Kacper Śledziński urodził się w Krakowie w 1975 roku. Studiował na Uniwersytecie Jagiellońskim. Po studiach rozpoczął współpracę z „Dziennikiem Polskim” i miesięcznikiem „Spotkania z Zabytkami”. Na łamach tych czasopism publikował teksty popularnonaukowe z architektury militarnej i historii. W 2004 roku ukazała się jego pierwsza książka („Zbaraż 1649”), po trzech latach kolejna („Cecora 1620”), w 2009 – trzecia („Wojowie i grody. Słowiańskie Barbaricum”). Wreszcie przyszła pora na „Czarną Kawalerię”. Autor mieszka w Krakowie z żoną Joanną i synem Jakubem.
Marek Doskocz: Co skłoniło Pana do napisania książki o generale Maczku i jego pancernych?
Kacper Śledziński: Piszę książki, które chciałbym przeczytać. Skoro ich nie ma na rynku, piszę je sam.
A co uważam za dobrą książkę? Moim zdaniem ideałem narracji historycznej są eseje Leona Lecha Beynara, czyli Pawła Jasienicy. Jasienica zawarł kwintesencje obrazu historycznego. Koloryt epok i emocje, oto co przyciągnęło mnie do tej lektury już (dopiero) w wieku 11 lat. Po 26 latach często wracam do Jasienicy, zwykle do Polski Jagiellonów. Równie wysoko cenię profesora Normana Daviesa, tu na pierwszym miejscu stawiam jego „Europę”, esencję historii kontynentu, komentarz przeznaczony dla ludzi znających historię. Wreszcie trzy książki reportaże Corneliusa Ryana („Najdłuższy dzień”, „O jeden most za daleko”, „Ostania bitwa”).
Ale to nie był jedyny powód.
W 2006 roku zajechałem za moją Joasią, teraz żoną, do Bredy. Odwiedziłem tam grób Stanisława Maczka, obejrzałem Panterę darowaną miastu przez Polaków. Wówczas zakołatał mi pomysł. Najpierw miał to być tylko opis bitwy o Bredę. Później opowieść o generale, lecz ograniczona do czasów II wojny światowej. Wreszcie przerodziło się to w pomysł pełnej historii 10 BK i 1 DPanc. Kiedy jednak pewnego dnia zobaczyłem w księgarni „Marsz Czarnych Diabłów”, pomysł odłożyłem ad acta. Kupiłem książkę i zacząłem czytać. Mniej więcej w połowie lektury powróciłem do swojej wersji historii dywizji. Zgodnie z zaleceniami Stanisława Wyspiańskiego zaplanowałem treść książki od początku do końca, zrobiłem konspekt, czy też streszczenie, jak kto woli. I tak preliminaria miałem za sobą. To był, jeżeli mnie pamięć nie myli, maj 2008 roku.
Ile czasu zajęło Panu przygotowanie się do napisania tej książki i ile trwał sam proces pisania?
Książkę pisałem około półtora roku. Przygotowanie wstępne rozpocząłem wiosną 2006 roku, po dwóch latach szukania źródeł głównie pamiętników i relacji radiowych napisałem pierwsze zdanie.
„Czarna Kawaleria” to nie tylko fakty i daty znane z podręczników, to także śmieszne historie z życia żołnierzy. Przypadek czy kwestia większej otwartości na Czytelnika, który niekoniecznie musi znać wszystkie fakty z czasu II wojny światowej?
To nie był przypadek. Na podstawie moich wcześniejszych odpowiedzi mogli już sobie Państwo wyrobić pojęcie o mojej recepcie na książki historyczne. Teraz trzeba dodać, że wśród całej masy źródeł historycznych wysoko cenię relacje bezpośrednich świadków i reportaże dziennikarzy, które gdy tracą na aktualności, przechodzą do roli dokumentu historycznego. To reportaże Pruszyńskiego i Walentynowicza wprowadziły szereg interesujących zdarzeń, historii żołnierzy często niskiego stopnia, które nie miały wpływu na przebieg kampanii, ale dodały książce ciała, nadały imiona bohaterom, pokazały bowiem konkretnego żołnierza w konkretnej, prawdziwej sytuacji.
Dlaczego Wojsko Polskie tak późno zaczęło formować oddziały pancerne?
Przyczyn było kilka, w tym mizerna motoryzacja kraju, mierna sieć dróg, marne fundusze i umiłowanie tradycji. To z przywiązania do konnej brygady kawalerii pułkownik Jasiewicz zrezygnował z dowodzenia 10 BK. Nie był jedyny. Duża, zbyt duża grupa oficerów ślepo ufała koniowi, jednocześnie traktując samochody pancerne i czołgi jako osobliwość, która rozkruszy się w pierwszych bitwach nowej wojny.
Zresztą unowocześnianie armii kulało na każdym odcinku. Flota, lotnictwo również nie należały do najlepszych w Europie.
We wrześniu 1939 roku mieliśmy tylko półtorej brygady motorowej. Warszawska brygada była w fazie formowania, 10 BK zaś – niedozbrojona. Zabrakło czasu, ale też, uważam, konsekwentnych rozkazów wydawanych wbrew zapatrzonym we wzory francuskie oficerów. Francuska szkoła prowadzenia wojny była kolejną przyczyną zepchnięcia wojsk motorowych na margines. Francuzi bowiem traktowali czołgi po macoszemu, wrzucając je plutonami do dywizji piechoty, jako jej wzmocnienie.
Alianci też z opóźnieniem zaczęli zauważać fakt, iż jednostki pancerne lepiej nadają się do głównego ataku, a nie do osłaniania działań oddziałów piechoty. Dlaczego?
Jest takie powiedzenie: armia przygotowuje się do minionej wojny. To znaczy, że regulaminy i programy szkół wojskowych są pisane na podstawie doświadczeń. W tym przypadku kierowano się doświadczeniami z I wojny światowej. Wówczas pierwszorzędną rolę grała artyleria i broń maszynowa. Świadczą o tym miliony poległych. Uważano, że tak też będzie wyglądał następny konflikt. Ignorowano nieliczne głosy oficerów widzących w czołgu dominatora pól bitewnych. Manewry na poligonach i artykuły nie mogły tej ignorancji pokonać. Zmógł je dopiero Blitzkrieg i tęgie lanie we Francji. Cóż, można powiedzieć, jak się nie przewrócisz, to się nie nauczysz. A wiosną 1940 roku zdrowo rąbnęło na Zachodzie.
Latem zaczął się wyścig z czasem, wygrany przy pomocy przemysłu Stanów Zjednoczonych.
A gdyby U.S.A nie przystąpiły do wojny?
To prawdopodobnie byśmy dziś nie rozmawiali, no może gdzieś w obozie pracy za Uralem.
A na poważnie. Jakoś nie wyobrażam sobie takiego scenariusza. W interesie Stanów Zjednoczonych było uporządkowanie Europy. Kwestią otwartą pozostawało tylko, kiedy USA przystąpią do wojny. Jak wiadomo, stało się to 7 grudnia, „na zaproszenie” Japonii. Po czterech dniach „zaproszenie” wysłali również Niemcy.
Mimo wszystko Niemcy do końca wojny dysponowali technicznie lepszymi czołgami i pojazdami opancerzonymi?
To prawda. Za najlepszy czołg II wojny światowej jest uznawany Królewski Tygrys. Choć patrząc z punktu widzenia oficera, a nie inżyniera, większe możliwości na polu bitwy dawały radzieckie T-34 lub amerykańskie Shermany, z tej racji, że było ich więcej. Warto tu jeszcze wspomnieć o chwalonych przez oficerów polskiej dywizji Cromwellach. Główne zalety brytyjskiego czołgu to szybkość, przyśpieszenie, szersze niż u Shermana gąsienice, zatem czołg lepiej sprawdzał się w trudnym – podmokłym, piaszczystym – terenie. Pod koniec wojny Amerykanie wysłali na kontynent europejski czołgi M26 Pershing. Czołg nie wpłynął już na wynik wojny, warto jednak zaznaczyć jego obecność, ponieważ sadzę, że był kamieniem milowym w rozwoju amerykańskiej broni pancernej.
Poza lepszymi działami i opancerzeniem, jakie były główne różnice między dywizjami pancernymi Rzeszy a Aliantami?
Niemcy w dywizji pancernej mieli mniej czołgów niż alianci. Różnica ta była wyraźna pod koniec wojny. Patrząc na skład dywizji pancernych, można zauważyć rezygnację z podziału na brygady pancerną i strzelców, za to podział na pułki pancerne i piechoty oraz dywizjony artylerii (zresztą podobnie jak u Amerykanów). To wszystko wynikało z braku sprzętu i wyszkolonych ludzi. Na przykład 21 DPanc. używała starych francuskich czołgów z kampanii 1940 roku.
Nie wszyscy znają się na kwestiach technicznych, więc zapytam: jakim sprzętem dysponował gen. Maczek w szczytowym momencie?
K.Ś: Pułki pancerne jeździły na Shermanach. To nie były dobre czołgi, Amerykanie żartowali, że zapalali się za pierwszym razem – były jak zapalniczki. Skibiński narzekał na ten czołg, dla niego był zbyt wolny, przeciwnie do Cromwelli. Na jakość czołgu składały się: prędkość, grubość pancerza i kaliber działa. Każdy z tych czynników wpływał na pozostałe. Grubość pancerza (ciężar) zmniejszał prędkość, to samo większe działo. Dlatego należało znaleźć złoty środek. Uważam, że zwrotny i szybki (prędkość maksymalna 64 km/h) Cromwell z działem 75 mm był najlepszym czołgiem aliantów zachodnich.
Czytając „Czarną Kawalerię”, zwróciłem uwagę, iż jeśli gen. Maczek i jego oddziały wykazywały się innowacyjnością i giętkością, to Alianci byli „skostniali” w prowadzeniu działań wojennych. Kwestia charakterów…?
… albo wykształcenia. Czytając pamiętniki polskich oficerów różnych rodzajów broni, zauważyłem, że w Polsce kształcono oficerów kombinujących na polu bitwy. Brytyjczycy i Kanadyjczycy działali według wyuczonych schematów. Uczciwie jednak powiem, że co do aliantów opinię opieram na słabych dowodach, więc mogę się mylić. Niemniej jednak, kiedy popatrzymy na zachowanie generała Robertsa i jego 11 DPanc. w Antwerpii, można się za głowę złapać. Chłop wjechał czołgami do centrum miasta i uznał je za zdobyte! Zapomniał o porcie i ujściu Skaldy. Generał Horrocks, dowódca XXX Korpusu, tłumaczył Robertsa (i siebie samego), że aby dojrzeć znaczenie ujścia Skaldy, trzeba było mieć umysł Napoleona. Skibiński skomentował to, iż wystarczyło być dobrze wykształconym oficerem polskim. A ja pójdę jeszcze krok dalej. Nie trzeba być zawodowym oficerem, wystarczy być absolwentem UJ. Czytania map uczyłem się w szkole podstawowej i liceum, logicznego myślenia uczy matematyka, zatem otwarty umysł licealisty czy studenta powinien wystarczyć…
Dla kontrastu popatrzymy, co zrobił Maczek w Bredzie. Na miasto posłał piechotę. Brygada pancerna natomiast obchodziła łukiem miasto od północy, zajmując mostki na kanałach i rzekach. Zauważył też Maczek na mapie coś takiego jak przyczółek mostowy Moordijk. Generał umiał czytać mapę, rozumiał znaczenie punktów taktycznych mostów, przepraw, wzgórz.
Co spowodowało, iż żołnierze generała Maczka stali się legendarną Czarną Kawalerią?
Ta legenda, jak to Pan nazwał, nie była taka oczywista. Pamiętajmy, że w połowie lat 60. przez czarno-białe ekrany polskich telewizorów przejechał Rudy 102 i to załoga tego czołgu stała się legendą. Zamysł Janusza Przymanowskiego, popierany pewnie przez partyjną i wojskową brać, miał na celu wepchnięcie w cień prawdziwej historii 1 Dpanc. i zastąpienie jej fabularyzowanymi przygodami. I to się komunistom udało.
Jeśli popyta Pan przechodniów na chybił trafił, założę się, że wszyscy będą kojarzyć czterech pancernych, a mało kto będzie umiał powiedzieć coś sensownego o 1 DPanc., nie mówiąc już o obronie Chambois.
A zatem, na koniec, uważam że legenda czarnych pancernych, czarnej kawalerii dopiero się rodzi.
Wojna się skończyła, skończyły się też dla Maczka marzenia o wolnej Polsce. Według Pana Polacy, w tym armia, mogli jakoś zmienić bieg wydarzeń, czy też to, co ustaliły i narzuciły mocarstwa, nie mogło już ulec zmianie przy tym układzie sił?
Oczywiście, że nie. Wypowiedzenie posłuszeństwa aliantom byłoby najgorszym wyjściem. Pewnie doprowadziłoby do kryzysu rządowego, kto wie, czy nie sprowokowałoby cofnięcia poparcia rządowi RP w Londynie. W ten sposób Stalin miałby pretekst do rozpoczęcia masakry AK en masse. Korpusom na zachodzie odcięto by dostawy sprzętu, amunicji, a przede wszystkim żywności i pieniędzy.
Zatem to z braku realnych, lecz optymistycznych perspektyw położenie żołnierzy polskich było beznadziejne, a w przypadku mieszkańców odebranych Kresów Wschodnich nawet tragiczne. Narzekano na Aliantów, przeklinano Churchilla, ale z braku innych możliwości trzymano się ich, by jakoś, podkreślam: jakoś, przetrwać. Łapano się też nadziei rychłego wybuchu III wojny światowej. To ona miała przynieść pełne wyzwolenie Polski. Na szczęście nie wybuchła.
Dziękuję za rozmowę.