Ostatni gwizdek w ostatnim meczu ćwierćfinałowym tegorocznych piłkarskich mistrzostw świata zabrzmi jutro około północy czasu lokalnego. Po drugiej stronie świata, w Filadelfii, już od godziny będzie wówczas trwał jeden z najważniejszych dorocznych meczów innego futbolu – amerykańskiego. Na Lincoln Financial Field zmierzą się drużyny legendarnych akademii wojskowych: marynarki wojennej i wojsk lądowych. A przed meczem oba zespoły toczą bitwę owianą nie mniejszą legendą. Bitwę o maskotki.
Bezcenny prestiż
Europejczykom czasami trudno zrozumieć, dlaczego Amerykanie mają takiego zajoba na punkcie sportu akademickiego. Ale mają – a już zwłaszcza na punkcie futbolu. Średnio na stadionach zjawia się około 40 tysięcy kibiców (w naszej rodzimej Ekstraklasie jest to, uwaga, 9 tysięcy), a wcale nierzadko zdarzają się stutysięczniki. W 2016 roku rekordowy mecz Volunteers–Hokies (University of Tennessee kontra Virginia Tech) oglądało z trybun 157 tysięcy ludzi. To ponad dwa razy więcej niż pojemność słynnego manchesterskiego Old Trafford. Nawet w lidze zawodowej NFL żaden mecz nie przyciągnął takiej publiczności.
Łatwo zgadnąć, że w świecie college football i ogólniej w świecie NCAA, czyli Narodowego Stowarzyszenia Sportów Akademickich, krążą ogromne pieniądze. Tak ogromne, iż o niektórych uczelniach (na przykład Arizona State) mówi się, że ich pion edukacyjny stanowi już tylko przybudówkę umożliwiającą werbunek młodziutkich gwiazd do zespołów sportowych.
Drużyny akademii wojskowych w naturalny sposób unikają takich oskarżeń. Wszystkie – Navy Midshipmen, Army Black Knights i Air Force Falcons – rzeczywiście są dodatkami do instytucji edukacyjnych. Tam również nie brakuje wielkich pieniędzy. Trener futbolowy Midshipmenów, Ken Niumatalolo, inkasuje 2,3 miliona dolarów rocznie (co nie wystarcza nawet na miejsce w pierwszej pięćdziesiątce najlepiej zarabiających). Funkcjonowanie zespołów jest jednak podporządkowane szkoleniu przyszłych oficerów, a nie przyszłych gwiazd NFL.
Inspired by the 1st Armored Division, we will honor their fighting spirit and will to win. #GoArmy | #IronSoldiers pic.twitter.com/v9i4TWD8gK
— Army Football (@ArmyWP_Football) November 28, 2022
Ale oczywiście i od tej reguły musi być wyjątek. A nawet trzy – trzy mecze składające się łącznie na turniej Trofeum Głównodowodzącego. Najpierw w październiku gra marynarka z siłami powietrznymi (w tym roku Falcons–Midshipmen 13:10), następnie w listopadzie siły powietrzne z wojskami lądowymi (w tym roku Falcons–Black Knights 13:7), a w końcu w grudniu wojska lądowe z marynarką. Zwycięzca dwóch meczów zdobywa trofeum, a jeśli każda drużyna wygra po jednym, uznaje się, że za dany rok trofeum jest współdzielone. W 2022 roku, jak widać, trofeum trafi do Kolorado po dwóch latach w rękach Black Knights, ale w West Point i Annapolis, gdzie siedziby mają akademie odpowiednio wojsk lądowych i marynarki wojennej, mało kogo to obchodzi. Mecz Army–Navy ma wartość sam w sobie, nie tylko dla drużyn i uczelni, ale także dla ich macierzystych rodzajów sił zbrojnych.
US Air Force jest nuworyszem w świecie futbolu akademicko-wojskowego. Air Force Falcons istnieją od 1955 roku, tymczasem Midshipmen – od 1879, a Black Knights – od 1890. I właśnie w listopadzie 1890 roku rozegrano pierwszy mecz futbolowy między marynarką wojenną a wojskami lądowymi, zakończony bezdyskusyjnym zwycięstwem marynarzy 24:0. Obecny bilans meczów to 62:53 dla marynarki wojennej i siedem remisów. Dodatkowego smaczku temu starciu dodaje to, że zamyka ono rozgrywki sezonu regularnego.
One small step for man…One giant leap for Navy Football.#GoNavy | #RollGoats | @NASA pic.twitter.com/JCywlEcjiA
— Navy Football (@NavyFB) November 21, 2022
Wolnoamerykanka
Tradycja żywych maskotek szybko się pojawiła w meczach Army–Navy. Już w 1893 roku marynarzom towarzyszył kozioł imieniem El Cid, pożyczony z nowo przyjętego do służby krążownika pancernego USS New York. Midszypmeni wygrali 6:4. Siedem lat później po raz pierwszy stanęły naprzeciw siebie maskotki obu zespołów – znów kozioł z USS New York po stronie Annapolis i muł po stronie West Point. I ponownie mecz zakończył się tryumfem marynarzy, tym razem 11:7. Wtedy też nadano kozłowi imię Bill, które odtąd niezmiennie noszą wszystkie kolejne kozły drużyny z Annapolis. W następnym roku midszypmenom towarzyszył Bill II i nikt już nie miał wątpliwości, że tradycja przyjęła się na dobre. Jako maskotka Bill II zawiódł jednak pokładane w nim nadzieje – marynarka przegrała cztery mecze z rzędu. Na rok 1905 jego miejsce zajął więc Bill III, ale pod jego kuratelą midszypmeni jedynie zremisowali 6:6.
Billa III już po roku służby zastąpił Bill IV, który w końcu przyniósł midszypmenom solidne szczęście. Futboliści z Annapolis najpierw wygrali dwa razy z rzędu, a następnie zrewanżowali się za porażkę w roku 1908 kolejnymi trzema zwycięstwami, i to do zera. Niestety Bill IV zmarł wkrótce potem. W następnych latach rolę maskotki brały na siebie kolejne kozły, jedne bardziej, inne mniej fartowne. Szczególnego pecha miał Bill XIII, który rozstał się z tym światem w przeddzień meczu Army–Navy w 1947 roku. Aby nie dopuścić do splamienia honoru akademii, która musiałaby przystąpić do gry bez maskotki, lokalny fryzjer Roger Williams odstąpił midszypmenom własnego, młodego jeszcze koziołka. Nadano mu imię, jakżeby inaczej, Bill XIV, ale początkowo znany był jako Billy the Kid (kid to po angielsku między innymi młoda koza, natomiast billy goat to kozioł).
Jego kariera zaczęła się kiepsko – przegrana, remis, znowu przegrana – ale wreszcie zaczął wypełniać należycie swoje zadanie i midszypmeni wygrali trzy mecze z rzędu. Wydaje się, że właśnie ta seria podkusiła kadetów z West Point do zadania ciosu poniżej pasa. Płatanie przeciwnikom figli, często złośliwych i upokarzających, w ramach przygotowań do wielkiego meczu zdarzało się praktycznie co roku, ale kradzież maskotki stanowiła rzadkość. Dochodziło oczywiście do takich przypadków, zarówno w akademiach wojskowych, jak i na uczelniach cywilnych – na przykład w 1934 roku studenci z Harvardu porwali buldoga Uniwersytetu Yale’a. Ale kiedy u cywilów ta tradycja właśnie umierała, w akademiach wojskowych ożyła ze zdwojoną siłą.
W listopadzie 1953 roku, na tydzień przed meczem, kadeci wojsk lądowych przełamali tabu. Przedostawszy się nocą na teren akademii marynarki wojennej dzięki pomocy kolegi przebywającego tam na wymianie, znaleźli Billy’ego, odurzyli go chloroformem, wsadzili do samochodu i odjechali w siną dal, to znaczy do West Point. Kiedy rano sprawa wyszła na jaw, szybko doszła do uszu generałów w Pentagonie, a nawet prezydenta Eisenhowera w Białym Domu. Ponoć to właśnie stamtąd nadszedł rozkaz odstawienia Billy’ego do domu.
New York Times z 24 listopada 1953 roku pisał, że dzień wcześniej obowiązek ten spadł nie na porywaczy, ale na adiutanta korpusu kadetów podpułkownika George’a McIntyre’a. Wiceadmirał C. Turner Joy, komendant akademii marynarki wojennej, oświadczył, że Billy’ego bynajmniej nie porwano, ale wyruszył on do West Point z własnej woli, aby pomóc „żałosnym” kadetom wojsk lądowych zawrócić na drogę, z której zbłądzili. Na wszelki wypadek ostatnie cztery dni przed meczem Billy spędził pod całodobową strażą, a w West Point w obawie przed rewanżem przydzielono wartowników mułom Ponchowi i Hannibalowi, czyli maskotkom akademii wojsk lądowych.
Z kronikarskiego obowiązku dodajmy, że mecz zakończył się zwycięstwem Black Knights 20:7.
Dwa lata później do zabawy próbowali się włączyć studenci z Missisipi przed meczem z midszypmenami w Nowym Orleanie. Studenci z Annapolis, nauczeni gorzkim doświadczeniem, byli jednak gotowi – wypożyczyli z miejscowego ogrodu zoologicznego dodatkowe dwa kozły jako maskotki rezerwowe, dla zmyłki. Rzecz jasna, oba przystrojono w barwy zespołu. I rzeczywiście, ofiarą porwania padł jeden z tych dwóch koziołków, a prawdziwy Bill doczekał meczu nieniepokojony.
Komendantury obu akademii szybko zapałały sympatią do tej nowej tradycji. Widziano w niej sposób na budowę ducha zespołu i ducha szkoły. Bill XIV spędził na stanowisku maskotki aż dwanaście lat – więcej niż którykolwiek z poprzedników. I bynajmniej nie były to spokojne lata. W 1960 roku porwali go kadeci sił powietrznych, dla których był to pierwszy taki wyczyn. Przewieziono go do Kolorado na pokładzie A-26 Invadera. Sześć lat później powtórzyli ten numer z Billem XV.
A Bill XIV w ostatnim roku służby znów trafił do West Point. Tym razem była to pieczołowicie zaplanowana operacja. Kadeci (aż pięciu) pod dowództwem Toma Carharta, ubrani na czarno i z poczernionymi twarzami, przekradli się przez dwa ogrodzenia zwieńczone drutem kolczastym, a do zaprzątnięcia uwagi marines stojących na warcie dwaj z nich zwerbowali swoje dziewczyny. Podziałało: wartownicy troskliwie słuchali kobiet użalających się na wstrętnych facetów, którzy umówili się z nimi na randki, a potem wystawili je do wiatru – a tymczasem Bill XIV wpadł w ręce „wrogów”. Carhart wspominał, że komendant akademii udzielił mu potem nieoficjalnej pochwały.
W kolejnych latach trzy akademie jeszcze wiele razy płatały sobie podobne numery. Oczywiście formalnie oficerowie zawsze potępiają kradzieże maskotek. Ba, kodeksy honorowe wszystkich uczelni stanowią, że studentom nie wolno kraść i nigdzie nie przewidziano wyjątku dla maskotek konkurencyjnych zespołów. Ale jakaż to stawka: móc upokorzyć rywali przed meczem, paradując z ich żywym symbolem wziętym do niewoli. Pokusa jest zbyt silna. W późniejszych latach najczęściej porywano właśnie kozy z Annapolis, ale ta wątpliwa przyjemność nie ominęła ani mułów z West Point, ani sokołów z Colorado Springs.
Na bogato
W 1991 roku porwanie zorganizowane przez midszypmenów nabrało cech nie tyle perfidnego żartu, ile autentycznego bandytyzmu. Stawka była jednak wysoka: zemsta. Rok wcześniej kadeci wojsk lądowych porwali rezerwową maskotkę Annapolis; niestety kozioł był wówczas chory, a stres związany z uprowadzeniem najwyraźniej pogorszył jego stan i tuż po wypuszczeniu z niewoli trzeba było go uśpić. Formułowanie planów operacji odwetowej zaczęło się już pod koniec 1990 roku.
Pierwsze podejście, 29 listopada 1991 roku, odwołano. Druga próba nastąpiła sześć dni później. Do operacji przystąpiło siedemnastu midszypmenów, dwóch „doradców” (komandosów SEALs) i jeden rolnik mający doświadczenie w pracy z mułami. Ten ostatni, „Tennessee” Denton, miał na pieńku z West Point. Jeszcze w latach czterdziestych, kiedy pracował na gospodarstwie rolnym akademii marynarki wojennej, tamtejsi kadeci sprzątnęli mu spod nosa jednego z wcześniejszych Billów. Teraz nadarzała się okazja do rewanżu. Zarazem Annapolis pragnęło zwycięstwa nie tylko taktycznego, ale także moralnego, toteż Denton miał zadbać o bezpieczeństwo i zdrowie mułów. „Mułów”, ponieważ celem była nie jedna maskotka, ale wszystkie cztery: Spartacus, Trooper, Ranger i Traveler.
O 9.00 rano porywacze, podzieleni na dwie drużyny, ruszyli z bazy wypadowej – obskurnego hoteliku kilka mil od West Point – w drogę do celu. Niektórzy mieli na sobie mundury policjantów wojskowych. Dziewiętnaście minut później byli już pod kliniką weterynaryjną, w której przebywały muły. Tam obezwładnili i związali kilku pracowników (żołnierzy i cywilów), przecięli kable telefoniczne i wyłączyli alarmy. Zaraz przecięto kłódki i przygotowano muły do załadunku. Samochód z przyczepą do przewozu koni zjawił się zgodnie z planem o 9.30. W tym momencie pod drzwiami stanęło dwóch kadetów, którzy zapytali, co się dzieje z mułami. Midszypmen w przebraniu policjanta wojskowego odparł, że zarządzono ewakuację zwierząt w związku z epidemią wścieklizny. Dwie minuty później porywacze z mułami byli już po drugiej stronie bramy kliniki.
O 9.48 w klinice wreszcie zjawił się ktoś, kto zrozumiał, że doszło do porwania, i wszczął alarm. Ostatni marynarze pilnujący jeńców dali nogę. O 10.03 ostatni samochód porywaczy wyjechał poza teren akademii. Wartownicy zapisali jednak rejestrację tego pojazdu i zawiadomili „cywilną” policję. Z terenu akademii poderwano zaś do pościgu trzy śmigłowce bojowe AH-1 Cobra.
Porywacze starali się zmylić obławę. Zamiast jechać na południe, wprost do Maryland, pojechali najpierw na północ, a potem na zachód, tak aby dotrzeć do Annapolis okrężną drogą, na której nie spodziewali się żadnych patroli, a w każdym razie nie takich, które szukałyby mułokradów. Tylko oczywiście żaden pościg tak naprawdę nie był potrzebny. Każdy wiedział, kim są napastnicy, wystarczyło, żeby marylandzcy policjanci, zawiadomieni przez telefon, rozstawili się przed bramą do akademii marynarki wojennej. Tak też się stało i o 19.15, na kwadrans przed zaplanowanym powrotem do domu, porywacze zostali zatrzymani pod bramą swojej akademii. Na ratunek skutym już kolegom przyszedł oficer dyżurny, który poprosił stróżów prawa, aby załatwili wszystkie formalności związane z zatrzymaniem po drugiej stronie bramy – przed bramą niby tamowali ruch. Policjanci się zgodzili, a gdy tylko przestąpili bramę, marynarze oświadczyli, że jurysdykcja policji nie obejmuje terenu akademii i że gliniarze mają się zwijać.
Tak oto porwanie zakończyło się sukcesem. Midszypmeni podkreślali, że wszystko zaplanowano tak, aby nie spowodować znaczących szkód. Oprócz doświadczonego rolnika do opieki nad mułami zabrali także kłódki, które zostawili na miejscu w zamian za zniszczone, a pewnemu sierżantowi, który podarł sobie mundur, próbując wszcząć alarm, zwrócili koszt zakupu nowego. Mimo że porwanie wzbudziło skandal, jej uczestnikom nie spadł włos z głowy, a wielu miało potem ciekawe kariery w marynarce wojennej (na przykład Bill Wiseman, odpowiedzialny za zabezpieczenie jeńców, został potem komandosem w SEALs).
A wynik meczu? Midshipmen–Black Knights 24:3. Było to jedyne zwycięstwo Annapolis w tym sezonie.
Niemniej przez chwilę wydawało się, że sprawy zaszły za daleko, a przynajmniej do takiego wniosku doszły kierownictwa obu uczelni. Podpisano więc swoisty traktat gwarantujący maskotkom nietykalność. I na pewien czas zapanował spokój. Ale już w listopadzie 1995 roku kadeci z West Point porwali Billa XXVI, XXVIII i XXIX z farmy w Gambrills w stanie Maryland.
Ryzyko zawodowe
Ostatecznie traktat zerwano z przytupem w 2002 roku. Kadeci wojsk lądowych zorganizowali operację już na miesiąc przed wielkim meczem, wychodząc z założenia, iż marynarze nie będą się spodziewać napaści tak wcześnie. I rzeczywiście – napastnicy przebrani w koszulki Grateful Dead bez większych problemów uprowadzili kozła, a potem tłumaczyli, że nie mieli pojęcia o istnieniu jakiegokolwiek traktatu. Mało kto im uwierzył, ale jak zawsze, sprawcom włos z głowy nie spadł. Później Billów porywano także w 2007 i 2012 roku, a w 2015 próba uprowadzenia zakończyła się regularną bójką między porywaczami a opiekunami. Paru jej uczestników trafiło do lekarza, a Bill musiał spędzić tydzień w klinice weterynaryjnej.
Nie po raz ostatni maskotka ucierpiała wskutek bezmyślności porywaczy. W listopadzie 2018 roku, w ramach „przygotowań” do meczu Falcons–Black Knights, uprowadzono Aurorę – białozora (to taki krewniak sokoła) będącego maskotką akademii sił powietrznych. Białozory w niewoli na ogół umierają w wieku dwudziestu paru lat, więc Aurora, wówczas dwudziestodwulatka, była już stateczną starszą damą. Niestety dwaj kadeci wojsk lądowych nie potraktowali jej z należytym szacunkiem. Kiedy w przeddzień meczu uprowadzili zarówno Aurorę, jak i młodszego sokoła wędrownego imieniem Oblio, wsadzili oba ptaki do transporterów dla psów. Aurora była jednak nieprzyzwyczajona do klatek, nawet na pokładzie samolotu podróżowała na rękawicy opiekuna, i przerażona próbowała się wydostać. Biła o pręty skrzydłami tak długo i tak mocno, że poraniła je do krwi.
Porywacze na szczęście poszli po rozum do głowy i oddali ptaki już nazajutrz rano, a nie dopiero wieczorem, w porze meczu. Rany Aurory okazały się niegroźne, ale łatwo zrozumieć, że wybuchł skandal. Porwać maskotkę dla zabawy to jedno, narazić ją na śmierć – to już inna para kaloszy. Poza tym białozory są objęte ochroną (i w Stanach Zjednoczonych, i w Polsce), a opiekunowie osobników przebywających w niewoli muszą mieć licencję, co oznaczało, że kadeci być może popełnili przestępstwo federalne. Ostatecznie sprawa rozeszła się po kościach, winowajców nie ukarano, a przynajmniej nie oficjalnie, ale akademia w West Point musiała wystosować oficjalne przeprosiny pod adresem akademii sił powietrznych. Aurora zmarła z przyczyn naturalnych w październiku 2019 roku.
(1/3) We are deeply saddened to announce that Aurora died earlier today. Aurora was the Academy’s longest serving live mascot. In her 23 years at USAFA, she interacted with tens of thousands of people at sporting venues and military and community events. pic.twitter.com/1vXxSXpaGQ
— U.S. Air Force Academy (@AF_Academy) October 2, 2019
Przez siedemdziesiąt lat sztuka kradzieży rozwijała się w nie mniejszym tempie niż sztuka wojny, a do tego niestety zyskała na brutalności i bezwzględności. Kiedy jedna strona przedsiębrała znaczniejsze środki ostrożności, druga strona traktowała to jako wyzwanie i tym bardziej szukała sposobu, aby uprowadzić maskotkę. Oczywiście zawsze można dopiec rywalom w inny sposób i wszystkie drużyny chętnie korzystają z tej możliwości, ale nic nie wiąże się z takim prestiżem (i taką hańbą) jak „przejęcie” maskotki.
W ubiegłym roku operacja przeprowadzona przez kadetów z West Point zakończyła się sromotną klęską wskutek nieprawidłowego rozpoznania „celu”. Napastnicy, owszem, włamali się na farmę, gdzie trzymano kozły, ale spłoszyli całe stadko i zamiast porwać urzędującą maskotkę, Billa XXXVII, czy nawet którąś z wciąż tresowanych maskotek rezerwowych, capnęli tylko starego, jednorogiego i dawno emerytowanego Billa XXXIV.
W tym roku obeszło się bez porwań. Kadeci wojsk lądowych ograniczyli się do wywieszenia nocą na terenie akademii marynarki wojennej swoich flag i proporców, między innymi przed domem komendanta. Tymczasem midszypmeni wynajęli trzy samoloty Piper PA-28 Cherokee Warrior, z których zbombardowali West Point ulotkami i piłeczkami do ping ponga. Operacji nadano kryptonim „Black Knight Falling”.
Addendum: 10 grudnia 2022 roku Army Black Knights wygrali z drużyną marynarki wojennej 20:17 po dwóch dogrywkach.
Przeczytaj też: USS Bismarck Sea. Ostatni zatopiony lotniskowiec US Navy