Urodzony w 1973 roku. Ukończył I LO im. Barłomieja Nowodworskiego w Krakowie i studia farmaceutyczne w CMUJ. Mieszka w Krakowie. Po siedmiu latach pracy w zawodzie farmaceuty zdecydował się go porzucić i poświęcił się zawodowo pasji – pisaniu książek.
Badacz, publicysta, dokumentalista i wydawca. Właściciel wydawnictwa Technol, pomysłodawca i twórca serii wydawniczych: „Militarne sekrety”, „Tajemnicza Polska” i „Z archiwum militarnych sekretów”. Autor kilkunastu książek i kilkudziesięciu artykułów. Od ponad dwudziestu lat zajmuje się zagadkami związanymi z badaniami nad tajnymi broniami, począwszy od prac niemieckich z okresu II wojny światowej aż po programy współczesne. Tropi wojenne tajemnice na Dolnym Śląsku i w Małopolsce.
Kiedy zaczął się Pan interesować historią i jej zagadkami? Pytam w kontekście Pańskich studiów – farmacja jest dziedziną dosyć odległą od historii, a z biogramu dowiedziałem się, że było to już przed studiami. Dlaczego więc farmacja, a nie historia?
Bartosz Rdułtowski: Rzeczywiście, od farmacji do historii droga daleka. Ale nie ja jeden obok pracy miałem jeszcze hobby. W moim wypadku tych zainteresowań było zawsze wiele. Jednym z nich, już od czasów szkoły podstawowej, była historia związana z drugą wojną światową i lotnictwem. Później, mniej więcej w drugiej klasie liceum, zainteresowania te poszerzyły się o paleoastronautykę, ufologię i jeszcze kilka zbliżonych tematów. Jednym słowem: wszystko, co jest tajemnicze, niejednoznaczne, intrygujące. Tak chyba najlepiej można to określić. To wówczas pokochałem tajemnice. I tak jest do dzisiaj. Jednak to były zainteresowania, których wówczas bynajmniej nie łączyłem z ewentualnym źródłem funduszy na życie. Stąd też decyzja co do studiów wynikała z zupełnie innych pobudek. Od drugiej klasy liceum pasjonowały mnie przedmioty przyrodnicze: chemia, biologia i fizyka. Wybór padł zatem na farmację, choć bardzo poważnie myślałem też o medycynie lub biologii molekularnej.
Co zdecydowało, że początkowe hobby przerodziło się w zawód? Na pisaniu i wydawaniu książek można zarobić więcej niż w aptece? Czy miał Pan już dosyć rozszyfrowywania pisma co „zdolniejszych” lekarzy?
Pierwszą książkę zacząłem pisać w 1998 roku. Kilka miesięcy później brałem ślub i wówczas od mojego przyjaciela Kosmy Tyszownickiego dostałem w prezencie komputer. Miał bodajże 16 megabajtów pamięci, więc teksty dało się na nim pisać. To był chyba najlepszy prezent, jaki kiedykolwiek dostałem. Prace nad książką ruszyły pełną parą. Ale nie tylko nad książką. Równocześnie zacząłem pisać pracę magisterską. Obroniłem się bodaj w czerwcu i od września 1999 roku pracowałem już w aptece. Pisanie książki stało się hobby. Ale każdego dnia miałem świadomość, że popełniłem wielki błąd, bo to właśnie pisanie dawało mi radość i pozwalało się realizować. W efekcie do pracy chodziłem z przymusu. Mijały lata, w moim dorobku przybywało książek. Zbierałem też doświadczenie jako wydawca. Poznawałem nowych ludzi, zdobywałem kontakty. Wiele też zawdzięczam wspomnianemu Kosmie Tyszownickiemu, który – jako programista – był (i nadal jest) moim komputerowym mentorem. Miałem sporo szczęścia. Bez Kosmy moja wydawnicza przygoda była znacznie trudniejsza. W 2005 roku koledzy z harcerstwa (do którego należałem w szkole podstawowej) zaprosili mnie na wyjazd w Gorce. Jeden z nich – Maciek Klemiato, pamiętam to jak dziś – powiedział mi, że skoro marzę o tym, aby tylko prowadzić wydawnictwo i pisać książki, to muszę w końcu podjąć decyzję – albo apteka, albo wydawnictwo. Decyzję taką podjąłem rok później. Wówczas w swoim wydawnictwie zarabiałem już tyle samo, co w aptece, więc finansowo dużo nie ryzykowałem. Z pracą farmaceuty żegnałem się bez najmniejszych sentymentów. To było siedem bezpowrotnie straconych lat! Natomiast tęskniłem za koleżankami i szefostwem z apteki na Wzgórzach Krzesławickich, gdzie przez cztery lata pracowałem. Byli dla mnie niemal jak rodzina. 1 stycznia 2007 roku – pięć lat temu – byłem już tylko pisarzem i wydawcą. Teraz mam jeszcze większą pewność, że prowadzenie wydawnictwa jest w stu procentach tym, co chcę dalej robić w życiu. Choć jest to obecnie moja praca, to dalej prawie każdego dnia czuję ten dreszcz emocji, gdy siadam przed komputerem i zaczynam pracę nad książką. Moja praca jest nadal moim hobby, a każdy dzień przynosi nowe wyzwania, zagadki i przygody. Wiem, że jestem wielkim szczęściarzem! Żyję z pracy, którą uwielbiam, która daje mi ogromną satysfakcję! Ale ciężko na to pracowałem. Bardzo ciężko!
W Pańskich książkach można wskazać trzy tematyki: współczesne lotnictwo, Wunderwaffe i Góry Sowie. Od czego zaczęła się Pana przygoda z tajemnicami historii, bo najbardziej znane Pana książki dotyczą Gór Sowich i Riese, ale jako pierwsze ukazały się te o samolotach.
Kolejność zainteresowań była następująca. Zaczęło się od tajnych projektów lotniczych. To zaprowadziło mnie do zagadnienia tajnych broni, w tym projektów z lat II wojny światowej. Tu zaś pojawił się temat Gór Sowich. Te wszystkie tematy są ze sobą bardzo powiązane – głównie przez sposób, w jakich omawiają je liczne publikacje. Myślę, że nie ja jeden uległem analogicznej ewolucji zainteresowań.
Nie ukrywam, że i mnie najbardziej interesuje lotnictwo. Jak Pan myśli, czy opracowywany w latach 80. i 90. F-22 i przechodzące obecnie testy JSF i samoloty bezzałogowe to naprawdę najlepsze osiągnięcia amerykańskiej nauki, czy też mają w zanadrzu coś wyprzedzającego obecne samoloty o wiele dekad?
Jestem przekonany, że w wielu wytwórniach lotniczych pracuje się obecnie nad „projektami przyszłości”. To jest normalna kolej rzeczy, która gwarantuje nie tylko postęp techniczny, ale – co najważniejsze – pozostanie militarnym liderem. A chyba nikt nie ma wątpliwości, że USA owym liderem są i chcą dalej być. Bo lider dyktuje warunki. Co do przyszłości lotnictwa, to jak Pan słusznie zauważył, zmierza ono w jednym, konkretnym kierunku – samolotów bezzałogowych. Dla lotników to na pewno bardzo smutne – wiele się o tym czyta. Ale nie oni rozdają tu karty. W kontekście samolotów bezzałogowych jest też obecnie prowadzonych najwięcej tak zwanych czarnych projektów. I to nie tylko w USA, ale choćby w Wielkiej Brytanii. Zresztą analizując minione dziesięć lat, to właśnie tajnych programów bezzałogowców ujawniono najwięcej. Bo są one przyszłościowe, znacznie tańsze niż programy załogowe i łatwiejsze do realizacji.
Zostając przy lotnictwie, ale cofając się w czasie… Niemcy pracowali nad wieloma niezwykłymi rodzajami uzbrojenia. Dlaczego na kolejny temat dla swoich książek wybrał Pan akurat V-7?
Sprawa niemieckich dysków zainteresowała mnie już w 1998 roku za sprawą książek Igora Witkowskiego. Nie myślałem wówczas, że za kilka lat będę skrupulatnie obalał podawane przez niego informacje jako historyczną nieprawdę. Na poważnie tematem V-7 zająłem się w 2001 roku, zaraz po wydaniu mojej pierwszej książki „Z archiwum tajnych technologii lotniczych”. Początkowo chciałem – jak to ja, farmaceuta – wszystko sobie dokładnie skatalogować i opisać. Wtedy coś zaczęło mi, mówiąc kolokwialnie, nie grać. Klocki nie pasowały do siebie. W dostępnych publikacjach panował potwornych chaos. To mnie zaniepokoiło i kazało mi rozpocząć śledztwo. Niecałe dwa lata później jego efekt – książka „Syndrom V-7” – zaskoczył polskich dziennikarzy, badaczy i autorów. Rozdzwonił się mój domowy telefon, a skrzynka mailowa zaczęła zapełniać się wiadomościami. Udowodniłem, że historia o niemieckich dyskach to zwykły mit. Nikt w Polsce się tego nie spodziewał – to znaczy nikt nie przypuszczał, że tę zagadkę da się rozwiązać.
Co Pana zdaniem sprawia, że mity i legendy takie jak te o V-7 pomimo ich logicznego wyjaśnienia stale mają zwolenników? Jest to podsycane przez „badaczy” chcących zarobić na kolejnych książkach czy przez głębokie przekonanie, że rządy różnych państw ukrywają prawdę?
Przez kilka dekad mit o V-7 podsycali głównie dziennikarze i autorzy książek. Jedni powielali „ciekawą historię”, nieświadomi, że to bajka, inni zwyczajnie, z pełną świadomością, tworzyli nowe, zmyślone wątki dla sławy i kasy. Jednych porwała zagadka i ulegli pokusie teorii spiskowych, inni ulegli pokusie łatwego zysku i rozgłosu. Potem nastała era Internetu i wszystko się skomplikowało. Bo pisać mógł już każdy. W efekcie Internet zalała fala amatorskich stron poświęconych różnych teoriom spiskowym, w tym historii o V-7. Równocześnie wiele osób, widząc ogromne zainteresowanie tematem V-7, postanowiło zrobić na tym pieniądze, pisząc na ten temat książki, tworząc zmyślone od podstaw nowe wątki. Również i w Polsce były takie przypadki. Ci, którzy przeczytali już trzeci tom „Ostatniego sekretu Wunderwaffe”, wiedzą dokładnie jaką historię mam tu na myśli. Na zmyśleniach o supertajnych broniach Hitlera i rzekomych „projektach rozstrzygających II wojnę światową” niektórzy zrobili konkretną kasę. Cóż – każdy autor samemu dokonuje wyborów i wyznacza sobie priorytety. Musi się jednak zawsze liczyć z tym, że pewnego dnia ktoś zweryfikuje jego prace. To, że wydanie w 2003 roku „Syndromu V-7” a w kolejnych latach trzech tomów „Ostatniego sekretu Wunderwaffe” nie położyło kresu pisaniu bajek o V-7, jest proste do wyjaśnienia. Po pierwsze, pewne historie są wieczne, bo część ludzi nie akceptuje faktów i ma poważny problem z logicznym myśleniem. Dla nich zawsze istnieje „drugie dno”. Takich osób ja nie zamierzam przekonywać, bo nie jestem Don Kichotem. Ich niewiedza jest ich problemem. Po drugie, jak Pan słusznie zauważył, historia o V-7 to świetny sposób na robienie kasy na grupie naiwnych Czytelników – tych, którzy wszędzie widzą „drugie dno”. Oni kupią każdą bujdę! Dopóki tak jest, bujdy będą drukowane i wydawane.
W paru miejscach, przy okazji tematu podziemi w Górach Sowich pojawia się temat niemieckich latających spodków. Jak to było: zajął się Pan podziemiami bo mogły mieć coś wspólnego z V-7 czy temat V-7 pojawił się przy okazji badań podziemi?
Podziemiami w Górach Sowich zainteresowałem się przy okazji prac nad tematem V-7. Ale na poważnie zająłem się tym tematem z zupełnie innych pobudek niż sprawa V-7, bo przecież już od 2003 roku miałem pewność, że żadne niemieckie UFO nie istniało i co za tym idzie, w Górach Sowich nie mogło być testowane. Sprawą sowiogórskich podziemi zająłem się, gdyż była to prawdziwa zagadka – taka namacalna – z krwi i kości. Trudno się nie zainteresować tematem Riese, lubiąc zagadki z lat II wojny światowej. A ponieważ zorientowałem się, że mogę do zagadnienia wnieść coś nowego, to i błyskawicznie się sprawą zająłem. W 2006 roku podjąłem decyzję o powtórnym wydaniu książki Mariusza Aniszewskiego „Podziemny świat Gór Sowich”. Rozmawiając wielokrotnie z autorem, poznałem szereg fascynujących historii z „kuchni” ich badań. Później poznałem szereg osób, które podzieliły się ze mną wieloma ciekawimy informacjami, że wspomnę choćby Piotra Zagórskiego, Mariusza Mirosława, Tomka Witkowskiego czy Mariusza Kisiela. Wówczas zdałem sobie sprawę, że tajemnica Gór Sowich ma jeszcze jeden sekret – losy ich powojennych badań. I tym postanowiłem się zająć. Obecnie mam na koncie sześć książek poświęconych tej tematyce. Trzy tomy „Podziemnych tajemnic Gór Sowich” omawiają pierwsze dwie powojenne dekady badań zagadki Riese. Moim zdaniem zwłaszcza drugi i trzeci tom są pracami bardzo nowatorskimi – ukazują bowiem prawdziwe oblicze wydarzeń z 1964 roku, gdy sprawa podziemi stała się częścią gigantycznej akcji służb specjalnych PRL. To są fakty, o których nikt wcześniej nie pisał! Gdy wpadłem na trop tej afery, byłem dosłownie zszokowany! Równie wartościowe są też dwie inne książki („W kręgu tajemnic Riese” i „Tropem tajemnic Riese”) napisane razem z Łukaszem Kazkiem. Jako pierwsi opisaliśmy między innymi wspomnienia Niemców z Gór Sowich – jak przeżyli wojnę w pobliżu tajnej budowy i jak dostali w kość od Sowietów, gdy ci w maju 1945 roku, gwałcąc i grabiąc, weszli na Dolny Śląsk. Te dwie książki zawierają również szereg wywiadów z pierwszymi osadnikami, relacje więźniów i powojennych badaczy Gór Sowich. Jednym słowem: informacje nigdy wcześniej nie publikowane! Z kolei w trzecim tomie książki „Ostatni sekret Wunderwaffe” kilka rozdziałów poświęcam zagadnieniu rzekomych tajnych badań nad Wunderwaffe w Górach Sowich. Obalam mity, obnażam mistyfikacje – na przykład historię o Dzwonie (die Glocke) – pokazuję, kto od kogo przepisywał bzdury oraz jak ów mit powstał i ewoluował do znanych obecnie rozmiarów. Choć od publikacji tej książki minął dopiero miesiąc, już zebrała wiele pochwał na forach internetowych. To chyba jedna z moich najlepszych książek. Jest dla mnie zaszczytem i dużą satysfakcją fakt, że mogłem wnieść coś nowego i, jak sądzę, cennego do poważnego piśmiennictwa o zagadce podziemi w Górach Sowich. O ironio – wszystko dzięki mitowi o V-7, który obalam.
Jak pisze się książki na tematy, w których wiele rzeczy jest wciąż tajnych albo nie ma dokumentów, żyje już niewielu świadków, a ich relacje są mocno niekompletne i często sprzeczne?
Przede wszystkim trzeba to robić uczciwie. Tam, gdzie przytacza się relacje świadków należy poinformować Czytelnika, że jest to tylko relacja oparta na czyichś wspomnieniach. A te – jak wiadomo – są nieraz subiektywne. Wielu świadków nie kłamie, tylko zwyczajnie nie pamięta dokładnie faktów i je przeinacza. Przecież to są najczęściej wspomnienia sprzed ponad pół wieku. Można się pomylić, prawda? Ale też autor musi to każdorazowo podkreślać. Musi weryfikować to, co jest w stanie, i zaznaczać, czy podaje Czytelnikowi sprawdzone fakty, czy tylko czyjąś relację – wspomnienie.
W trzeciej części „Podziemnych tajemnic Gór Sowich” jest wzmianka, że w podziemiach mieli być rozstrzelani przez NKWD byli radzieccy jeńcy wojenni. Dlaczego Rosjanie mieliby to zrobić tutaj, gdzie sprawa ta była narażona na odkrycie i upublicznienie, zamiast wywieźć ich do siebie i tam wtrącić do łagrów lub zlikwidować, tak jak miało to miejsce w większości przypadków?
Ta historia jest popularna wśród wielu badaczy Gór Sowich. Niejeden raz osobiście spotkałem się z opiniami, że część podziemi jest niedostępna, bo zaraz po wojnie Armia Czerwona dokonała tam rozrachunku ze swoimi, którzy wpadli w ręce Germańców, co było zabronione. Niewola nie wchodziła w rachubę – czerwonoarmista miał zwyciężyć lub zginąć, a nie iść do niemieckiej niewoli. To jest fakt. Ale czy faktem jest, że w jakichś nieznanych wciąż sztolniach w Górach Sowich są ciała sowieckich żołnierzy zamordowanych przez NKWD – nie wiem. To jest jedna z hipotez, jakie krążą wśród zainteresowanych tematem. Osobiście, mimo wszystko, nie wykluczałbym jej.
W latach 40. większość dokumentów związanych z „Riese” przejęli Rosjanie. Również później Górami Sowimi interesował się radziecki wywiad. Przez pewien czas po upadku Związku Radzieckiego tamtejsze archiwa były względnie otwarte. Czy polscy badacze lub ich rosyjscy koledzy próbowali dotrzeć do dokumentów opisujących tę kwestię, a znajdujących się w moskiewskich archiwach? Czy takie próby były podejmowane w stosunku do archiwów Stasi, która także działała w tym regionie?
Oczywiście badacze wciąż usiłują odkryć nowe dokumenty związane z Riese. Doszły mnie słuchy, że niedawno z ciekawymi materiałami z Rosji wróciła jedna z wałbrzyskich badaczek. Ponieważ Pani ta jest pracownikiem naukowym, do tego rzetelnym, jestem pewien, że jak tylko zdobyty materiał opracuje, udostępni wyniki swoich badań w jakimś ciekawym i wartościowym opracowaniu – jak robiła to dotąd. Za kilka miesięcy wydam też książkę znanego badacza Riese, w której pojawi się wiele nowych materiałów dokumentalnych – głównie z archiwów Niemieckich. Jestem pewien, że to będzie pasjonująca i bardzo nowatorska publikacja. Innymi słowy – nadchodzi chyba czas, kiedy kwestia dokumentacji związanej z Riese pokaże swoje nieznane dotąd oblicze.
Czy wobec wymierania bezpośrednich świadków i braku większości dokumentów mamy jakiekolwiek szanse na poznanie pełnej prawdy na temat podziemi z Walimia i okolic?
Szanse są zawsze! Pytanie tylko, czy badacze i czytelnicy zechcą przyjąć do wiadomości, że „to już wszystko”, że „króliczek został złapany”… Wątpię. Wystarczy popatrzeć na sprawę V-7. Moje książki bynajmniej nie zakończyły tematu, choć go wyjaśniły. Pewne tematy są wieczne.
Od czasu badań prowadzonych przez wojsko i GKBZHwP minęło wiele lat. Technika poszła naprzód, a niedawne uratowanie górników w Chile pokazuje, jak duże możliwości mają obecnie ludzie, jeśli chodzi o pracę w podziemiach. Jak wyglądają perspektywy dalszych badań w sztolniach: usunięcia zawałów, wypompowania wody z zalanych pomieszczeń, odkrycia kolejnych korytarzy? Czy wśród badaczy są ludzie o odpowiednich umiejętnościach, a przede wszystkim środkach technicznych i finansowych na prowadzenie takich eksploracji?
Poszukiwania podziemi, tak zwana eksploracja, to nie moja działka. Nie uważam się tu za specjalistę, choć jestem w stałym kontakcie z zainteresowanymi sprawą osobami. Ostatnio byłem na otwarciu odgruzowywanej sztolni numer 3 na Gontowej. Było to dla mnie fantastyczne przeżycie – prawdziwa przygoda. W końcu o sztolni tej napisałem bardzo dużo w wydanej w 2008 roku książce „W kręgu tajemnic Riese”. Ze sztolnią numer 3 związana jest niezwykła zagadka – która być może niedługo zostanie wyjaśniona. Postęp prac jest i na pewno najbliższe dwa, trzy lata przyniosą nowe odkrycia eksploracyjne w Górach Sowich. Poznamy fragmenty podziemi, do których być może od czasu II wojny światowej nikt nie wchodził. I to nie tylko na Gontowej (w trójce), ale i na Soboniu. To chyba dwa najbardziej obiecujące kierunki. Wszystko będzie zależało od funduszy, szczęścia i od tego, czy badacze się wcześniej nawzajem… nie pozabijają. Bo przecież każdy musi być najważniejszy, najmądrzejszy i pierwszy!
Czy w Polsce jest popyt na rzetelne książki o badaniach historycznych sekretów? Pytam o to w kontekście notek na stronie wydawnictwa i na okładkach książek, które są utrzymane w tonie znacznie bardziej sensacyjnym niż sama treść tych prac. Czy takie zabiegi marketingowe są konieczne by przyciągnąć Czytelnika, który bardziej szuka taniej sensacji niż nudniejszego, ale wiarygodnego opracowania?
Notka na tylnej okładce ma zainteresować i zaintrygować – taka jest jej rola. Tak samo, jak okładka. Wymyślony przeze mnie sposób dotarcia do Czytelnika jak na razie się sprawdza. Myślę, że dzięki serii „Militarne Sekrety” tysiące osób w Polsce poznało szereg ciekawych i mało znanych epizodów historii. W końcu motto wydawnictwa Technol, brzmi: „Odkrywamy sekrety historii”. Każdego dnia dokładam wszelkich starań, aby właśnie tak było. Aby w każdej nowej książce Czytelnik otrzymał porcję nowych, pasjonujących, ale i rzetelnych informacji.
Czy są w Polsce jeszcze inne równie tajemnicze i fascynujące badaczy rejony, jak te w Górach Sowich?
Oczywiście – jest ich wiele. Nie powiem teraz jakie to miejsca, bo… konkurencja nie śpi. W połowie 2011 roku wydałem dwa tomy „Tajemniczego Pomorza” słupskiej dziennikarki Jolanty Nitkowskiej-Węglarz. Już choćby te dwie książki ukazują, jak wiele wojennych zagadek skrywa nasze Pomorze. Za kilka dni oddaję do druku pasjonująca książkę o tajemnicy tak zwanego Szybu Południowego. Tu zagadka dotyczy Miechowic – dzielnicy Bytomia. Polska pełna jest wojennych tajemnic. Góry Sowie, to tylko jeden z najbardziej znanych przykładów.
Czy nie lepiej i uczciwiej wobec Czytelników byłoby wydać II i III część „Podziemnych tajemnic Gór Sowich” jako jedną książkę? Czym było spowodowane rozbicie jej na dwa tomy, skoro w obu są omawiane artykuły z 1964 roku? Wątek czechosłowacki i załącznik w tomie III chyba nie uzasadniają w pełni konieczności zawarcia ich w osobnym tomie.
Odpowiem na to pytanie innym pytaniem – czy idąc do pracy i wykonując na przykład sto roboczogodzin, oczekuje Pan zapłaty dwa razy takiej, jak za pięćdziesiąt roboczogodzin? Zapewne tak. Czy uważa to Pan za nieuczciwe? Chyba nie – i całkiem słusznie! Oczywiście każdą godzinę pracuje Pan jednakowo solidnie. Innymi słowy, sposób wydania książki to czysta matematyka i kalkulacja. Książki wydaję tak, aby zarobić proporcjonalnie do poświęconego na ich napisanie czasu. Myślę, że jestem uczciwy względem Czytelników. W końcu dostarczam im literaturę niszową, za którą przeważająca część wydawców w Polsce nawet nie myśli się zabrać. Specyfika mojego wydawnictwa, jak i innych wydawców takiej niszowej tematyki, jest zupełnie inna, niż specyfika wydawców książek masowych, których tytuły schodzą w nakładach dziesięć czy pięćdziesiąt tysięcy egzemplarzy.
Na stronie wydawnictwa brakuje mi jednego działu: zapowiedzi. Jakich książek z wydawnictwa Technol możemy się spodziewać w najbliższym czasie?
To prawda. Jest to wynik mojej polityki wydawniczej. Czytelnicy dowiadują się o książce w momencie, gdy mogą ją nabyć. Wtedy też rusza kampania reklamowa. Ja nie wydaję Harry’ego Pottera. Jak już mówiłem, specyfika mojego wydawnictwa jest zupełnie inna. Niejednokrotnie, od momentu podjęcia decyzji o wydaniu czyjejś książki do czasu jej opublikowania mijają dwa miesiące. Wbrew pozorom w małym wydawnictwie wiele spraw bardzo trudno długoterminowo zaplanować. Ale – sprawę „zapowiedzi wydawniczych” obiecuję przemyśleć.