Z Kacprem Śledzińskim, autorem książki „Czarna kawaleria”, rozmawialiśmy na XX Targach Książki Historycznej w Warszawie, gdzie przybył jako gość wydawnictwa Znak, aby spotkać się z Czytelnikami i rozdać trochę autografów.

Jest duże zainteresowanie?
Na razie pojawiły się trzy osoby, a siedzę tu od kwadransa, więc z własnego doświadczenia mogę powiedzieć: w normie.

Czytelnicy zadają jakieś ciekawe pytania czy tylko ustawiają się w kolejce po autograf?
Raczej proszą wyłącznie o podpis. Ja też raczej nie dopytuję, czy książka się podobała. Być może zacznę, ale obawiam się też, że trafię na kogoś, kto ją dopiero kupił i przy okazji bierze autograf.

Załóżmy więc, że mamy do czynienia z takim nowym Czytelnikiem. Co Pańska książka powinna dać takiemu człowiekowi, jak ma on skorzystać na lekturze?
Przede wszystkim chodzi o to, aby poznał dzieje 1. Dywizji Pancernej od 1937 do 1947 roku – tyle trwała jej historia – jednak ponieważ książka ma około czterystu stron, z pewnością nie wyczerpuje ona tematu. Stanowi za to fundament do dalszych badań. Jeżeli ktoś się rzeczywiście zainteresuje historią 1. Pancernej, mam nadzieję, że sięgnie do następnych publikacji, zarówno pamiętników, jak i opracowań naukowych.

Uważa Pan, że wybór pozycji na ten temat jest wystarczająco duży czy też powinno powstać więcej?
Wybór książek jest spory – może brzmi to dziwnie z ust kogoś, kto napisał kolejną, ale zdecydowałem się na to, ponieważ oprócz relacji pamiętniczych Skibińskiego i Maczka brakowało mi pracy, która syntetycznie i w miarę ciekawie przedstawi historię całej jednostki.

Nie uważa Pan, że warto by przełożyć „Czarną kawalerię” na angielski? Może czytelnicy na Wyspach Brytyjskich też powinni przeczytać tę historię.
Myślałem nie tyle o przekładaniu jej na języki obce, ile o dystrybucji wśród Polonii brytyjskiej, francuskiej, holenderskiej, amerykańskiej czy kanadyjskiej, zdaję sobie jednak sprawę, że duży odsetek Polonii mieszkającej na Zachodzie może nie znać języka polskiego na tyle dobrze, aby bezproblemowo przeczytać jakąkolwiek książkę. Przetłumaczenie na angielski, francuski czy holenderski jak najbardziej wchodziłoby w grę, ale po pierwsze decyzja nie należy do mnie, a po drugie nie wiem, czy spotkałoby się to z zainteresowaniem na Zachodzie, który według mnie patrzy na II wojnę światową przez pryzmat własnej historii.

Zgadza się Pan więc z tym truizmem, że wkład Polaków w walki na froncie zachodnim jest niedoceniany na Zachodzie?
Jak najbardziej się zgadzam. Chciałbym jednak podkreślić proporcje sił na froncie zachodnim. Brytyjczycy mieli jedną grupę armii we Francji i 8. Armię we Włoszech. Choć trzeba pamiętać, że w ich składzie walczyli obywatele dominiów brytyjskich (Kanadyjczycy, Australijczycy, Nowozelandczycy, Hindusi) oraz Polacy. Amerykanie dysponowali dwiema grupami armii (12. i 6.) we Francji i 5. Armią we Włoszech. My – Polacy – mieliśmy tylko dywizję Maczka i brygadę spadochroniarzy Sosabowskiego, która walczyła przez kilka dni w Holandii. Do tego dochodzi oczywiście II Korpus we Włoszech, chyba najszerzej znany wśród zainteresowanych historią osób na Zachodzie. Nie możemy wymagać, aby polski wkład w II wojnę światową na Zachodzie stawiano na pierwszym miejscu, bo to byłoby równie niesprawiedliwe.

Czy podczas pracy na „Czarną kawalerią” trafił Pan na jakąś informację, która Panem wstrząsnęła albo głęboko Pana zaskoczyła?
W zasadzie nie, ale… Zainteresowało mnie coś, o czym napisał Skibiński i co ja również przytoczyłem w książce. Podczas pierwszego dnia bitwy pod Falaise, 8 sierpnia 1944 roku, Montgomery wydając rozkazy, nie postarał się o zabezpieczenie lewego skrzydła 1. Dywizji Pancernej, które to lewe skrzydło było również lewym skrzydłem II Korpusu Kanadyjskiego, 1. armii kanadyjskiej i 21. GA. Tymczasem „wisiało w powietrzu” narażone na ataki niemieckie. Ani Montgomery, ani Crerar czy Simonds nie zrobili nic w sprawie tego skrzydła. Oczywiście Maczek też pozostawił kwestię otwartą, licząc na kompetencje zwierzchników. Wciąż się zastanawiam – i będę chciał zgłębić tę kwestię – czy Montgomery liczył, że Maczek sam sobie to skrzydło zabezpieczy, czy w ogóle o sprawie zapomniał. Innymi słowy, czy było to nieporozumienie między Montgomerym a Maczkiem, czy raczej niekompetencja Brytyjczyka.

Która wersja jest Panu bliższa?
Żadna. Wprawdzie w książce przyjąłem, za Skibińskim, wersję o winie Montgomery’ego, o jego zapominalstwie, ale książkę ukończyłem w sierpniu 2010 roku, a wciąż się nad tym zastanawiam. Nie chciałbym jednoznacznie winić marszałka, gdyż rzetelność pisarza historycznego polega także na tym, że stara się dogłębnie sprawdzić każde zagadnienie. No więc właśnie to robię…

Zresztą Montgomery zdążył już odebrać swoją porcję krytyki ze wszystkich możliwych stron.
Istotnie. Ale tę kwestię póki co pozostawiam otwartą.

Uważa Pan Montgomery’ego za dobrego dowódcę?
Wirtuozem sztuki wojskowej to on nie był, uznaję go za rzemieślnika, który to, co do niego należało, robił dostatecznie dobrze, jednak nikomu nie zaimponował żadnym ciekawym, zaskakującym manewrem.

Czyli w toczącym się od lat sporze o tytuł najlepszego dowódcy polowego II wojny światowej Montgomery nie ma u Pana szansy na pierwsze miejsce?
Ciekawe, że my, Polacy, nigdy nie zastanawiamy się, czy nie zasługiwałby na to miano Maczek albo Anders… Andersa może bym jednak wycofał, profesor Paweł Wieczorkiewicz też go nie chwali za polot militarny, ale Maczka jak najbardziej stawia wysoko i ja również włączyłbym go do tej grupy. Cenię zaś Pattona za przebiegłość i spryt okazywane na polu walki. Musimy też zauważyć, że Montgomery był piechurem, a Patton – kawalerzystą. To są dwa zupełnie różne podejścia do wojny. Pattona wykształcono na wojskowego działającego „do przodu”, gdyż kawaleria, czy to w wersji konnej, czy pancernej, jest formacją ofensywną. Ten ofensywny dryg widać u Pattona od momentu, gdy pojawił się w Afryce Północnej, praktycznie do końca II wojny światowej.

Maczek był więc dowódcą w typie Pattona? Dogadaliby się, gdyby przyszło im służyć razem?
Wydaje mi się, że gdyby 1. Pancerna nie była podporządkowana Brytyjczykom, ale armii Pattona, świat więcej by o niej usłyszał i my też bylibyśmy z niej bardziej dumni, gdyż jej działania byłyby wówczas bardziej typowe dla jednostek pancernych. Proszę zauważyć, że polska dywizja podczas działań w Belgii, Holandii i północnych Niemczech walczyła cały czas w terenie pociętym przez rzeki, kanały i bagna itp, a więc niedogodnym dla działania wojsk pancernych. Maczek zaś – piechur z wykształcenia! – poradził sobie na wzór amerykański: łączył w grupy bojowe szwadrony kawalerii z batalionami piechoty i artylerią. Dzięki temu szedł naprzód w tempie dość szybkim na tle ogółu I (brytyjskiego) i II (kanadyjskiego)Korpusu. Dywizja Maczka działała właśnie w ramach II Korpusu w ciągu praktycznie całej kampanii na froncie zachodnim, za wyjątkiem krótkiego okresu, gdy trafiła do I Korpusu.

Jeszcze jakieś plany na przyszłość mógłby Pan zdradzić?
Mam skonkretyzowane plany na najbliższe książki: o cichociemnych oraz o działaniach polskich okrętów podwodnych, przede wszystkim Sokoła i Dzika. Poza tym pomysłów mam sporo, oczywiście z dziedziny II wojny światowej, ale również na przykład z historii alternatywnej XX wieku. Obecnie gros czasu wolnego – i niewolnego, bo w moim przypadku to się łączy – poświęcam cichociemnym, zastanawianiu się, jak w ciekawy i pasjonujący sposób przedstawić ich historię.

Czy jest jakaś zagadka lub tajemnica historyczna, której rozwiązania Pan oczekuje, a może nawet chciałby sam rozwiązać i naświetlić szerszej publiczności?
Odkryć samodzielnie może być trudno, chociaż kiedyś w przyszłości… Pewnie nikogo nie zaskoczę, ale interesuje mnie, podobnie jak większość Polaków, sprawa śmierci generała Sikorskiego. Zastanawia mnie też kwestia rzeczywistej wartości polskiego wywiadu. Pisał na ten temat na przykład Marek Grajek w książce „Enigma”. Mianowicie jeżeli przyjmiemy, że polski wywiad w okresie międzywojennym był faktycznie tak znakomity, jak to się czyta w prasie i książkach, to musiał wiedzieć o planach rozpoczęcia wojny przez III Rzeszę. Zatem zastanawiam się, czy wiedział, ile wiedział i jaką siłę przebicia miały te meldunki w Sztabie Głównym. Wiadomo, że Polska spodziewała się wojny, ale czy znano dokładną datę? Czy istniała szansa odsunięcia priorytetów politycznych w cień logiki strategii? To bardzo złożone zagadnienie i trudno tu w kilku słowach streścić jego istotę.

Dołączyłbym jeszcze kwestię zatonięcia Orła. Nie wiadomo bowiem, gdzie zatonął i jakie dokładnie były tego przyczyny. Organizowana jakiś czas temu ekspedycja poszukiwawcza nie przyniosła skutku, wraku nie znaleziono.

Myśli Pan, że kiedyś się uda?
Z jednej strony jest to kwestia szczęścia, z drugiej – techniki. Jeżeli postęp technologiczny w dziedzinie głębinowego sprzętu poszukiwawczego pozwoli nam na dokładniejsze penetrowanie dna, może się udać. Nie wiem co prawda, w jakim stanie będzie okręt po siedemdziesięciu latach w słonej wodzie, przypadek Titanica sugeruje jednak, że nie powinien ulec całkowitemu rozpadowi, wobec czego uważam, że mamy jeszcze trochę czasu.