Lista współczesnych tzw. megaprodukcji bazujących na wiernie lub mniej wiernie oddanych historycznych realiach, wydarzeniach czy postaciach jest całkiem długa. Wśród nich są tytuły udane, tylko dobre albo całkowicie niestrawne, choć przynależność danej produkcji do którejś z tych kategorii to już rzecz gustu odbiorców. Tematyka – bogata, powinna zaspokoić oczekiwania widzów: Aleksander (Alexander) Oliviera Stone’a (2004), rzecz jasna o legendarnym macedońskim władcy, Joanna D’Arc Luca Bessona (1999), w którym to filmie pożywką była historia francuskiej wieśniaczki prowadzącej lud do walki z angielskimi najeźdźcami, Rob Roy wyreżyserowany przez Michaela Caton-Jonesa (1995), ze świetną rolą Liama Nelsona, czy wreszcie Gladiator Ridleya Scotta (2000) z fantastyczną muzyką Hansa Zimmera oraz Waleczne serce (Braveheart) Mela Gibsona z roku 1995. Naturalnie te kilka tytułów nie wyczerpuje tematu, swobodnie można by dodać kilkanaście dalszych, w tym kilka polskich produkcji. Interesujące, że producenci, inwestując spore sumy pieniędzy w kolejne przedsięwzięcia, nie boją się przesycenia rynku i klapy finansowej, a o taką nie trudno przecież. Zdaje się są jednak pewne osoby, które same swoim udziałem gwarantują powodzenie.
Za jedną z nich uważam wymienionego już Ridleya Scotta. Jego filmy tj. Obcy – 8 pasażer Nostromo (Alien) czy Łowca androidów (Blade Runner – przy okazji, polskie tłumaczenia tytułów filmów i seriali to piękny materiał na osobny artykuł…) przysporzyły mu wielbicieli i uznanie na całym świecie. Jego Gladiator również okazał się pełnym sukcesem, zbierając świetne recenzje za scenariusz, zdjęcia i muzykę, którą również zdążyłem już pochwalić. Po przeniesieniu na ekrany historii Maximusa Scott zrealizował kilka produkcji o całkiem odmiennej tematyce (m. in. Helikopter w ogniu, Hannibal, Naciągacze, Wszystkie niewidoczne dzieci), po czym znów poszukał inspiracji w historii – rezultatem tego jest Królestwo Niebieskie (Kingdom of Heaven), film rozgrywający się wokół wydarzeń związanych z utratą Jerozolimy przez krzyżowców w roku 1187.
Tym razem scenariusz w centrum wydarzeń umieścił postać z co najwyżej stanów średnich średniowiecznego społeczeństwa – kowala o imieniu Balian. Poznajemy bohatera w ciężkim dlań momencie: Jego żona popełniła samobójstwo, jest pogrążony w żałobie i mentalnym marazmie, a na dodatek pojawia się człowiek, możny i bogaty rycerz krzyżowy, twierdzący, że jest jego ojcem. Godfrey z Ibelin (taką bowiem godność nosi), niezależnie od niewiary, jaką Balian wykazuje wobec niego, zamierza zabrać młodzieńca do Ziemi Świętej, gdzie znajdują się jego włości. Kowal ignoruje jego słowa, jednakże morderstwo, jakiego dokonuje na miejscowym klesze, sprawia, że decyduje się przyłączyć do świty krzyżowca. Razem wyruszają do Messyny, portu stanowiącego punkt zborny dla podróżujących na Bliski Wschód. Jednakże popełnione przestępstwo ściąga na kompanię nieszczęście – w starciu ze ścigającymi ich wysłannikami biskupa ginie kilkoro z nich, a sam Godfrey zostaje poważnie ranny, w efekcie czego wkrótce również umiera. Wcześniej zdąży jednak pasować syna na rycerza oraz nadać mu posiadane ziemie.
Podróż trwa dalej, bohaterowie docierają w końcu do jej celu. Tam przed Balianem wyłania się wizja skonfliktowanej Ziemi Świętej, gdzie ścierają się nie tyle różne frakcje i stronnictwa, co dwie religie – islam i chrześcijaństwo. Przybysze z Europy zdobywszy wiele miast i twierdz Bliskiego Wschodu, w tym samą Jerozolimę, zatrzymali dalszą ekspansję i zawarli rozejm z muzułmańskim przywódcą Salah ad-Dinem (Saladynem); skłóceni wewnętrznie, podzieleni, nie mają wspólnej wizji przyszłości dla swych państewek. Muzułmanie zaakceptowawszy ich obecność (na jak długo?) i przyjąwszy warunki rozejmu, bacznie przyglądają się losom państw Europejczyków. Te nie układają się najkorzystniej – cierpiący na trąd król Jerozolimy Baldwin IV egzystuje w izolacji, co osłabia jego władzę i wzmacnia wrogie mu stronnictwa. Kiedy król odchodzi, następczynią tronu jerozolimskiego zostaje Sybilla, królewska siostra, która za męża wybrałaby najchętniej Baliana, ten jednak odmawia. W tej sytuacji jej małżonkiem i następcą tronu zostaje Guy z Lusignan, zwolennik otwartego konfliktu ze światem islamu i dalszej ekspansji chrześcijaństwa. Jak nietrudno się domyślić, do takiego starcia dochodzi niedługo po koronacji: najpierw ma miejsce podstępny atak Templariuszy (o ich nakreślonym absurdalnym wizerunku nieco dalej) na muzułmańską karawanę kupiecką, w wyniku którego ginie siostra Salaha ad-Dina, następnie nowy król Jerozolimy odmawia jego posłom wydania ciała, a jednego z nich zabija; w tych okolicznościach pozostaje już tylko wydać rozkaz zebrania armii.
Wojenkę zaprezentowano nam w bardzo powściągliwy sposób, rzekłbym. Przewidując kolejne wydarzenia, jakie powinny pojawić się na ekranie, najbardziej cieszyłem się na bitwę pod Hattin. Tymczasem reżyser postanowił ukazać nam jedynie przygotowania do niej (marsz armii chrześcijańskiej) oraz… jej wynik, obrazowany przez stosy ciał krzyżowców i muzułmanów, stanowiących już tylko pożywkę dla wszelkiego rodzaju ptactwa. Gwoździem filmu miało stać się bowiem oblężenie Jerozolimy, do którego przeskakujemy chwilę po epizodzie spod Hattin. Tutaj nikt już nie szczędził czasu, uwagi i środków, by uczynić te sekwencje iście majestatycznymi i niezapomnianymi. Nie brakuje więc trudnych do ogarnięcia wzrokiem mas żołnierzy, interesującej architektury obronnych struktur miasta, możemy też podziwiać pełną gamę wojennych machin defensywnych i ofensywnych: od balist, katapult, przez trebusze, po wieże oblężnicze. Efekt finalny jest przedni – oblężenie miasta na pewno utkwi widzowi na długo w pamięci. Sama walka kończy się poddaniem miasta Saladynowi – obrońcy dowodzeni rzecz jasna przez Baliana otrzymują prawo do bezpiecznego opuszczenia Jerozolimy.
Film kończy się w miejscu (geograficznie rzecz ujmując), w którym się zaczął – gdzieś w Europie (Francja, Włochy?), w nienazwanej wiosce widzimy kowala przy pracy. I tym razem pojawia się dostatnio odziany rycerz, w niemniej zamożnej asyście konnych. Rycerz przedstawia się kowalowi jako Ryszard III, król Anglii, w drodze do Ziemi Świętej, by odbić nie mniej Święte Miasto z rąk niewiernych. Poszukuje rzecz jasna Baliana, obrońcy Jerozolimy. Rzemieślnik przedstawia się dużo krócej – jako kowal. Możny powtarza swoją kwestię raz jeszcze, lecz uzyskuje tą samą, krótką odpowiedź. Niepocieszony odjeżdża.
Przed seansem zastanawiałem się, ileż będzie „cukru w cukrze”, przekładając na język filmu – „historii w historii”. Okazało się, że całkiem sporo, a scenariusz nie obszedł się z faktami jak z przeszkodą stojącą na drodze do stworzenia udanego dzieła. Oczywiście nie można oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia z kolejnym „amerykańskim snem” lub – i to stwierdzenie preferuję – historią w stylu „od zera do bohatera”. Przedstawiając nam Baliana jako kowala już stajemy się ofiarą pierwszej nieścisłości (w rzeczywistości Balian urodził się w Ziemi Świętej), ale ten zabieg przysparza już na starcie nieco sympatii widzów, nieprawdaż? Innym rażącym zabiegiem jest aż nadto czytelny podział na złych Templariuszy (napady na karawany, knucie przeciw królowi, zepsucie, agresja) prowadzonych przez przywołanego już Guy z Lusignan i dobrych Joannitów, prawych, uczciwych, prawdziwie chrześcijańskich i miłosiernych, na czele z Tiberiasem (przyzwoity jak zawsze Jeremy Irons). To zdecydowanie zbyt daleko posunięte uproszczenie, zrozumiałe na potrzeby produkcji, ale mogące pozostawiać nieprawdziwe konotacje. Podobnie wygląda rzecz ze stanem duchownym – daleki jestem od obrony kleru (średniowiecznego i współczesnego…), ale w tym dziele Scotta duchowni mają wyjątkowo paskudne oblicze i nieważne czy rzecz o księdzu z małej wioski, czy o patriarsze Świętego Miasta. Ciężko też przyjąć do wiadomości fakt, że samotnie walczący Balian zwycięsko wychodzi ze starcia z czterema ciężkozbrojnymi, co z resztą nie wymaga od niego specjalnego wysiłku. Wreszcie samo oblężenie Jerozolimy – w rzeczywistości świadomi swoich niewielkich szans obrońcy, dowodzeni przez Baliana, królową Sybillę i patriarchę Herakliusza, zagrozili zburzeniem Skalnej Kopuły i podpaleniem miasta, co skłoniło Saladyna do pertraktacji, w efekcie których każdy kto zdołał się wykupić mógł opuścić miasto (z zebranych funduszy publicznych wykupiono około 7 000 najbiedniejszych mieszkańców1) – nie było więc imponującego starcia, walk na blankach, wyłomu w murach i dżentelmeńskiej obietnicy bezpieczeństwa ze strony muzułmańskiego przywódcy. Wszystkie przytoczone tutaj odchylenia od rzeczywistości uznałbym jednak za dopuszczalne i wręcz normalne przy adaptacji na potrzeby filmu. Gdyby scenarzysta kurczowo trzymał się faktów historycznych otrzymalibyśmy zapewne niezłą produkcję dokumentalną i obejrzelibyśmy ją na kanale National Geographic.
Na szczęście pozostałe aspekty zostały bardzo dobrze opracowane i pokazane. Ubiory, wyposażenie oraz wygląd bohaterów i z małymi wyjątkami zachowanie i język postaci (niemożliwe (?) do uniknięcia zamerykanizowane slogany i westernowe postawy) pasują do mozolnie budowanego klimatu filmu. Miasta, wsie, wszystkie wnętrza i lokacje udanie imitują średniowieczne odpowiedniki. Co najważniejsze, udało się także ekipie filmowców uniknąć niebezpiecznego stereotypu źli muzułmanie kontra dobrzy chrześcijanie (który nomen omen w innej odmianie funkcjonuje na linii Templariusze – Joannici) i nie chodzi tutaj o political correctness. Jerozolima już wówczas była tyglem kulturowym i narodowościowym, już wtedy nazywana była Świętym Miastem trzech religii – w kadrach Królestwa Niebieskiego widać to całkiem dobrze i wrażenie to jest naprawdę wiarygodnie. Na ulicach miasta dostrzeżemy wszystkie nacje i rasy, których moglibyśmy podówczas się tam spodziewać: Arabów, Syryjczyków, Franków, Germanów, muzułmanów, żydów i chrześcijan. W tym kontekście pozytywne wrażenie sprawia też kreacja Salah ad-Dina (w tej roli Ghassan Massoud), jako rozsądnego władcy, myślącego w kategoriach rozsądku, honoru i dziejowego obowiązku, jaki wypływał z racji zajmowanej pozycji (tak też było – Saladyn jest uznawany ze jednego z najwybitniejszych władców ówczesnego Bliskiego Wschodu). Dodam tylko, że dużo prościej (i, podejrzewam, efektowniej) byłoby ukazać Jego postać jako zaślepionego zemstą lub wyjątkowo agresywnego osobnika prowadzącego do Świętej Wojny hordy islamistów. Brawo za ten umiejętny wybór, brawo za właściwe proporcje prawdy historycznej w relacji do (usprawiedliwionych potrzebami scenariusza, było, nie było) półprawd i fikcji.
Aktorstwo stoi na przyzwoitym poziomie. Sam dobór aktorów pierwszoplanowych jest wart pochwały, głównie za sprawą Liama Neesona i Jeremy’ego Ironsa, których zawsze ogląda się z satysfakcją. Wydaje się, że od negatywnych ocen wybronił się też Orlando Bloom – przepraszam, że napiszę ten banał – niezapomniany Legolas z trylogii Władcy Pierścieni. Jego gra do wybitnych nie należy, momentami może wręcz irytować (przemówienie do świeżo mianowanych rycerzy-obrońców Jerozolimy, stężenie patosu przekraczające granice smaku), ale ocena sumaryczna brzmi jak najbardziej pozytywnie. Raz jeszcze pochwalę Ghassana Massouda – jego Saladyn to bardzo wyrazista postać, a samym odtworzeniu tej roli można z czystym sumieniem napisać „dobra, rzemieślnicza robota”.
Warte pochwały są zdjęcia i ścieżka dźwiękowa. Te pierwsze za atrakcyjne dla oka panoramy i sceny batalistyczne (rzadkie przecież, ale naprawdę wysokich lotów – vide ujęcia podczas oblężenia Jerozolimy), a także ujęcia jerozolimskich zaułków. Niby nic, niby „to musiało się udać”, ale trudno byłoby wytłumaczyć fuszerkę tego elementu sztuki filmowej. Wizualnej stronie filmu w sukurs przychodzi oprawa dźwiękowa, głównie bezimienne motywy arabskie i religijne (na płycie ze ścieżką dźwiękowej ponazywane adekwatnie do fragmentów filmu, których dotyczą). Muzyka świetnie wpasowuje się w fabułę i jest tym jednym elementem układanki, do której nie mogę i nie chcę mieć o nic pretensji.
Gdyby musieć wystawić ocenę Królestwu Niebieskiemu (hm, w pewnym kontekście to bardzo ryzykowne, zwłaszcza gdy tam się nie było jeszcze…), ode mnie byłoby to 4+ według szkolnej skali. Ogląda się ten film bardzo przyjemnie, gdyby się zbyt długo nie zastanawiać nad tym, co nam pokazują byłoby to pewnie 5+. Ale gdy już zaczniemy analizować, poprzestajemy właśnie na stopniu niżej. Nie zmienia to jednak pozytywnych wrażeń, z jakimi pozostaniemy po seansie. Ostatecznie, czy to za mało, czy za dużo, ocenicie Państwo sami po obejrzeniu tego filmu, do czego serdecznie zachęcam – zawiedzeni nie będziecie!
Przypisy
1. P. P. Read, Templariusze, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2003, str. 189