„Bez granic” nie jest zdecydowanie filmem kultowym. Opowiada o sprawach ważnych, główne role powierzone zostały aktorom z pierwszej półki, a reżyserem jest szanowany, szczególnie po „Casino Royale”, Martin Cambell. Ale filmowi brakuje tego czegoś, takiego, użyję tego słowa chociaż nie lubię, pazura. Fakt, że od strony technicznej nie można mu niczego zarzucić, zdjęcia wykonał Phil Meheux, również znany w Hollywood, choćby dzięki takim obrazom jak „Osaczeni”, „Goldeneye” czy obie części Zorro. Widzimy tu piękne krajobrazy Afryki, a także dotknięte wojną tereny Bałkanów. Niestety te elementy nie spowodują, że film trafi ze swoim, skądinąd słusznym, przesłaniem.
W filmie obserwujemy sytuacje z jakimi musi zmierzyć się ludność Etiopii w czasie wojny domowej. Nie ma tu litości czy pobłażania. My widzimy tę grupę, która jest bardzo liczna, ale jednocześnie najsłabsza. Ochronę i praktycznie życie powierzają całkowicie obcym ludziom, z którymi dzieli ich wszystko, o kolorze skóry nie wspominając. Film jest o tyle ciekawy, że nie pokazuje samego obrazu wojny, ale jej skutki dla ludności cywilnej. Zmagania, aby zdobyć pożywienie, choroby, strach przed bojownikami są tu na porządku dziennym, więc bez przerwy trzeba mieć się na baczności i uważać, bo nadzieja już dawno tutaj nie zaglądała.
Film potrafi wzruszyć. Jest to piękny obraz ludzkiego cierpienia, strachu i niepewności. Ale jednocześnie pokazuje nadzieję na tzw. lepsze jutro. Są ludzie, którzy nie tylko chcą pomagać, ale także robią to. Poświęcają wygodne życie w swoich domach, często życie osobiste, aby nieść pomoc innym. W filmie moją uwagę zwrócił moment, w którym główny bohater, Nick Callahan (Clive Owen), beznamiętnie mówi, że niedługo będzie musiał opuścić to miejsce i tych ludzi. Cały czas był na to przygotowany, ale jednocześnie wie, że na tym jego „misja” się nie skończy. Wyjedzie tylko po to, aby zaraz pojawić się w innym miejscu, aby pomagać innym potrzebującym. I właśnie w tym względzie film ten zasługuje na uwagę. Nie ma tu miejsca na heroiczną walkę, czy jakże nieodłączny patos. Dla tych, którzy się tym zajmują sprawa jest jasna. Misja została zakończona, trzeba podjąć następną. Zaczynają robić to mechanicznie, w ten sam sposób patrzą na umierające dziecko i mężczyznę z większymi szansami. Rachunek jest prosty – ratuje się tego, kto ma szanse, nieważne kogo się wybiera. Najważniejsze to odwrócić się plecami, bo decyzje, które się tam podejmuje mogą zniszczyć każdego, a szczególnie tych, którzy chcą pomóc każdemu. Najwyraźniej w tym filmie przemówiło do mnie to, że nie można pomóc każdemu. Właśnie tam odbywa się naturalna selekcja, w której przeżyją najsilniejsi.
W filmie Martina Campbella widzimy czołówkę amerykańskiej wytwórni filmowej: Angelinę Jolie jako bogatą kobietę z „dobrego domu”, którą pod wpływem impulsu rusza sumienie, aby ratować świat, a także Clive’a Owena jako tego, który stara się ten świat uratować. Trzeba przyznać, że aktorzy mogą, a nawet podobają się. Nie tylko główni bohaterowie, od których wiele się spodziewamy i równocześnie, wiele otrzymujemy. Na zasługę zwracają także aktorzy drugoplanowi, którzy mają na swoich kontach bardzo wiele produkcji, często w naprawdę dobrych filmach. To także dzięki nim, film ogląda się dobrze. Mimo że film zrobiony został pod dwójkę głównych aktorów, to momenty z postaciami drugoplanowymi są istotnym elementem, który dodaje pewnej świeżości, którą trudno byłoby zastąpić. Nie mam tutaj na myśli ogólnej tendencji przy tworzeniu filmów, gdzie często postacie drugoplanowe to tylko „zapychacze czasu”. Tutaj naprawdę nie warto tych momentów przeoczyć.
Film jako źródło wiedzy na temat konfliktów w Afryce – raczej nie. Ale jeśli ktoś ma ochotę się wzruszyć, przyjrzeć ludzkim cierpieniom w odległym świecie i zobaczyć piękną miłość w tle – to podczas spokojnego wieczoru przed telewizorem ten film nie powinien zawieść.