Po rozpadzie Związku Sowieckiego szybko wykrystalizował się nowy układ sił, niespotykany bodaj nigdy w historii cywilizacji ludzkiej. Stany Zjednoczone zajęły pozycję jedynego bytu dominującego na arenie międzynarodowej. Wielu było takich, którym się to nie podobało, ale przez całe lata dziewięćdziesiąte nikt nie mógł nic na to poradzić. Rosja była już za słaba, Chiny zaś – jeszcze za słabe.

Od pewnego czasu

sytuacja stopniowo ulega zmianie. Moskwa, która wciąż dysponuje najpotężniejszym na świecie arsenałem jądrowym, na poły gangsterskimi metodami stara się podporządkować sobie lub zdestabilizować kraje leżące w – jak sama uważa – jej tradycyjnej strefie wpływów. Pekin własną strefę wpływów rozszerza metodami bardziej cywilizowanymi, szczególną uwagę zwracając na Afrykę; nie zaniedbuje przy tym intensywnej modernizacji sił zbrojnych. A choć oba te państwa nie ufają sobie nawzajem, groźniejszego i ważniejszego przeciwnika upatrują w tym samym miejscu – w Waszyngtonie. Do tego w grze pojawił się dodatkowy czynnik zaburzający równowagę: tak zwane Państwo Islamskie.

Niedawno mieliśmy świat podzielony na dwa obozy między dwoma supermocarstwami, teraz możemy mieć podzielony na trzy między trzema. Stany Zjednoczone wyraźnie obawiają się jednak sytuacji, w której staną de facto same naprzeciwko działających ręka w rękę Chin i Rosji. Potrzeba więc przeciwwagi dla Państwa Środka. Tajwan i Japonia są przydatne, zwłaszcza że dzięki nim można utrudnić chińskiej marynarce swobodny dostęp do Pacyfiku, ale do tej roli, na której zależy Amerykanom, są za słabe. Istnieje wszakże jeszcze jeden, wprost wymarzony kandydat: Indie. Jednym z sukcesów prezydentury Baracka Obamy stało się bowiem wyraźna poprawa stosunków z Indiami.

W 1962 roku

Indie stoczyły z Chinami krótką, ale zaciętą wojnę na pograniczu himalajskim. Zarówno wcześniej, jak i później martwiły się głównie Pakistanem, lecz zagrożenie ze strony Pekinu nigdy nie popadło w zapomnienie. A obecny rząd Narendry Modiego już zupełnie otwarcie mówi o budowaniu gotowości do walki na dwa fronty. Pod tym właśnie kątem prowadzona jest modernizacja wojsk lotniczych, a w marynarce o Pakistanie już prawie się nie myśli; głównym zmartwieniem są chińskie okręty podwodne. Jedynie wojska lądowe wciąż większy nacisk kładą na front pakistański.

I właśnie na marynarce powinniśmy się zatrzymać. Jednym z podstawowych kryteriów, które musi spełnić państwo aspirujące do miana supermocarstwa, jest zdolność prowadzenia działań zbrojnych z dala od własnych granic. Stany Zjednoczone z dziesięcioma lotniskowcami o napędzie jądrowym (nie bez kozery zwanymi superlotniskowcami) nie mają sobie równych na tym polu. Rosja twierdzi, że planuje budowę jednostek o zbliżonym potencjale, ale chyba nawet sami Rosjanie nie wierzą w powodzenie tego przedsięwzięcia. Chiny jednak, notabene w dużej mierze dzięki pomocy Rosji, po prostu robią swoje i już planują budowę drugiego lotniskowca, wprawdzie mniejszego niż amerykańskie, ale – lotniskowca.

Indie: nowe supermocarstwo |

Lekki samolot bojowy HAL Tejas okazał się programem nazbyt ambitnym dla indyjskiego przemysłu lotniczego, ale po wielu problemach w końcu zatwierdzono wcielenie go do służby
(fot. Sergey Krivchikov na licencji GNU FDL, Version 1.2, via Wikimedia Commons)

W tej akurat kwestii Indie (również dotąd bazujące na technice rosyjskiej) dotrzymują kroku rywalowi z północy, ale wkrótce mogą go wyprzedzić, i to właśnie dzięki pomocy Waszyngtonu, który gotów jest podzielić się zdobyczami techniki wykorzystywanymi przy budowie nowych jednostek typu Ford; chodzi zwłaszcza o system katapult elektromagnetycznych EMALS dla projektowanego obecnie rodzimego Vishala. Negocjacje w tej sprawie ponoć postępują, chociaż przypadek Rafale’i dowodzi, że niczego to nie dowodzi. Niemniej jednak byłby to krok bezprecedensowy, ale też bezwzględnie korzystne dla Amerykanów. Z jednej strony oznaczałby wyposażenie Indii w skuteczne (czy może raczej: skuteczniejsze) narzędzie, z drugiej zaś – zacieśnienie więzi między przemysłem obronnym jednego państwa i drugiego.

Oczywiście sprawa nie jest

aż tak prosta. Przede wszystkim trzeba pamiętać, że Waszyngton tradycyjnie jest blisko związany z Islamabadem. Ostatnio jednak ten związek stał się wyjątkowo osobliwy, głównie z winy Pakistańczyków, którzy w myśl zasady „Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek” jednocześnie pomagają Amerykanom w walce z islamistami oraz islamistom w walce z… bez mała całym światem. Istotnym zwiastunem nadchodzącej separacji, a może i rozwodu, jest niechęć amerykańskich polityków wobec sprzedaży F-16 do Pakistanu. Równocześnie Stany Zjednoczone aż się palą do sprzedaży myśliwców wielozadaniowych Indiom. Ba, prezes Boeinga zapewnia, że nie ma przeszkód, aby Super Hornety były w Indiach produkowane. Dla tamtejszego przemysłu lotniczego, któremu nie brakuje dobrych chęci, ale brakuje know-how, byłby to nieoceniony skarb. Nie bez powodu rząd Modiego tak bardzo promuje politykę Make in India.

Zobacz też: Polowanie na Sokoły. Co czeka pakistańskie lotnictwo?

Ponadto Modi zacieśnia więzi z Izraelem, czyli jednym z najważniejszych aliantów Stanów Zjednoczonych na świecie; niektórzy komentatorzy twierdzą, że obecnie to właśnie Izrael jest najbliższym sojusznikiem Indii. Modi stara się również poprawiać warunki bytowe swojego narodu, gdzie wciąż mamy do czynienia z setkami (!) milionów ludzi pozbawionych dostępu do elektryczności, kanalizacji albo edukacji z prawdziwego zdarzenia. Tymczasem niepodobna myśleć o (super)mocarstwowości bez odpowiednio nowoczesnej gospodarki, sprawnego systemu kształcenia i „produkowanej” przezeń szeroko wykwalifikowanej siły roboczej.

Ale w tym momencie trzeba się przyjrzeć kwestii, która teoretycznie może wywrócić całe powyższe rozumowanie do góry nogami. Rosja już teraz sprzedaje Indiom mnóstwo uzbrojenia i chce sprzedawać jeszcze więcej. Oba kraje opracowują też własny, rzekomo „supernowoczesny”, samolot myśliwski. Poza tym w Moskwie tęsknota za sowiecką potęgą sprawia, że głównego wroga niezmiennie postrzega się w Stanach Zjednoczonych. Kreml może nie potrafi, a może nie chce dostrzec apetytu Chińczyków na bogactwa Syberii.

Czy więc nie oznacza to, że Nowe Delhi również gra na dwa fronty? Pewnie, gra. Tyle że Waszyngton, jak już sobie powiedzieliśmy, nie martwi się Rosją, bo z Rosją radzi sobie w taki czy inny sposób od siedemdziesięciu lat; Waszyngton umie też liczyć i wie, jak dużo może zarobić na handlu z Indiami. Chiny są zaś rywalem zupełnie nowym, do tego głównie sprzedającym do Stanów Zjednoczonych, a nie od Stanów kupującym. Amerykanie prawdopodobnie są gotowi zbyć współpracę Indii z Rosjanami machnięciem ręki, jeśli tylko będą one skuteczną przeciwwagą militarną dla Chińczyków. A chcą być i – z odpowiednio nowoczesnym uzbrojeniem – będą. Moskwa również na tym skorzysta, nawet jeśli sama jeszcze tego nie wie.

(zdjęcie tytułowe: Indian Navy, Creative Commons Attribution 2.5 India)

Indian Navy
Sergey Krivchikov, GNU FDL, Version 1.2