Każdy, kto wpisze do internetowej wyszukiwarki hasło hipisi, zetknie się z w sumie pozytywną oceną tego ruchu. Hipisi (dzieci kwiaty) głosili przecież, że trzeba czynić miłość, a nie wojnę, wszyscy ludzie są braćmi, a przyjaźń i wolność są cenniejsze niż pieniądze. Zaledwie dwa lata od powstania tego ruchu te piękne hasła okazały się być bez pokrycia. Zbuntowana młodzież amerykańska okazała się niebywałą, ogólnonarodową katastrofą i potępiona przez społeczeństwo własnymi rękami zaczęła wykonywać na sobie wyrok śmierci.

Chcąc zrozumieć to, co się wydarzyło, trzeba się cofnąć ponad dziesięć lat wstecz od powstania ruchu hipisowskiego, datowanego na pierwszą połowę 1967.

Wynalazcy tabletek szczęścia

Po odkryciu w połowie lat pięćdziesiątych pierwszego sztucznego środka odurzającego – LSD, w Kanadzie znalazła się grupa lekarzy psychiatrów w poważnym wieku (po czterdziestce), którzy starali się udowodnić, że oto wynaleziono cudowne lekarstwo. Na ich czele stał dr Humphry Osmond. Korzystając z poparcia dziekana wydziału psychologii uniwersytetu w Edmonton – Duncana Blewetta, zaczęli doświadczenia na schizofrenikach w uniwersyteckiej klinice psychiatrycznej. Następnie zajęli się alkoholikami, którym podawali LSD zmieszane z winem. W międzyczasie doszli do wniosku, że nie powinni namawiać innych ludzi do zażywania LSD, sami unikając tego specyfiku… Tym zabawom z narkotykami postarali się nadać jak najbardziej naukową oprawę, gromadząc dokumentację doświadczeń, układając zestawienia statystyczne i pisząc tasiemcowe referaty o błogosławionym wpływie swoich „tabletek szczęścia” na chorych psychicznie i nałogowców. Szczególnie mocno podkreślali jednak, że pod wpływem LSD ludzie uzyskują nadzwyczajne zdolności umysłowe, niejako wychodzą poza siebie samych i stają się geniuszami. Słuchając wystąpień tych ludzi w kanadyjskiej telewizji można było dojść do wniosku, że LSD okaże się wkrótce tym samym w leczeniu chorób psychicznych i uzależnień, czym penicylina w zwalczaniu zapalenia płuc i chorób wenerycznych.
Był to jednak dopiero początek podboju świata zachodniego przez syntetyczne narkotyki. Pragnąc rozreklamować swoje osiągnięcia w wielkim świecie wynalazcy „tabletek szczęścia” udali się z walizkami pełnymi LSD i metedryny do Los Angeles, licząc (i słusznie), że znajdą tam wdzięczne pole do farmakologicznej zmiany natury ludzkiej wśród aktorów, pisarzy i reżyserów. Jednym z chętnych do doznawania odmiennych stanów świadomości okazał się dożywający ostatnich lat w LA wybitny twórca literatury fantastyczno-naukowej – Aloydus Huxley. Po pewnym czasie dostrzegł, co robią z ludźmi takie sztuczne zamienniki dobrego humoru i próbował powstrzymać „leczenie” chorych na złe nastroje. Było już jednak za późno. „Nowy, wspaniały świat” właśnie zaczynał się tworzyć.

Narkotykowy prorok

Największym marzeniem Osmonda i towarzyszy jego przekonań było znalezienie uznania na którejś z wielkich wyższych uczelni amerykańskich, najchętniej na uniwersytecie im. Harvarda, skąd ich doktryna powinna rozpowszechnić się po całym świecie. W 1961 r. do zażywania LSD przekonali trzech pracowników naukowych wydziału psychologii tegoż uniwersytetu, którzy rzecz jasna ukuli z tego teorię naukową i zaczęli prowadzić rozległe badania, podając „tabletki szczęścia” więźniom, zakonnicom i komu tylko popadło.
Triumfalny pochód rzekomej psychicznej penicyliny zakończył się, kiedy zaintrygowane tą sprawą amerykańskie siły zbrojne przeprowadziły doświadczenia, mające wykazać, czy LSD i podobne preparaty umożliwiają podwyższenie sprawności dowodzenia, przezwyciężenie wstrząsu bitewnego itp. Okazało się, że ochotnicy, którzy zgłosili się do tych doświadczeń, po dłuższym zażywaniu tych proszków zamiast poprawy samopoczucia i zwiększenia możliwości umysłowych doznawali silnych napadów lęku, a nawet ataków szału. Poza tym popadli w uzależnienie i wszyscy bez wyjątku nie nadawali się do dalszej służby wojskowej. Wystraszeni nie na żarty generałowie zaczęli zabiegać u władz wszystkich szczebli o przeciwstawienie się rozpowszechnianiu tych trucizn.
Również oni zdali sobie zbyt późno sprawę, że mają do czynienia z substancjami zdolnymi wywołać katastrofę społeczną. W tym czasie prawdziwy rozmach rozpowszechnianiu środków odurzających nadał Tymoteusz (Timothy) Leary. W roku ’64 ten wykładowca uniwersytetu im. Harvarda wydał wraz z dwoma kolegami (Alpert i Metzner) książkę p.t. Utopiates. Równocześnie rozpoczął wydawanie kwartalnika The Psychodelic Review. Swoim nałogiem zaraził wkrótce wielu studentów i młodych pracowników naukowych, za co został z hukiem wyrzucony z uniwersytetu. Skorzystał z tego, aby ogłosić się męczennikiem, cierpiącym za sprawę wyzwolenia człowieka z ciasnych pojęć drobnomieszczaństwa. Pomimo utraty dobrze płatnych posad na tych ludzi miała jeszcze spaść złota manna.
Kiedy pewien młody spadkobierca milionera (jak należy się domyślać – usidlony przez narkotyki) podarował Leary’emu i Alpertowi kilka milionów, zaczęły się dla nich wspaniałe czasy. Alpert osiedlił się na zachodnim wybrzeżu, a Leary z Metznerem na wschodnim. Dwaj ostatni zaczęli budować państwo narkomańskie w miejscowości Millbrook (kilkanaście mil od Nowego Jorku). Czas płynął im tam szybko na libacjach narkotykowych i orgiach. W chwilach przytomności pisali coraz to nowe bzdury i wysyłali je do druku oraz do tzw. podziemnych (nadających bez formalnego zezwolenia ze statków zakotwiczonych na wodach międzynarodowych i opuszczonych platform morskich) radiostacji. Ujmując rzecz najkrócej, wraz z innym obywatelem amerykańskim – Alanem (Allen) Ginsbergiem (który rozpoczął swoją działalność już w 1953 r.), starali się przekonać młodzież do uprawiania wolnej miłości (w tym homoseksualnej) oraz zażywania narkotyków, przedstawiając to jako niezawodną receptę na oszałamiające szczęście.

Światowa stolica narkomanów – San Francisco

Mimo niewątpliwych osiągnięć środowisk artystycznych Londynu i Liverpoolu (Rolling Stones, The Beatles, The Moody Blues, dokonujących zresztą od ’64 „brytyjskiej inwazji” na Stany Zjednoczone) w rozpowszechnianiu idei przedhipisowskich, największym ośrodkiem tego, co określano mianem psychodelii (czyli życia i twórczości w cieniu narkotyków) było San Francisco. Psychodelicy nadali temu miastu nazwę Psychodelfia; najwyraźniej było dla nich wyrocznią w dziedzinie najbardziej skrajnej odmiany tzw. popkultury. W szczególności jedna z ulic – Height Street, zamieniła się w największą na świecie aleję handlową dla adeptów i sympatyków narkomanii. Sprzedawano tam m. in. mieniące się wszystkimi kolorami błyszczące świecidełka do naklejania na czoło (wpływ fascynacji destylowanym hinduizmem); tureckie fajki wodne i kadzidła do usuwania zapachu haszyszu (a jakże!); wielkie podobizny Leary’ego (z kwiatem w zębach; kiedyś rozpowszechnione wyobrażenie wariata); okulary z rozszczepiającymi światło szkłami i inne, podobne urządzenia, mające wywoływać potężny szum w głowie nawet bez zażycia narkotyków. Nie ukrywano przy tym specjalnie, że głównym celem są jednak narkotyki.
Członkowie rady miejskiej sami już nie wiedzieli, co o tym myśleć. Z jednej strony było im wstyd z powodu gromadzenia się w ich mieście nowego rodzaju wyrzutków, a z drugiej – ze strony tych oszołomów nie groziło (przynajmniej z początku) niebezpieczeństwo dla reszty ludności. Przede wszystkim zaś właściciele tych sklepów płacili coraz większe podatki do kasy miejskiej. Wreszcie każdy, kto próbowałby dobrać się do skóry psychodelikom, musiał się liczyć z gniewną reakcją znudzonych, młodych bogaczy, którym narkotykowe zabawy wydawały się świetnym sposobem na urozmaicenie życia. Podobne czynniki, hamujące działanie stróży prawa i porządku, występowały w Anglii.

Narodziny ruchu hipisowskiego

Opisana powyżej w zarysach sytuacja ukształtowała się w pełni w roku 1966. Ogromny wpływ na to miały działania wojenne drugiej wojny indochińskiej, zwanej mylnie wietnamską, a ujmując rzecz ściśle, bezpośredni udział w tych działaniach amerykańskich poborowych. Nie rozwodząc się szerzej nad tym tematem, trzeba wspomnieć, że w tej wojnie środki masowego przekazu i wpływowi politycy w samych Stanach od początku przeszli na stronę komunistów. Wyjaśnienie tego zjawiska podałem już częściowo w artykule Amerykański plan zniszczenia komunizmu. W grę wchodziło też oczywiście wiele innych czynników, na omówienie których nie ma tu miejsca. Dla tematu początków podkultur (subkultur) młodzieżowych istotne jest wzięcie pod uwagą, że sprzeciw wobec udziału młodych amerykańskich żołnierzy w tym olbrzymim starciu Wschodu z Zachodem stał się niesłychanie modny i jak to się określa, „społecznie nośny”. Oczywiście nazywano to walką o pokój, buntem przeciw establishmentowi (czyli rzeczywistym ośrodkom władzy, wymykającym się demokratycznej kontroli), itd., itp., ale tak naprawdę chodziło wyłącznie o strach młodych amerykańskich mężczyzn (praktycznie jeszcze chłopców – przeciętna wieku rekruta na polach bitew w Wietnamie wynosiła 19 lat) przed śmiercią i okaleczeniem na wojnie, której (o czym codziennie zapewniała ich telewizja) nie można wygrać i która służy wyłącznie bogaceniu się właścicieli fabryk broni. Bezpośrednim następstwem powiązań poprzedników hipisów – Dzieci Kwiatów, z ruchem przerażonych poborowych było zapuszczanie włosów przez dorastających chłopców; długie włosy były niedozwolone dla żołnierzy przez ówczesne regulaminy.
Takie oto czynniki stanęły u kolebki hipisów i od początku kształtowały ich oblicze. W sobotę 14 stycznia 1967 r. w Parku Złote Wrota (Golden Gate Park) w San Francisco odbyła się impreza określona przez organizatorów jako Zgromadzenie Wszystkich Plemion albo Stawanie się Człowieka. Biorąc pod uwagę to, co stwierdzono wyżej, nie powinien dziwić fakt, że głównymi animatorami tej imprezy byli Ginsberg i Leary (oraz Allen Cohen). Ci ludzie skorzystali ze sposobności do puszczenia w obieg kilku dalszych idei, stanowiących uzupełnienie ich dotychczasowych haseł. Najważniejszą z nich było twierdzenie, że tryb życia stanowiący dotąd wzór postępowania w amerykańskim społeczeństwie – pilna nauka w szkole, wytrwała praca i gromadzenie możliwie jak największego majątku osobistego jako miara powodzenia w życiu – to wyścig ogłupiałych i pozbawionych wszelkiej nadziei na prawdziwe szczęście szczurów. Takie postępowanie – pouczali młodzież – prowadzi wyłącznie do utrwalenia „systemu”, który ponosi winę za śmierć milionów niewinnych ludzi w Indochinach. Tego dnia świat ujrzał też stroje hipisów, lansowane przez mówców i wykonawców muzyki młodzieżowej poprzez ich osobiste noszenie. Nie wdając się w tym miejscu w bardzo szerokie i nazbyt daleko idące rozważania pragnę podkreślić, że ani te hasła, ani techniki oddziaływania na masy nie były czymś nowym. Podobny ruch stanowiła „biotechnika” wybitnego rosyjskiego reżysera teatralnego pochodzenia żydowskiego Wsiewołoda Meyerholda w latach dwudziestych w …Związku Radzieckim (!).
Lato 1967 r. określono jako „kalifornijskie lato miłości”, a to ze względu na masowe ucieczki z domów młodzieży w wieku szkolnym, która poprzednie miesiące najwyraźniej przeznaczyła na omówienie z rodzicami i wychowawcami haseł panów G., L. i C. oraz dojście do wniosku, że „starzy” są niereformowalni i tylko opuszczenie rodzinnych progów może zapewnić chłopcom i dziewczętom obiecane im niesamowite szczęście. W drodze do tworzących się właśnie komun hipisów w wielkich miastach młodzi gniewni uprawiali wolną miłość, z reguły grupowo, korzystając z gwarantowanych w tej części świata przez przyrodę podzwrotnikowych upałów. Po drodze zaliczyli też festiwal muzyczny w Monterey. 50 tysięcy młodych widzów płci obojga przybyło na występy najbardziej znanych zespołów, wykonujących muzykę młodzieżową. Było też wielu debiutantów, takich jak Janka (Janis) Joplin i czarny Kubuś (Jimi) Hendrix. Wystąpiły znane zespoły balladowe, tworzące muzykę stanowiącą ciąg dalszy kultury śródziemnomorskiej (wpadająca w ucho melodia jako podstawowy składnik muzyki – piękny, przejmujący śpiew do wtóru gitar): „The Byrds”, „Jefferson Airplane”, „Otis Redding”, a przede wszystkim „The Mammas and the Pappas”. Jednak sensację wzbudził Hendrix, który pod koniec koncertu „odbył stosunek z gitarą”. W tym samym czasie (nie w Monterey co prawda) pojawił się na scenie Kuba (Jimmie) Morrison z zespołem „The Doors”, który podczas występów rozbierał się do naga i jeszcze wielu, wielu innych, wrzeszczących: „Ojcze, chcę cię zabić, matko, chcę cię zerżnąć!” itd., itp.

Niemożność wprowadzenia haseł hipisowskich w życie i szybkie zwyrodnienie tego ruchu

Hipisi, pochodzący z grona uczniów i studentów, którzy odwrócili się plecami do beznadziejnie zepsutego ich zdaniem społeczeństwa i przerwali naukę, uznali, że ich jedynym wybawieniem (i wybawieniem dla świata) jest utworzenie społeczeństwa alternatywnego, zwanego kontrkulturą. Już latem 1967 r. starsi wiekiem studenci, mający jakieś pojęcie o prawie cywilnym i księgowości, zaczęli na zlecenie społeczności hipisów zawierać umowy o wynajmie domów. Na miejsce zwartego osiedlenia wybierano przeważnie rejony zabudowy dawnych kamienic czynszowych sprzed pierwszej wojny światowej. Działo się tak z bardzo przyziemnego powodu; wysokość opłat za dzierżawienie takich domów była najniższa. Wiązało się to z tym, co można śmiało uznać za podstawową słabość głównego nurtu ruchu hipisowskiego; doktrynerską niechęć do pracy zarobkowej. U hipisów było tak, że jakimkolwiek mniej lub bardziej uczciwym zarabianiem pieniędzy (w warunkach praktycznego braku bezrobocia w ówczesnej gospodarce amerykańskiej) zajmowała się nie więcej niż co piąta osoba. Co się działo z pozostałymi?
Znalazła się pewna liczba takich, którzy wykorzystując swój urok osobisty potrafili skłonić okolicznych sklepikarzy do dzielenia się z cudacznymi przybyszami produktami spożywczymi. Działo się to na rożną skalę i w zamian za różne gesty ze strony hipisów. Ten sposób, zgodny z hasłami ruchu, miał jednak krótkie nogi. Choćby z tego powodu, że lata sześćdziesiąte stały się okresem gwałtownego zanikania małych sklepów, w których właściciel sam stał za ladą. Pożerały je supersamy i hipermarkety, w których miły uśmiech i idealistyczna paplanina hipisów nie mogły już liczyć na odwzajemnienie chlebem i kiełbasą.
Już w roku 1966 czyli w okresie formowania się pierwszych ogniw kontrkultury dotkliwą chorobą społeczną Ameryki stała się sytuacja nastoletnich uciekinierów i uciekinierek w wielkich miastach. Ich liczba w Nowym Jorku (największe skupisko) dochodziła do stu tysięcy. Żyli z tego, co zwykle dzieci ulicy na całym świecie; włamań i kradzieży oraz prostytucji. Amerykańska specyfika tamtych czasów polegała na masowym oferowaniu przez te zbłąkane dziewczęta i chłopców usług lesbijskich i homoseksualnych. Zaczepiali mężczyzn i kobiety w parkach i na skwerach. Już wkrótce te same metody zarabiania pieniędzy znalazły szerokie zastosowanie na styku dzielnic hipisów i dzielnic „normalnych”. Z tą różnicą, że ponad sprzedawanie własnego ciała hipisi przedkładali kradzieże i włamania. Policja już wkrótce zdała sobie sprawę, że te zjawiska przerastają jej możliwości i dała za wygraną. Dzielnice młodych gniewnych stały się idealnym żerowiskiem mafii. Ze strony policjantów i ogromnej większości zwykłych ludzi zaczęła narastać nienawiść do poszukiwaczy szczęścia, co mniej więcej oznacza po angielsku słowo hippies. Tym bardziej, że prócz opinii niedomytego anarchisty i sympatyka komunizmu już wkrótce do hipisa przylgnęła jeszcze jedna etykietka – maniakalnego mordercy.

„Świnie to wy!”

Dwudziesty wiek nauczył ludzkość, że każdą skrajność można zamienić w jeszcze większą skrajność, aż zostanie przekroczona granica szaleństwa i zbrodni, poza którą nie ma już litości ani przebaczenia. To właśnie przytrafiło się amerykańskiej kontrkulturze lat sześćdziesiątych.
22 listopada 1967 r. aresztowano niejaką Karolinę Metherd – hipiskę, narkomankę i wyrodną matkę, która w narkotycznym zamroczeniu zakłuła nożem swojego synka – niemowlaka. Zdjęcie tej zwyrodniałej, brzydkiej chłopczycy (ujęto ja w zakrwawionych dżinsach i koszulce z krótkimi rękawami) obiegło Stany i świat. Po raz pierwszy ukazał się obraz podkultury hipisów jako krwawych szaleńców, przeżartych przez narkotyki.
Dopiero teraz policja przypomniała sobie o swoich obowiązkach wobec młodzieży. W ciągu kilku następnych dni zatrzymano i siłą odstawiono do rodziców i opiekunów ponad 90 tysięcy zbiegłych z domu nastolatków i nastolatek.

8 sierpnia 1969 r. w willi sławnego reżysera i aktora Romana Polańskiego w Hollywood, dokonano barbarzyńskiego mordu na jego ciężarnej żonie – aktorce Sharon Tate oraz jej gościach i domownikach (sam Polański przebywał w tym czasie w interesach w Europie). Maniakalni mordercy pozostawili na ścianie krótkie uzasadnienie swojego czynu: „Świnie to wy!”. Tym słowem określano w najbardziej radykalnych środowiskach kontrkultury ludzi zamożnych, nie chcących podzielić się swoim bogactwem z naprawiaczami świata. Po wielu miesiącach poszukiwań specjalne jednostki Federalnego Biura Śledczego (FBI) pojmały blisko dwustuosobową bandę (kobiety chodziły nago i należały do wszystkich) zupełnie oszalałych pod wpływem narkotyków radykalnych hipisów – rzeźników z willi Polańskiego – pod wodzą niejakiego Charlesa Mansona, który ogłosił się mesjaszem.
Opinia publiczna w Stanach Zjednoczonych i w całym świecie zachodnim podzieliła się natychmiast na dwa obozy. Ogromna większość była zdania, że środowiska „kontestującej młodzieży” stały się rozsadnikiem narkomanii, przestępczości i wszystkiego, co najgorsze. Tę opinię potwierdzili szefowie policji. Większość przeciętnych Amerykanów zaczęła wytykać palcem na ulicach wszystkich brudnych włóczęgów i wołać: „Świnie to oni!”
Mniejszość tzw. postępowych intelektualistów i dziennikarzy w kraju i za granicą piętnowała skrajnie prawicowy spisek, broniąc ruchu hipisowskiego, który ich zdaniem nie miał nic wspólnego z tą okropną sprawą.

Kolorowa teza i czarna antyteza

W tym czasie było już jasne, że przeciw hipisom zaczęły działać dwa czynniki, które wkrótce zetrą ich z powierzchni ziemi. Najważniejszym była narkomania i jej skutki. Jak podał anonimowo w ‘69 jeden z przywódców hipisów w Atlancie, co dziesiąty mieszkaniec „kolorowej dzielnicy” jest tak zaćpany, że wychodzi z domu wyłącznie w celu zdobycia pieniędzy, narkotyków i żywności ze śmietników. Co czwarta osoba miała jakąś chorobę weneryczną albo żółtaczkę (skutek używania wspólnych igieł do wstrzykiwania heroiny). Znaleźli się jednak tacy, którzy nie zamierzali przyglądać się bezczynnie agonii hipisów i postanowili ją przyspieszyć, rabując ich i mordując.

„Nasze życie jest prawdą. Łączą nas więzy przyjaźni. W życiu najważniejszy jest przyjaciel. Jesteśmy bogaci, choć nie mamy ani centa. Tylko przyjaźń.” – Hell’s Angels 4, Breed 1, „Time”, z 22 III 1971 r.
Takie piękne hasła, łudząco podobne do haseł hipisów, głosili ich najgorsi wrogowie – największy gang motocyklowy Stanów Zjednoczonych – Anioły Piekieł (Hell’s Angels). Poza tym jednak te dwa ugrupowania młodych wariatów różniło wszystko, począwszy od stroju. Często kolorowe do ciężkiej przesady ciuchy hipisów, piekielni aniołowie uważali za zupełne dno i programowo stroili się w czerń i chromowany metal swoich kurtek. Ich poglądy społeczno-polityczne były odwrotne do poglądów hipisów: opowiadali się za bezwzględną rozprawą z Wietnamem Północnym i nienawidzili Murzynów i pacyfistów.

„Tworzą oni rodzaj podkultury, porwani magią swoich maszyn i rozkoszami życia nieograniczonego prawem. Wielu z nich to znakomici mechanicy, potrafiący rozebrać i złożyć owe motory z nieomylnością żołnierza naprawiającego broń. Dosiadłszy swych metalowych potworów mogą jechać, gdzie chcą i kiedy im się podoba. Być może siła ich maszyn przerasta siłę ich dusz. Ryk, pęd, dygotanie motocykla wyzwala w nich przeświadczenia, że tak jak do ich maszyn, tak i do nich samych nie stosują się ograniczenia, którym podlegają zwykli śmiertelnicy.”Tak opisywała ich ówczesna prasa amerykańska.

Gangi motocyklowe były znacznie bardziej dolegliwe niż hipisi, ponieważ w przeciwieństwie do nich ich członkowie nigdy nie plamili się jakąkolwiek pracą. Pieniądze nie były im na nic potrzebne. Rzeczywiście nie mieli ani centa, ponieważ wszystko, czego potrzebowali, dawano im za darmo pod groźbą użycia pałek, łomów, noży, kastetów i rewolwerów. Właściciel przydrożnego baru czy też stacji benzynowej był szczęśliwy, kiedy co najmniej stuosobowa banda zmotoryzowanych odmieńców opuszczała jego podwórko, zadowoliwszy się paliwem albo skrzynką piwa. Również jeden czy dwa radiowozy z biura wiejskiego lub małomiasteczkowego szeryfa nie były dla takiej gromady żadnym przeciwnikiem.
Przez wiele lat wydawało się, że gangi motocyklowe nie mają ochoty opuszczać słonecznej Kalifornii, gdzie się narodziły. Tam też doszło do skandalicznego wydarzenia, które rozpatrywano potem jako koniec złudzeń krótkiej epoki „dzieci-kwiatów”. Koncert zespołu Rolling Stones w Altamont (w pobliżu San Francisco, 6 XII 1969 r.) mający przewyższyć Woodstock jako wydarzenie muzyczne, zamienił się w pole popisów brutalności młodzieżowej podkultury. Drugi słynny zespół brytyjski, który żył dotąd w cieniu Beatlesów, wobec nieuchronnego rozpadu „czwórki z Liverpoolu” uznał za stosowne pokazać się swoim fanatycznym wielbicielom na żywo. Po zakończonym odpowiednim do oczekiwań jego członków powodzeniu (zwłaszcza finansowym; po milionie dolarów zysku dla nich i ich menadżera: objazd z występami po Stanach miał miejsce w listopadzie) zapragnęli wynagrodzić publiczność bezpłatnym koncertem.
Na miejsce odbycia tej imprezy wynajęto nieużywany tor wyścigowy, należący do niejakiego Ryśka (Dicka) Cartera – jednego z miejscowych przedsiębiorców. Do pilnowania porządku powołano ubrany w czarne kurtki skórzane (co wyróżniało ich z tłumu niczym mundury) gang motocyklowy Anioły Piekieł (Hell’s Angels). Dopisali też handlarze narkotyków, kręcący się w trzystu tysięcznym tłumie i sprzedający nie tylko marihuanę i LSD, ale również (nowość) haszysz i tabletki LSD nasączone amfetaminą. W tłumie liczącym 350 tysięcy odurzonych młodych ludzi żadna normalna policja ani nawet duża firma ochroniarska nie byłaby w stanie dopilnować porządku. Natomiast Aniołów wszyscy się bali.
Metalowi „aniołowie”, od dawna rozmiłowani w brutalnym rozprawianiu się z każdym, kto im stanął na drodze, dodatkowo pozbawieni samokontroli przez narkotyki, zamienili to widowisko w przedsionek piekieł. Ich największym wyczynem było zamordowanie tuż pod sceną Murzyna – Mereditha Huntera. Prawdopodobnie przyczyną było to, że towarzyszyła mu ładna, biała dziewczyna. Z drugiej strony był to wyraźny odwet za murzyńskie rozruchy i działalność organizacji terrorystycznej Czarne Pantery. To zabójstwo miało miejsce w chwili, gdy Mick Jagger śpiewał jeden ze swoich najnowszych przebojów – Sympathy for the Devil (ang. sympatyzuję z diabłem). Koncert Rolling Stonesów został uznany za prawdziwe objawienie Lucyfera. Tym łatwiej, że Jagger oddawał się w tym okresie za namową A. Ginsberga praktykom satanistycznym.
Reakcja na te wydarzenia była dwojaka. Z jednej strony prasa zachodniego wybrzeża pisała o wielkim osiągnięciu muzycznym i kasowym. Z drugiej kaznodzieja Billy Graham (kapelan urzędującego prezydenta Nixona), oburzony do tego stopnia, że nie żałował słów wulgarnych, oskarżył przywódcę Stonesów o celowe doprowadzenie do tej tragedii i wzbogacenie się o pół miliona dolarów kosztem zepsucia i poniżenia narodu amerykańskiego.
Ta tragiczna sprawa toczyła się dalej w sądzie. Ponieważ cała ta impreza została sfilmowana (aby zrobić reklamę Stonesom), więc odnalezienie sprawców morderstwa nie nastręczało większych trudności. Na początku następnego roku do odpowiedzialności pociągnięto niejakiego Alana Dawida Passaro. Jednak zręczny adwokat wmówił przysięgłym, że Murzyn wyciągnął pistolet i celował w Micka Jaggera. Zabójcę uwolniono od winy i kary.
Był to wielki błąd, ponieważ umożliwiło to wynajęcie Aniołów Piekieł i innych gangów motocyklowych do ochrony wykonawców na następnych podobnych imprezach. W wyniku rok 1970 miał być tym, w którym ta plaga została rozwleczona po całych Stanach i Kanadzie.
4 lipca na ogrodzonym polu sojowym we wsi Byron w pobliżu Atlanty rozpoczął się Międzynarodowy Festiwal Muzyki Pop w Atlancie (Atlanta International Pop Festival).
„Trzydniowe święto muzyki, narkotyków i publicznego uprawiania miłości” (określenie ówczesnej prasy amerykańskiej) w wykonaniu dwustutysięcznego tłumu odbyło się pod okiem i pałką gangów motocyklowych, z Banitami (Outlaws) na czele. Tym razem obyło się bez krwawych popisów, ale po otrzymaniu zapłaty Banici postanowili zwiedzić Atlantę, a przy okazji odwiedzić tamtejszą dzielnicę hipisów, liczącą około dziesięć tysięcy mieszkańców. Tak im się spodobało bezkarne ograbianie jej mieszkańców, że postanowili zostać z nimi na stałe. W ciągu następnych miesięcy około pięciuset motocyklistów i motocyklistek terroryzowało, rabowało, uprowadzało, gwałciło i mordowało hipisów i hipiski. Z około dziesięciu tysięcy mieszkańców dzielnicy poszukiwaczy szczęścia na miejscu pozostało jeszcze tylko trzy tysiące, a zamieszkane przez nich kamienice zamieniły się w pilnie strzeżone fortece. Policja przyglądała się temu z bronią u nogi: „Co u diabła? To przecież tylko brudni hipisi i przeklęte gangi motocyklowe!” Na pytania coraz bardziej przerażonego tą sytuacją burmistrza szefowie policji odpowiadali: „Z tego co wiemy, wynika, że na motocyklistów prawie w ogóle nie wpływają skargi. Nie możemy ich przecież aresztować tylko za to, że są motocyklistami.” Ta postawa policji wynikła z tego, w jaki sposób hipisi przyjmowali próby wyplenienia narkotyków w ich dzielnicy. Kiedy policja aresztowała hipiskę, przy której znaleziono znaczną ilość narkotyków, w nocy z 11 na 12 XII wybuchły rozruchy; gromady uzbrojonych hipisów zaatakowały posterunki. Trzech policjantów i dwóch zbuntowanych młodzieńców zostało rannych. Trzy tygodnie później doszło do wielkiej próby sił między uzbrojonymi po zęby (m. in. w szybkostrzelne karabiny M-16) doprowadzonymi do ostateczności hipisami a gangami motocyklowymi. Kiedy w wigilię Bożego Narodzenia motocykliści uprowadzili za miasto parę hipisów (chłopak został zamordowany po torturach, dziewczynie udało się uciec i o wszystkim opowiedzieć), hipisi zajęli stanowiska obronne w całym mieście. W nocy z 29 na 30 XII doszło do walk ulicznych; motocykliści zostali krwawo odparci. Tym razem policja uznała, że musi wreszcie wkroczyć do akcji. Obawiano się, że uzbrojeni hipisi mogą zacząć dokonywać napadów na sklepy na pobliskiej głównej ulicy handlowej Atlanty. W dawnej rezydencji konsula francuskiego przeprowadzono rewizję. Znaleziono cały arsenał broni, w tym granaty. Aresztowano 17 osób, w tym jednego z oskarżonych o dokonanie masakry w My Lai (był nim narkotyzujący się hipis Robert T. Souvas). Pod zarzutem morderstwa postawiono przed sądem osiemnastoletniego hipisa – Jana Wesleya (John Wesley) Robertsa, który przyznał się do zastrzelenia słynącego z wyjątkowej agresywności olbrzymiego (220 centymetrów wzrostu) motocyklisty Barneya Leigh McShherry’ego (lat 22), zwanego Drzewo. W kieszeni tego ostatniego znaleziono naładowany rewolwer i sąd przysięgłych uniewinnił hipisa, uznawszy, że działał w obronie własnej przeciw napastnikowi, który wdarł się do domu hipisów na czele swej bandy. Był to już jednak koniec „Nowego Jorku Południa”. Rozwścieczeni motocykliści obiecali krwawą zemstę, a hipisi nie wytrzymali nerwowo i postanowili nie czekać na spełnienie tej obietnicy. W całym kraju społeczności hipisów zaczęły się rozpraszać na mniejsze grupy i ukrywać na wsi i po lasach. Tymczasem policja przystąpiła do poskramiania gangów motocyklowych. Nie miała zresztą innego wyjścia, skoro te gangi wzięły się za łby między sobą, tworząc przy tym zagrożenie dla osób postronnych.

W sobotni wieczór 6 marca 1971 r. na wystawie motocykli w Domu Kobiet Polskich w Cleveland Anioły Piekieł stoczyły bitwę na noże ze swoimi rywalami ze wschodniego wybrzeża – Plemieniem (Breed). Wynik liczony w zabitych był 4 : 1 dla Aniołów. Jeden z członków Stada został najpierw wykastrowany, a dopiero potem zakłuty. Tak wspominał ze zgrozą to zajście jeden z ochroniarzy:

„Próbowałem ich rozpędzić, ale zostałem powalony, a kiedy usiłowałem wstać, pośliznąłem się we krwi. Cała podłoga spływała krwią.” – Ibidem
Tym razem przysięgli się nie patyczkowali. Spośród 57 aresztowanych wyodrębniono w końcu 6 najbardziej podejrzanych, których (wobec braku niepodważalnych dowodów winy) skazano na dożywocie.
W roku 1973 wytoczono proces wodzowi Aniołów Piekieł – Rafałowi Bargerowi, liczącemu sobie wówczas lat 34, przezywanemu Sonny (Ralph „Sonny” Barger) i w poszlakowym procesie o podjudzanie do zabójstwa skazano na wieloletnie więzienie. W 2004 opublikowano jego autobiografię, w której twierdzi, że wszystkie okrutne czyny przypisywane jego ludziom to wymysł prasy i policji, działającej na życzenie rzeczywistych ośrodków władzy Stanów Zjednoczonych, którym wolni i szlachetni motocykliści narazili się, przeciwstawiając się propagandzie prowadzonej na korzyść Północnego Wietnamu. Nawet chciałoby się uwierzyć w taką piękną legendę. Na przeszkodzie stoją jednak dziesiątki wiarygodnych świadectw z różnych źródeł, w tym pochodzących od cudzoziemców, m. in. od naszego Melchiora Wańkowicza, który w swoich reportażach przytoczył wypowiedzi mieszkańców miasteczek przez lata żyjących w strachu przed terroryzującymi ich i wykorzystującymi watahami zwyrodnialców na czarnych i czerwonych motocyklach.

Kontrkultura żyje (?)

Prawda dziejowa o amerykańskiej kontrkulturze lat sześćdziesiątych jest straszna i okrutna. Około pół miliona oszukanych przez cynicznych spryciarzy, pełnych zapału i gorącej wiary w nowy, wspaniały świat młodych ludzi przekonało się na własnej skórze o tym, że nie uda się usunąć wszystkich norm obyczajowych, porządkujących dotąd życie społeczne i nie wywołać przy tym krwawego zamętu, który pochłonie swoich sprawców. To doświadczenie dzielili z podobnie nawiedzonymi młodymi Anglikami (tam hipisi łamali sobie nawzajem ręce i nogi z pierwszymi skinami), Niemcami, Francuzami, Włochami, a nawet Chińczykami, których przewodniczący Mao namówił do przeciwstawienia się dorosłym w szeregach Czerwonej Gwardii, a potem kazał wystrzelać wojsku.
Hasła, które towarzyszyły wówczas buntom młodzieżowym budzą dziś wyłącznie pusty śmiech albo politowanie. Mimo to gangi motocyklowe nadal szaleją po drogach i na ulicach Angloameryki, a chrześcijańscy hipisi – jedyny odłam tego ruchu, który wyzwolił się z niewoli narkotyków, noszą swoje dziwne stroje, modlą się w żarliwym uniesieniu i spełniają dobre uczynki.