów wskazuje nam pobliską ulicę i gestem dłoni nas pogania. Noga na gaz i posłusznie mijamy blokadę, aby po chwili zniknąć w bocznej uliczce. Trwa to chwilę, zanim ponownie trafiamy na główną drogę i mamy nadzieję, że już więcej nie czekają na nas żadne niespodzianki. Dwa kilometry dalej mijamy dwie spalone i rozdarte wybuchem toyoty, które jeszcze wczoraj były białe, takie same jak nasze. Wreszcie jest wjazd do bazy gdzie nasi dyplomaci muszą przeprowadzić ważne rozmowy, bo nie chce mi się wierzyć, że ryzykowali swoim i naszym życiem dla jakiegoś drobiazgu.
– Gdzie jest sklep PX? – pyta Ambi i jestem załamany. Okazuje się, że szukamy kilku butelek wina do sprawdzenia, czy będzie się nadawało na przyjęcie, które ma się odbyć za kilka miesięcy. Ktoś tu z nas jest chory, ja albo nasi szefowie, ale wolę nie rozwijać swoich myśli, choć po minie można poznać, jakie mam o tym zdanie. Po zakupach ambasador zaprasza nas na pizzę, ale jeśli myśli, że w ten sposób nas uspokoi, to się myli. Grzecznie, ale stanowczo dziękujemy tłumacząc, że podczas służby lepiej mieć puste żołądki na wypadek postrzału. Nie jest usatysfakcjonowany naszym tłumaczeniem, ale nie komentuje tego. Wzrusza tylko ramionami i znika w środku pizzerii w towarzystwie podwładnych, podczas gdy my obserwujemy latające nad bazą amerykańskie śmigłowce. Jak na nasz gust latają za nisko i cały czas zmieniając wysokość lotu, jakby spodziewali się ostrzału. Wreszcie z ulgą wracamy do placówki, ale po drodze musimy zajechać do banku, gdzie czeka na nas Modliszka ze swoim mężem jako ochroną. Trochę to dziwne, ale jak nam zwrócono uwagę, nie jesteśmy do komentowania tylko do wykonywania rozkazów.

Przy banku sporo uzbrojonych ochroniarzy, policjantów i brak miejsc do zaparkowania, więc wciskamy się na siłę pomiędzy dwa pojazdy, co nie podoba się ich właścicielom, ale udajemy, że nie dostrzegamy ich niechęci. Jak na złość wszyscy uważają, że są niezbędni w środku budynku, więc w efekcie na zewnątrz pozostaję sam z attache, który ma wszystkiego dość i nawet nie ruszył się zza kierownicy. Zgodnie z procedurą wychodzę przed wejście do banku, prosząc attache żeby zamknął się do środka i nikomu nie otwierał. Sam się z tego śmieję, bo przecież toyota jest miękka, czyli nieopancerzona i nawet nie ma specjalnych szyb kuloodpornych, więc nie ma żadnego zabezpieczenia, ale skoro tak przewidują przepisy… Temperatura w słońcu sięga 38 stopni Celsjusza, ja ubrany w kamizelkę i cały osprzęt czuję się jak bąk w smole, ale nie mogę nic zrobić, czując jak strużki potu spływają mi do butów i zastanawiam się, kiedy będę stał w kałuży. Widocznie nie wyglądam na spokojnego klienta, bo tuż przy mnie zatrzymuje się przejeżdżający samochód policji i po raz drugi tego dnia widzę wycelowane w swoim kierunku lufy. Policjanci są gotowi do otwarcia ognia, więc nie jest to sytuacja komfortowa, co gorsza, kątem oka widzę jak attache zaczyna coś krzyczeć do mikrofonu radiostacji. Zastanawiam się, czy zdążę nacisnąć spust, po czym nie zdejmując z niego palca, opuszczam lufę ku ziemi i wysuwam ramię w ich stronę, aby mogli zobaczyć biało-czerwoną naszywkę. Dziwię się, jak bez słów można się porozumieć, ale widzę po ich spojrzeniach, że już są spokojniejsi i nawet próbują się do mnie uśmiechać. Ich dowódca kiwa głową, jakby chciał przeprosić, i szybko znika w swoim samochodzie, który rusza w dalszą podróż. Nie zdziwiłbym się, gdyby okazało się, że to zasługa któregoś z kierowców pojazdów między którymi się wepchnęliśmy. Najgorsze, że nikt nie wychodzi na zewnątrz i tkwię przed bankiem jeszcze z kwadrans zanim wreszcie pojawia się rozbawione towarzystwo i zajmuje miejsce w pojazdach. Okazało się, że w środku jest działająca klimatyzacja i obsługa poczęstowała ich zieloną zmrożoną herbatą, dlatego nikt się nie spieszył. OK, rozumiem. Jestem tylko marnym pionkiem… Po powrocie idę do łazienki i spędzam pod zimnym prysznicem pół godziny, choć mimo prób cały czas mam wrażenie, że pot przykleił się do mojego ciała i nie daje się spłukać. Zresztą, zimna woda tutaj jest ciepła ,a gorąca to wrzątek, którego nikt nie może wytrzymać. Wieczorem Ambi szuka chętnych na wyjazd do siłowni i stołówkę, ale jestem wykończony i wolę podmienić kolegów niż jeszcze raz jechać przez miasto. W nocy prowadzę dyskurs filozoficzny, ile butelek jest warte ludzkie życie…

Jak zwykle, jeśli jest jakaś afera, to zawsze wypada na mnie. Zmieniłem Złotego i od razu musiałem się usprawiedliwiać przez ambasadorem, że odmówiliśmy wyjazdu jako ochrona ważnym pracownikom ambasady. Nic o tym nie wiem, ale ostatnio dowódca wspominał, że najważniejsi na placówce są ambasador, konsul, kasjerka i szyfrant, więc próbuję zażartować, że jego i konsula ochraniamy z obowiązku, kasjerkę z wyrachowania, bo wypłaca nam wynagrodzenie, a szyfrant powinien siedzieć w swoim tajnym pokoju. Jeśli liczyłem na poczucie humoru, to byłem w błędzie, ale dowiedziałem się, że w tej sprawie dzwoniła podobna sama pani minister i denerwowała się, że kurierzy muszą dojeżdżać do ambasady bez ochrony. Nim zdążyłem wyjaśnić, że nigdy nikt nas nie informuje o terminie przyjazdu kurierów, odkłada słuchawkę, zabraniając nam używać pojazdów MSZ. Wygląda na to, że od dziś będą na siłownię jeździć taksówką i sami, bo przecież nigdzie nie jest napisane, który samochód jest MSZ, a który Firmy. Jakby tego było, mało powyższy zakaz nie dotyczy chyba Złotego i Milczka, bo godzinę później jakby nigdy nic jadą we dwójkę do KAI na stołówkę. Wygląda na to, że są wśród nas równi i równiejsi, ale Doctor tłumaczy to faktem, że obaj byli przed wyjazdem na placówce na Helu, gdzie na pewno nosili zakupy pani minister, a może nawet pani prezydentowej. Aby się odstresować, zabrałem się do czyszczenia i konserwacji broni, a gdy już nie mogłem się niczego przyczepić, ćwiczę na sucho wymianę magazynków w HKG i nie jestem zadowolony. Mam nadzieję, że to tylko kwestia czasu i wznowienia treningów, w każdym razie muszę potrenować, oraz okleić magazynki od HKG taśmą izolacyjną, bo po kilku minutach, gdy dłonie są spocone, magazynki co chwila spadają na podłogę. Gdyby coś podobnego wydarzyło się podczas akcji, mógłbym spokojnie sam sobie strzelić w głowę, po co czekać, aż zrobi to przeciwnik. Złoty ocenił to jednoznacznie i co dziwne, podzielałem jego opinię;
– Broń to nie kobieta, ona nie może nas nigdy zawieść. – Najśmieszniejsze jest to, że sam nie stosuje się do tej zasady. Na wszelki wypadek opróżniłem magazynki i sprawdziłem stan sprężyn podających, oraz przedmuchałem całą optykę sprężonym powietrzem. Skoro już coś robię, to powinienem to zrobić porządnie i chyba coś w tym jest, bo dowódca poprosił, abym to samo zrobił z jego sprzętem. Wieczorem przez godzinę biegałem, następnie moczyłem się w wannie i z niechęcią poszedłem do naszej piwnicy, gdzie przy zepsutej klimatyzacji bardzo trudno wytrzymać. Śpię na wierzchu i całkowicie nagi, to jedyny sposób, aby jakoś dotrwać do rana. Oczywiście nikt z nas nie otwiera okna, obawiając się, że może to wykorzystać jakieś niezbyt sympatyczne zwierzątko. Najlepiej w takiej temperaturze czuje się skorpion, który przy karmieniu próbuje mnie dziabnąć.

Bazar to jedno z miejsc w kraju, gdzie każda informacja dociera najszybciej. Tu dowiesz się, kto kradł, kto strzelał, pod jakim dowództwem służył za czasów talibów i dlaczego teraz w swoim otoczeniu trzyma złodzieja. Oficjalnie wszyscy pracownicy placówki mają zakaz chodzenia na bazar, ale nikt go nie przestrzega i nawet tego nie ukrywa. Jeżeli chcesz jeść i coś kupić, prędzej czy później kierujesz się w jego stronę i nawet podpisany przez ciebie u ambasadora dokument zabraniający tego, nie jest respektowany
Dzień zapowiada się spokojnie więc nikt nie pamięta, że zakazano nam używać pojazdów ambasady. Zresztą, szybko okazało się, że nikt nie prowadzi takiej ewidencji więc udajemy, że nigdy takiej decyzji nie było. Najpierw Modliszka wypłaca ekwiwalent na wodę, jaki przyznano wszystkim przebywającym w Kabulu. Nie są to kwoty, które mogą powalić na kolana, ale na miesiąc wychodzi około dwadzieścia półtoralitrowych butelek, czyli nie będę musiał kupować strażnikom wody za swoje pieniądze. Jest też wyjazd na bazar, chociaż akurat to zawsze przyprawia mnie o drżenie łydek i ból głowy. Jeżeli spotkasz tu jakąś samotną kobietę w burce, to najczęściej jest wdową, niemającą żadnej rodziny, która chciałaby się nią zaopiekować. Żaden mąż nie zgodzi się, aby jego żona poszła sama na bazar i dokonała zakupów. Po pierwsze uważa, że on wie lepiej, co chce zjeść i w czym jego żonie będzie do twarzy, a jeśli pozwoli jej pójść, to tylko w towarzystwie swojej matki lub ojca, który będzie dbał, aby nikt nie spojrzał na nią z pożądaniem, ani tym bardziej, aby ona nie spojrzała na kogoś. Tu można wypić czarną jak smoła kawę, herbatę miętową lub zastanowić się w większym gronie, dlaczego rządzący są głupi i nie słuchają swoich rodaków. Bazar spełnia jednocześnie rolę stadionu, knajpy, kawiarni i miejsca, w którym możesz spotkać się ze znajomym i porozmawiać. Oczywiście jeśli jesteś Afgańczykiem i nic nie zapowiada zamachu bombowego. Jest też miejscem, gdzie możemy poznać różne strony życia: od handlu po zwykłe kłótnie ludzkie, od rytuału palenia czalam po sposób przyrządzania zamorskich potraw. Tu muszę wprowadzić małą dygresję, która potwierdzi różnorodność Afganistanu od innych krajów muzułmańskich, otóż przyjęło się u nas w kraju używanie określenia szisza na fajkę wodną. W Afganistanie to słowo znaczy wydalanie moczu i sądzę, że to nie wymaga już dalszych komentarzy.

Dla obcych bazar to miejsce tajemnicze i cudowne, wręcz magiczne, przyciągające jak magnes swoim folklorem. Uliczni sprzedawcy kanapek nachalnie próbują nam włożyć w ręce swoje produkty, rozbrykane dzieci cały czas kręcą się wokół nas i naprawdę trzeba uważać, aby czegoś nie ukradły. Mijające cię kobiety o zakrytych twarzach zawsze patrzą pod swoje nogi, jakby się obawiały, że zaraz upadną, a jednocześnie to kolorowy i pachnący świat. Dominuje zapach ostrych przypraw i słodkich ciasteczek, smak świeżego soku pomarańczowego mieszający się z krzykiem i krwią właśnie zarzynanych zwierząt. Gdziekolwiek spojrzeć, wszędzie widać towar, który aż prosi żeby go kupić i bez znaczenia jest, że obok oryginalnych wyrobów rodzimego rękodzieła większość to chińskie, pakistańskie i indyjskie podróbki, lub pamiątki po rosyjskich najeźdźcach, na które cały czas jest popyt amerykańskich wyzwolicieli. A jednocześnie jest to miejsce, gdzie często dochodzi do porachunków, ataków w obronie honoru i zwykłych prób rabunkowych, na co szczególnie narażeni są obcokrajowcy, więc trzeba mieć oczy dookoła głowy.
Cały dzień zakłóciły tylko dwa incydenty, pierwszy to samowolne wyjście Złotego i Milczka na „sezamkową ulicę” po zakupy, gdy ambasador odmówił im zgody na wyjazd samochodem, i awaria elektryczności, wobec czego trzeba było uruchomić agregat. Chyba jest to najstarsze urządzenia, jakie zostało kiedykolwiek stworzone w tym celu, bo bardzo głośno pracuje i wprowadza w drżenia cały budynek. Co gorsza, zamontowane jest tuż za ścianą naszej sypialni i nie można zasnąć, gdy pracuje .

Po wczorajszym pobycie na bazarze spędziłem miły wieczór w towarzystwie Modliszki i Stefana – jej męża, dzięki któremu dowiedziałem się sporo o tutejszych kobietach, a właściwie o ich podstawowym ubiorze – burce. Mimo że minęło kilka lat od wycofania się Talibów z Afganistanu, ulice miasta są wciąż pełne kobiet ubranych w błękitne, zielone lub szare burki, szczelnie przykrywające ich ciało od stóp do głów. Mimo że trudno w niej oddychać i siatka na wysokości oczu skutecznie utrudnia widok, to wiele kobiet nie wyjdzie z domu bez jej założenia i nie ma na znaczenia, czy o tym decyduje tradycja, czy żądanie męża. Bez niej czują sie nagie i wystawione na niemoralne propozycje mężczyzn, którzy nie przepuszczą żadnej okazji, aby jej nie zhańbić. Zresztą kobieta nawet w worku jest w stanie zwrócić na siebie uwagę, pod warunkiem że jej na tym zależy. Patrząc uważnie na przesuwające się ulicami burki łatwo można odróżnić kobietę starszą i zmęczoną, od tej, która chce sie podobać. Młodszą zdradzają pełne gracji ruchy, gdy wręcz płynie ulicą w rozwianej przez wiatr burce, która nie jest już tradycyjną ciężką bawełnianą suknią noszoną przez jej matkę. Mimo że Afganistan wciąż ginie w mrokach średniowiecza, dotarły tu tkaniny ze wszystkich zakątków świata i sama burka nie tylko staje sie lżejsza ale często zwiewna i elegancka… Przykrywając kompletnie całe ciało zostawia jednak odsłonięte stopy, dlatego też afgańscy mężowie twierdzą, że swoje żony poznają na ulicy dzięki butom. W kobiecej modzie (jeżeli w ogóle można użyć takiego słowa mówiąc o Afganistanie) najbardziej wyzwolona jest stolica, choć można już czasami zauważyć kobiety, które zrezygnowały z noszenia burki, także w mniejszych miastach, a nawet wioskach. Są to kobiety pracujące jako nauczycielki, urzędniczki, lekarze, lecz zawsze noszą chusty, które zakrywają ich głowy i ramiona, lub czadory sięgające ud, ale zostawiające odkrytą twarz. Kolor chusty zależy od kobiety, albo raczej od jej męża, bo to on przeważnie dokonuje zakupu i stawia żonę przed faktem dokonanym, stwierdzeniem, że on jako mąż wie najlepiej, w czym jego kobieta wygląda najładniej.

Wyjaśniła się sprawa przydomku dowódcy i zapewne gdybym nie przyniósł na spotkanie butelki wspomagacza, nigdy bym się o tym nie dowiedział. Trudno w to uwierzyć, ale zawdzięcza to swojemu profesjonalizmowi. Gdy w polityce zaistnieli bliźniacy, otrzymał zadanie ochrony jednego z nich i zapewnienia mu bezpieczeństwa podczas spotkania wyborczego. Już pierwsze spotkanie nie było miłe, gdyż polityk, widząc przed sobą prawie dwumetrowego mężczyznę ważącego sto dwadzieścia kilogramów stwierdził, że to jest zwykła złośliwość i domagał się jego wymiany. Ponieważ nie było na to czasu, wściekał się, że przy swoich stu sześćdziesięciu centymetrach wygląda przy nim jak Sancho Panczo przy Terminatorze, ale był bezradny i zdenerwowany. Po drugie, nie zgodził się na zmianę trasy przejazdu, mimo sugestywnych żądań swojego podopiecznego. Kolejny błąd uczynił, gdy zgodnie z procedurą Firmy stanął przed trybuną, z której właśnie przemawiał ów polityk, dzięki czemu na każdym zdjęciu zwracał na siebie uwagę i to większą niż nowy zbawca narodu. Najgorsze nastąpiło jednak już po zakończeniu spotkania, gdy kierowca poprzez łączność bezprzewodową spytał się, czy mały już idzie i czy może podjechać. Gdy dotarło to do polityka, rozpętała się awantura, którą można porównać z wprowadzeniem stanu wojennego w kraju. Trzech wyższych oficerów z Firmy zostało zawieszonych w swoich obowiązkach, kierowcę wyrzucono z wilczym biletem, a on sam został przesunięty do pracy w oddziałach zagranicznych, gdzie raczej nie miał możliwości spotkać żadnego z braci. Nikt nie chciał mu uwierzyć, że nie mówił – Mały, tylko – Mani, bo tak wszyscy się do niego zwracają.

Druga wiadomość była z tych tajnych, łamane przez tajne. Milczek ze Złotym starali się o skierowanie na kurs oficerski i ostatnio wysłali raport do Warszawy, że w przypadku odmowy proszą o wyrażenie zgody na przejście do służby w SKW. Podejrzewałem, kto mógł być głównym kaperującym, tym bardziej że i mnie próbował kilka razy wciągnąć w dłuższą rozmowę, ale postanowiłem nikomu o tym nie mówić.