Aby zrozumieć, dlaczego Królestwo Polskie nie miało króla, należało się przenieść do 11 kwietnia 1079 roku. Na tronie zasiadał wtedy król Bolesław II Szczodry, wielki wojownik, człowiek gwałtowny i okrutny.

Minęły już czasy, kiedy polscy władcy mieli swoją drużynę gotową na każde wyzwanie. Teraz rządzący opierali się na osiadłym rycerstwie, które niechętnie wojowało w okresie prac polowych i zbiorów. Wyprawy wojenne organizowano zwykle wczesną wiosną (tak aby zdążyć przed Wielkanocą) albo jesienią (po Dniu Świętego Michała, czyli po 29 września).

Tymczasem Bolesław Szczodry prowadził polskich rycerzy na długie wyprawy. W 1076 roku przez cztery miesiące walczyli w Czechach. W maju 1077 roku przyszło wezwanie od króla, aby ruszać na Węgry. Już w lipcu 1077 roku polscy rycerze ze swoim władcą byli w Kijowie. Na Rusi utknęli na długie miesiące. Zaczęły się dezercje, w kraju czuć było zapach buntu.

Powrót króla po rocznej nieobecności okazał się krwawy. Posypały się wyroki na dezerterów, w nie­wy­jaś­nio­nych okolicznościach ginęli możnowładcy niechętni Bolesławowi Szczodremu, zabijano też nie­mo­wlęta, będące owocem romansów niewiernych żon rycerzy towarzyszących królowi.


Artykuł jest fragmentem książki

ŁOKIETEK REX

↓ KLIKNIJ I KUP PONIŻEJ ↓


Biskup krakowski Stanisław, bliski współpracownik Bolesława, rzucił na niego klątwę. W odpowiedzi wściekły król wtargnął do kościoła na Skałce, znajdującego się w pobliżu królewskiej rezydencji na Wawelu, i ciosem miecza w potylicę zabił odprawiającego mszę biskupa, a następnie w furii posiekał jego zwłoki na kawałki.

Działo się to 11 kwietnia 1079 roku.

Zabójstwo biskupa Stanisława z upływem lat stawało się kluczem interpretacyjnym do dziejów Polski i rządzącej nią dynastii, zwłaszcza dla osób związanych z krakowskim środowiskiem kościelnym.

Jakiś czas potem wybuchł bunt przeciwko Bolesławowi Szczodremu, a wygnany król schronił się na Węgrzech, gdzie ciężko zachorował, a niedługo potem, w 1081 albo 1082 roku, popełnił samobójstwo. Jego jedynego syna, Mieszka, młodzieńca wielkich zdolności, otruto w 1089 roku. „Tak to cały ród Bolesława poniósł karę za Świętego Stanisława, gdyż tak jak żaden dobry uczynek nie pozostaje bez nagrody, tak i żaden zły bez kary” – pisał po ponad stu latach kronikarz Wincenty zwany Kadłubkiem.

Jednak ponure fatum nadal wisiało nad rodem władców Królestwa Polskiego. Brat i następca Szczod­rego, Władysław Herman, spędził jesień życia, walcząc z własnymi synami – Zbigniewem i Bole­sła­wem zwanym Krzywoustym. Później Zbigniew i Bolesław Krzywousty walczyli między sobą, co skończyło się tym, że młodszy z braci, Bolesław, kazał oślepić starszego.

Polska za panowania Bolesława III Krzywoustego.
(Poznaniak, Creative Commons Uznanie autorstwa – Na tych samych warunkach 3.0)

Po śmierci Bolesława Krzywoustego w 1138 roku jego synowie wzorem przodków wdali się w brato­bój­cze wojny. O ile we wcześniejszych pokoleniach zawsze jeden z braci był w stanie pokonać, wypę­dzić lub zabić pozostałych, to żaden z synów Krzywoustego nie zdołał tego dokonać. Nie zdołał tego dokonać również żaden wnuk Krzywoustego ani prawnuk. W efekcie w połowie XIII wieku Polską rządziło jednocześnie kilkunastu książąt.

Pomijając pomorskich władców, wszyscy wywodzili się od trzech synów Krzywoustego: Władysława II Wygnańca, Mieszka III Starego i Kazimierza II Sprawiedliwego.

Każda linia miała swoje dziedziczne dzielnice. Potomkowie Władysława II Wygnańca wzięli Śląsk (pod którym pojęciem rozumiano dzisiejszy Dolny Śląsk) i dzielnicę opolską, potomkowie Mieszka III Starego – Wielkopolskę, a potomkowie Kazimierza II Sprawiedliwego dzielnice: sandomierską, sieradzką, łęczycką, Kujawy i Mazowsze. Źródłem problemów była dzielnica krakowska. Rozwiązanie kompromisowe, by władał nią najstarszy z rodu, zwykle akceptował… tylko najstarszy z rodu. W efek­cie co jakiś czas wybuchały walki o stołeczny Kraków, gdzie zdążyli rządzić przedstawiciele wszystkich trzech linii.

Żaden z nich nie zdołał jednak sięgnąć po koronę królewską, która razem z berłem i włócznią leżała schowana w skarbcu katedry krakowskiej.

Jaki miało to związek z Bolesławem Szczodrym, ostatnim królem, i dokonanym przez niego zabójs­twem? Ludzie żyjący w połowie XIII wieku zapewnialiby, że olbrzymi.

„Przez zbrodnię bowiem zabójstwa, którą popełnił na osobie Świętego Stanisława męczennika, nie tylko spadła korona z głów jego potomstwa, lecz i Polska sama utraciła i do dziś nie odzyskała chwały i godności królestwa” – pisał w Żywocie większym świętego Stanisława dominika­nin Wincenty z Kielc. Nie miał wątpliwości, że „tak jak on posiekał ciało męczennika na wiele części i roz­rzu­cił na wszystkie strony, tak Pan podzielił jego królestwo i dopuścił, aby wielu książąt w nim rządziło”.

Dwie sceny z życia św. Stanisława: zamordowanie przez króla i ćwiartowanie ciała. Ilustracja z Legendarium andegaweńskiego.

Wincenty z Kielc jednak widział nadzieję na odrodzenie Królestwa Polskiego. Wprawdzie Bóg karze grzechy rodziców do trzeciego i czwartego pokolenia, ale kiedyś zmiłuje się nad narodem i podźwignie go z ruiny. Uczony dominikanin zapewniał, że zjawi się wreszcie ten, który jest powołany przez Boga, aby sięgnąć po królewskie insygnia przechowywane dla niego w skarbcu krakowskiej katedry.

Słowa te Wincenty z Kielc napisał najprawdopodobniej w 1260 lub na początku 1261 roku. Właśnie wtedy przyszedł na świat Władysław zwany Łokietkiem.

Biczownicy

Wincenty z Kielc, człowiek uczony, musiał słyszeć o opacie Joachimie z Fiore. Był to kalabryjski mistyk i teolog. W Italii jego imię wypowiadano jednym tchem z frazą „rok 1260”.

Joachima dawno nie było już między żywymi, zmarł w 1202 roku, jednak jego nauki wciąż oddziały­wały na potomnych. Przede wszystkim podzielił on dzieje świata na trzy epoki: Ojca, Syna i Ducha Świętego. Epoka Ojca zamknęła się wraz z przyjściem na świat Jezusa Chrystusa, z kolei epokę Syna miało zakończyć przyjście Ducha Świętego. Podstawą dla wyliczeń Joachima była liczba 42 pokoleń dzielących Abrahama od Jezusa, o czym można przeczytać w pierwszym rozdziale Ewangelii Świętego Mateusza. Długość pokolenia to trzydzieści lat, skoro właśnie w tym wieku Jezus rozpoczął nauczanie i znalazł pierwszych uczniów.

A jeżeli pomnożymy 42 razy 30, to otrzymamy 1260 jako rok mający być początkiem trzeciej, szczę­śli­wej epoki. W dobie rękopisów i wysokiego poziomu analfabetyzmu nie było tak, że cała Italia zaczyty­wała się w pismach opata Joachima, lecz rok 1260 pojawiał się w rozmowach jako ten, w którym nastaną wielkie zmiany.

Niektórzy postanowili się do tych zmian przygotować.

W okresie Wielkiego Postu w 1260 roku w Perugii pojawili się biczownicy, którzy maszerowali przez miasto, zadając sobie ból. Po kilku tygodniach w ich ślady poszli niemal wszyscy mieszkańcy Perugii. Był to początek wielkiego ruchu. Biczownicy, zawiązawszy bractwo, wędrowali do kolejnych miejsco­wości, gdzie powstawały kolejne bractwa, których członkowie odwiedzali kolejne miejsco­wości.

Procesje biczowników otwierali duchowni z krzyżami i chorągwiami, a później szli pozostali uczestnicy – w parach, boso i obnażeni do pasa. Biczownicy chłostali się wzajemnie do krwi, a wszystko to odby­wało się przy dźwiękach ponurych pieśni, błagalnych okrzyków i jęków. Wśród nich byli bogaci i biedni, starzy i młodzi, nawet bardzo młodzi, skoro świadkowie donoszą o pięcioletnich dzieciach. Maszerowali nie tylko w dzień, lecz także nocami w świetle świec, nieraz w deszczu czy w śniegu. Efekt był zdumiewający: do konfesjonałów ustawiały się gigantyczne kolejki wiernych, zbrodniarze wyznawali swoje winy, złodzieje zwracali skradzione rzeczy, zapominano o wróżdach rodowych. A zdawało się, że wróżdy rodowe są czymś nie do wybaczenia, nieprzypadkowo akcja Romea i Julii Szekspira rozgrywa się w XIII‑wiecznej Italii.

Ruch biczowników, jak to zgrabnie określił historyk Kazimierz Dobrowolski, „dolinami śnieżnych Alp przedostał się do Karyntii”. Dalej na północy wyglądał już inaczej. O ile w Italii i w Karyntii biczowano się zwykle kilka dni, o tyle w Niemczech i w Czechach czas biczowania trwał trzydzieści trzy i pół dnia, bowiem każdy dzień pokuty miał odpowiadać jednemu rokowi życia Jezusa Chrystusa. Przede wszystkim na czele procesji nie było widać duchownych. Dobitnie akcentował to przekaz czeskich biczowników skierowany do tamtejszego kleru:

– Lepsze jest nasze pokutowanie niż wasze niemądre wołanie.

W 1261 roku biczownicy pojawili się na ulicach polskich miast. Dwa razy dziennie, o godzinie 6 rano i o 15, ruszała procesja. Na jej czele szli ludzie z chorągwiami, a dalej, dwójkami, podążali półnadzy pokutnicy, z workami na głowach, by zachować anonimowość, i z biczami o poczwórnych węzłach, którymi chłostali się nawzajem (albo siebie samych). Po zakończonej procesji udawali się do kościoła.

W dzielnicy krakowskiej i na Śląsku wśród biczowników przeważali mieszczanie, z kolei w Wielko­polsce, gdzie ruch zdobył największą popularność – kmiecie.

Arcybiskup gnieźnieński Janusz zakazał działalności biczowników na terenie całej prowincji kościelnej, która zasadniczo pokrywała się z granicami Polski. Nieposłusznym groził ekskomuniką. Mając świadomość, że taka sankcja nie odstraszy pokutników, zwrócił się z prośbą do polskich książąt:

– Ukarzcie nieposłusznych więzieniem i konfiskatą mienia.

Wysłannicy arcybiskupa ruszyli więc w drogę, a niebawem książęta zagrozili biczownikom więzieniem i konfiskatą mienia. Groźby zwykle działały. Poddani zaprzestali pokutnych praktyk. Tylko z Krakowa wypędzono jakąś grupę biczowników, być może przybyłych z Czech albo Niemiec.

Jeden z posłańców arcybiskupa Janusza ruszył na wschód do księcia kujawskiego Kazimierza. Obaj dobrze się znali i darzyli sympatią, bo Janusz, zanim został arcybiskupem, był przez kilka lat kancle­rzem Kazi­mierza.

Była w tym swoista ironia, że obaj sami niewiele robili sobie z kościelnych przepisów. Kilkanaście lat wcześniej, w 1248 roku, legat papieski Jakub z Leodium ostro krytykował polskich hierarchów kościel­nych za dopuszcza­nie do grzechu kazirodz­twa, nawet wśród książąt. Zobowiązał biskupów, by karali winnych według własnego uznania lub zwracali się w tej sprawie do Rzymu.

Może wobec maluczkich biskupi byli odważni w karaniu, ale wobec książąt mieli inne podejście. Z uśmiechem na twarzy błogosławili ich kazirodcze związki, bawili się na weselach i nie dbali o dys­pensy. Tak też było w przypadku księcia Kazimierza, który w 1258 albo 1259 roku, będąc już dwukrot­nym wdowcem, ożenił się ze swoją kuzynką, księżniczką opolską Eufrozyną.

Jednak, o dziwo, książę Kazimierz odpokutował ten związek.

Zła macocha

Droga z Gniezna do Inowrocławia, pokonywana konno, zajmowała około dwóch dni. Wysłannik arcy­bis­kupa Janusza ruszył zapewne z Gniezna do Trzemeszna, stamtąd do Strzelna, później odbił na północ w kierunku Kruszwicy, skąd podążył już bezpośrednio do Inowrocławia, siedziby księcia kujawskiego Kazimierza.

Najbardziej znany wizerunek Władysława Łokietka autorstwa Jana Matejki.

Miasto widziano już z daleka, bo górowało nad otaczającymi je rolniczymi równinami. Dawniej była to osada targowa z dużym romańskim kościołem Najświętszej Marii Panny, lecz takich osad targowych było sporo. Dopiero Kazimierz obrał sobie Inowrocław za stolicę i zrobił wszystko, by wyglądał jak stolica. Przede wszystkim nadał mu prawa miejskie. W rezultacie miasto pokryła sieć regularnych ulic, dodatkowo mądrze wkomponowano w układ urbanistyczny istniejący wcześniej gród kasztelański i kościół pod wezwaniem Świętego Mikołaja. Inowrocław, mający szesnaście hektarów powierzchni, jak na realia Polski średniowiecznej stał się sporym miastem (Poznań miał tylko cztery hektary więcej). Za sprawą Kazimierza otoczono je murem (zapewne ceglanym), wzniesiono klasztor franciszkanów, a w pół­nocno-zachod­niej części – książęcą rezydencję.

Jeżeli wysłannik arcybiskupa Janusza zastał na miejscu księcia Kazimierza, to spotkanie przebiegało prawdopodobnie w dużym pośpiechu. Władca, dobiegający pięćdziesiątki mężczyzna o kędzierzawych, wygolonych na wysokości ucha włosach, nawet nie dyskutował o zasadności kar skierowanych wobec biczowników, bo miał nadto własnych problemów związanych z trzecią żoną, Eufrozyną.

Pierwsze małżeństwo Kazimierza było bezdzietne, z drugiego, ze śląską księżniczką Konstancją, miał synów: Leszka zwanego Czarnym i Ziemomysła. Starszy z chłopców, młodzieniec około 19‑letni, niedawno brał udział w wyprawie wojennej do Austrii, gdzie pod wodzą węgierskiego króla Beli IV walczył z Czechami. Młodszy, chłopiec około 14‑letni, miał już za sobą pierwsze praktyki w sztuce rządzenia, bo w lutym 1261 roku rozsądzał spór o wieś Bałdrzychów.


Artykuł jest fragmentem książki

ŁOKIETEK REX

↓ KLIKNIJ I KUP PONIŻEJ ↓


Obaj synowie powinni dostać prędzej czy później fragment ojcowskiej dzielnicy. Nie była ona specjal­nie rozległa, a jeszcze niedawno na świat przyszedł kolejny dziedzic. W 1260 albo na początku 1261 roku Eufrozyna urodziła syna. Chłopiec otrzymał imię Władysław – na cześć jej brata, księcia opol­skiego Władysława. W przyszłości miano go zwać Łokietkiem.

Rysowały się przed nim kiepskie, jak na przedstawiciela rodu książęcego, perspektywy w postaci niewielkiego władztwa na Kujawach albo w ziemi łęczyckiej. Biorąc pod uwagę wiek Kazimierza, można było zakładać, że Władysław straci ojca jeszcze jako dziecko, a starsi, przyrodni bracia, czyniąc zadość swoistej rodowej tradycji, spróbują go ograbić z dziedzictwa.

Księżna Eufrozyna nie chciała do tego dopuścić. Wiemy o niej mało, ale pojedyncze szczegóły pozwa­lają sobie wyobrazić, jaką była kobietą. Księcia Kazimierza poślubiła w wieku około trzydziestu lat. Nigdy wcześniej polska księżniczka nie wyszła tak późno za mąż (nie licząc wdów), co samo w sobie jest dość zastana­wia­jące. Nie dała się zamknąć w klasztorze, widać zatem, że mimo upływu lat ciągle miała nadzieję na zamąż­pójście.

Mogła przypominać matkę, księżną opolską Wiolę. Wiola pochodziła z Bałkanów i prawdopodobnie była Bułgarką albo Dalmatynką. Po przedwczesnej śmierci męża twardo walczyła o spadek należny jej dzieciom. Potrafiła zapewnić sobie protekcję samego papieża, a ostatnie lata życia spędziła, trzymając w swoim ręku dwie kasztelanie na południu Polski: raciborską i cieszyńską.

Nietrudno wyobrazić sobie Eufrozynę jako kobietę ambitną i pewną siebie, która świetnie czuła się w roli księżnej, o której marzyła latami. Wprawdzie łatwo przeszarżować w tego rodzaju domysłach, jednak taką wizję uprawdopodobnia oskarżenie, jakie padło pod jej adresem właśnie w roku 1261. Powiadano, że jakiś czas po narodzinach syna wpadła na pomysł, jak zapewnić mu całość ojcowizny – postanowiła otruć pasierbów.


Artykuł opublikowany we współpracy z wydawnictwem Znak Horyzont. Ilustracje pochodzą od redakcji.

Bornholm, Creative Commons Uznanie autorstwa – Na tych samych warunkach 4.0 Międzynarodowe