Tradycyjnie siłą Wielkiej Brytanii jest jej flota. Żyjąc w splendid isolation, Brytyjczycy nie potrzebowali potężnej armii lądowej do obrony swojego terytorium, jedynie okrętów, które mogłyby powstrzymać wszelkie próby desantu i utrzymać łączność z rozrastającymi się koloniami. „Armia nie jest popularna w tym samym sensie co marynarka”, stwierdził niedługo po pierwszej wojnie światowej marszałek sir William Robertson, „Ta druga cieszy się zazwyczaj pełnym wsparciem ludności, armia rzadko kiedy poza czasem wojny, wskutek czego przygotowuje się do wojny w szczególnie trudnej sytuacji, stąd też nasz udział w wojnach tak często sprowadzał się do harówki w pocie czoła”1. Niemniej jednak od 1707 roku, kiedy to Anglia i Szkocja połączyły się w państwo brytyjskie, tamtejsza armia zapisała wiele chwalebnych kart na polach bitew w Europie i poza nią. Rzec by można – na przekór wszystkiemu, a zwłaszcza na przekór własnym żołnierzom.

Obowiązkowy pobór nie istniał w Wielkiej Brytanii aż do połowy pierwszej wojny światowej. Kto więc zgłaszał się na ochotnika? Oczywiście zdarzali się mężczyźni planujący karierę oficerską, zwłaszcza wywodzący się z rodzin o tradycjach wojskowych, część była wprost przymuszana do „ochotniczej” służby przez lokalnych książąt i hrabiów, ale większość stanowili ludzie z najniższych sfer uciekający przed problemami, szczególnie zaś przed nędzą i głodem. Rodziło to łatwe do przewidzenia problemy.

Biczem

Konieczność utrzymania dyscypliny w wojsku nie może budzić wątpliwości. Kiedy jednak oficerowie – sami dobierani raczej według kryterium „dżentelmeńskości”, a nie kompetencji i chęci do pracy (stąd właśnie tak powszechne kupowanie patentów oficerskich) – mieli do dyspozycji podwładnych z nizin społecznych lub wręcz z marginesu, prawdopodobieństwo występków zasadniczo wzrastało. Nakładał się na to brak perspektyw prostych, niewykształconych mężczyzn na godne życie po zakończeniu wieloletniej służby.

Na przestrzeni dwóch stuleci system dyscyplinarny brytyjskiej armii ulegał zmianom, lecz w ostatecznym rozrachunku jedna rzecz pozostawała niezmienna – każde przekroczenie przepisów uznawano za przestępstwo, a winowajcę traktowano jak przestępcę. Trafiał więc do celi, żeby tam czekać, aż przełożony znajdzie czas, aby zająć się jego sprawą. Tak na przykład wyglądała cela w koszarach w Aldershot w Hampshire: „miała jakieś piętnaście stóp na piętnaście [21 metrów kwadratowych], słaby dostęp świeżego powietrza i jedynie najprymitywniejsze udogodnienia sanitarne. Nie zapewniano środków oświetlania celi po zmroku ani nie zezwalano na ich używanie. Wzdłuż jednej ze ścian biegła drewniana konstrukcja, wysoka na sześć stóp [niecałe dwa metry], służąca za łóżko dla wszystkich mieszkańców celi, których czasami było tuzin lub więcej. […] nie powalano na korzystanie z koców (chyba że w bardzo chłodnej pogodzie) ani materaców, co nie dotyczyło jedynie więźniów trzymanych dłużej niż siedem dni. Do tego momentu ich jedyne okrycie poza zwykłym ubraniem – którego nie zdejmowali – stanowiły ich kapoty, a poza tym musieli […] znosić ból bioder i ramion wywołany leżeniem na twardych deskach”2.

Ktokolwiek z tego swoistego aresztu śledczego trafiało się do więzienia, nie tylko nie mógł liczyć na poprawienie warunków bytowych, ale i musiał być przygotowany na regularne biczowanie. Zniesiono je jako środek karny w armii brytyjskiej dopiero w 1881 roku, ale minęło jeszcze wiele lat, nim de facto stało się tożsame z de iure. Ba, dopiero w ostatnich latach XIX wieku kańczug – osławiony cat o’ nine tails – ustąpił miejsca rózdze. Za lenistwo, unikanie obowiązków więziennych czy symulowanie choroby można było wówczas otrzymać kilkanaście razów. Za atak na strażnika niejaki szeregowy Murphy, pensjonariusz więzienia West Riding, dostał dwadzieścia pięć razów.

 dyscyplina w armii | Grenadier 40. Pułku Pieszego. Lata 70. XVIII wieku. (P.W. Reynolds)

Grenadier 40. Pułku Pieszego. Lata 70. XVIII wieku.
(P.W. Reynolds)

Biczowanie – słowo to pasuje bardziej niż chłosta ze względu na owo ponure narzędzie, którym wymierzano karę – groziło też za pijaństwo i lenistwo. W tej drugiej kwestii dochodziły również do głosu podziały religijne między anglikanami a rzymskimi katolikami. Wielu katolickich Irlandczyków wykorzystywało bowiem niedzielę jako pretekst do unikania obowiązków. Musieli jednak niezależnie od szczerości swoich intencji mierzyć się z instytucjonalną niechęcią wobec „papistów”. Dopiero w 1793 roku żołnierzom służącym w Irlandii pozwolono na uczestniczenie w mszach świętych, a minęło jeszcze trzynaście lat, nim przepis ten rozszerzono na całą armię.

Katolicy nie stracili bynajmniej powodów do niepokoju. W 1811 roku na trzysta razów skazano szeregowego Charlesa O’Neilla, który odmówił uczestnictwa w anglikańskiej procesji i zwrócił się o pozwolenie na udział w katolickiej mszy. Większą tolerancją wykazywała się Kompania Wschodnioindyjska, pozwalająca żołnierzom służącym w Indiach na sprowadzanie we własnym zakresie kapłanów, by świadczyli posługę duchową.

Skoro o Irlandczykach mowa – w 1776 roku żołnierz z irlandzkiego oddziału stacjonującego w Perth w Szkocji, gdzie na wyżywienie przyznawano zaledwie trzy pensy dziennie, został przyłapany na kradzieży ziemniaków dla siebie, żony i czwórki swoich dzieci. Skazano go na pięćset razów i mimo błagań małżonki wyrok wykonano. Gdy tylko spadł ostatni cios, „przypuszczono szturm generalny na oficerów. Adiutant próbujący uciec miał mniej szczęścia niż inni. Zebrał straszliwe cięgi od kobiet, które ułożyły go na brzuchu i, przytrzymywanego dziesiątkami zapalczywych rąk, uraczyły solidną chłostą na obnażoną sempiternę”3.

W wielu przypadkach – zwłaszcza drobniejszych występków, takich jak podkradanie własności kolegów – żołnierz mógł dostać jednak wybór: czy stanąć przed oficjalnym sądem wojskowym, czy też przed nieoficjalnym sądem koleżeńskim lub po prostu na miejscu przyjąć karę od przełożonego, który przyłapał go na gorącym uczynku.

Nieformalne kary miały z perspektywy karanego zarówno zalety, jak i wady. Do tych pierwszych zaliczał się głównie fakt, iż nie trafiały do akt, a więc i nie hamowały kariery delikwenta. Wadą była zaś głównie możliwość przerodzenia się rozsądnej kary w nieograniczone znęcanie. Rozsądny sierżant, który przyłapałby szeregowca na drobnym uchybieniu, wymierzyłby jeden czy dwa ciosy i byłoby po sprawie. Z drugiej jednak strony winowajca ryzykował pobicie do krwi, a i tak nie miał gwarancji, że nie zakują go potem w żelaza. W sądzie koleżeńskim grozić mu mogła na przykład kara chłosty wymierzona rzemieniem na gołe pośladki, nie tylko bolesna, ale przede wszystkim stygmatyzująca – ukarany w oczach towarzyszy broni nie przedstawiał już żadnej wartości jako mężczyzna. Inna popularna kara miała postać powolnego (koniecznie powolnego, pod groźbą powtórki) marszu między dwoma rzędami kolegów, którzy urządzali skazańcowi ostre bicie.

Oficerowie w rangach pułkownikowskich i generalskich znajdują się trochę na uboczu tematyki niniejszego artykułu, warto jednak poświęcić im chwilę w tym miejscu, aby pokazać, że system nieoficjalnych kar za nieposłuszeństwo rozciągał się aż do najwyższych szczebli, choć tam przyjmował zgoła odmienny wymiar. Otóż aż do 1945 roku oficerom w czynnej służbie wolno było jednocześnie zasiadać w ławach Parlamentu. Musieli więc regularnie wybierać pomiędzy lojalnością wobec hierarchii wojskowej a lojalnością wobec mandatu parlamentarnego. Zły wybór mógł błyskawicznie złamać karierę w siłach zbrojnych. Los taki spotkał na przykład Williama Pitta Starszego, usuniętego z wojska za konflikt z premierem Robertem Walpole’em (pomimo to trzydzieści lat później sam Pitt również został premierem), czy aż trzech krewniaków dyplomaty Charlesa Bertiego, którzy na przełomie XVII i XVIII wieku podpadli Jakubowi II.

Oficerowie 72. Pułku Pieszego. Lata 40. XIX wieku. (Historical record of the Seventy-second Regiment, or the Duke of Albany's Own Highlanders. London: Parker, Furnivall, and Parker. 1848)

Oficerowie 72. Pułku Pieszego. Lata 40. XIX wieku.
(Historical record of the Seventy-second Regiment, or the Duke of Albany’s Own Highlanders. London: Parker, Furnivall, and Parker. 1848)

Nieobce w wojsku było również zjawisko fali. Wspomniany we wstępie William Robertson jest jedynym w historii brytyjskim żołnierzem, który zaczynając jako szeregowy, dotarł aż do rangi marszałkowskiej. Kiedy w roku 1877 stawił się jako rekrut w kwaterze 16. Pułku Lansjerów, na dzień dobry ostrzeżono go, że wkracza do świata, w którym nie istnieje własność prywatna. I od razu usłyszał radę, iż zegarek powinien oddać chorążemu. „Pożyczanie” i „oddawanie na przechowanie” oficerom i starszym stażem żołnierzom (dziś nazwalibyśmy ich „dziadkami”) co bardziej wartościowych przedmiotów stanowiło normę. „Kotom” dawano też najgorsze prycze i najgorsze jedzenie.

Wybitny historyk wojskowości Richard Holmes odwołuje się tu wręcz do klasyków literatury, by dowieść, że bezkarne dręczenie podwładnych nie było zjawiskiem ani wyjątkowym, ani skrytym za murami koszar. Oto bowiem w opowiadaniu „In the Matter of a Private” ze zbioru „Soldiers Three” żołnierz nazwiskiem Simmons staje się ofiarą towarzysza broni, niejakiego Lossona. Psychicznie zaszczuty, znieważany nawet przez specjalnie do tego celu przyuczoną papugę Lossona, sięga w końcu po karabin i posyła kulę wprost w szyję swego prześladowcy, za co ostatecznie trafia na szubienicę.

Sznurem

Kontynuując wątek prześladowania i kar nieformalnych, należy podkreślić, że prosty szeregowiec nie miał praktycznie szans na obronę przed nadgorliwością czy niesprawiedliwością oficerów i podoficerów. A jeśli ofiara odpowiedziała na przemoc przemocą – wcale niekoniecznie ze skutkiem śmiertelnym dla prześladowcy – całą sprawa z dużym prawdopodobieństwem skończyłaby się dla nieszczęśnika tak jak dla kiplingowskiego Simmonsa: pętlą na szyi.

Łatwo zgadnąć, że najkrótsza droga na szubienicę prowadziła przez morderstwo i dezercję. Nie każda nieobecność wszakże stanowiła dezercję w pełnym tego słowa znaczeniu. Za kryterium wyróżniające uznawano intencję – dezerterem był ten, kto opuścił jednostkę (albo nie stawił się w niej), aby uniknąć ważnych obowiązków lub aby w ogóle nie powrócić do służby. Dezerter mógł liczyć na łaskę i zamianę kary śmierci na ciężkie roboty, o ile nie był recydywistą i mógł się pochwalić dobrym opiniami od przełożonych, opisującymi go jako kompetentnego żołnierza, który przed zdradzieckim występkiem rzetelnie wypełniał wszystkie rozkazy.

Szczególnym przypadkiem dezercji były dezercje dla pieniędzy. Rekrut otrzymywał bowiem przy wstąpieniu do wojska premię finansową, mającą pomóc w zapewnieniu sobie możliwie najlepszego wyposażenia i ogólnie ułatwić przestawienie się z cywilnego na wojskowy tryb życia. W praktyce z reguły przepuszczano je na hulanki, a część – mniej lub bardziej dobrowolnie – wydawano na prezenty dla sierżantów i oficerów, ale to temat na inną dyskusję. W tym miejscu interesują nas żołnierze, którzy otrzymawszy premię, dezerterowali i… zaciągali się na nowo do innej jednostki. I jeszcze raz, i jeszcze raz, aż w końcu uznawali, że dość już się wzbogacili, i dezerterowali na dobre. Inni – wręcz przeciwnie, w końcu zaciągali się, by naprawdę podjąć służbę, licząc zapewne na to, że najciemniej jest pod latarnią i nikt nie będzie szukał dezertera w koszarach.

Trzeba przy tym rozumieć, że kara śmierci za dezercję, czy to na szafocie, czy przez plutonem egzekucyjnym, musiała przede wszystkim służyć jako przykład dla innych żołnierzy. Normą było wykonanie wyroku w obecności oddziału. W pierwszych latach XIX wieku stracono w Portsmouth szesnastokrotnego dezertera. Na egzekucję sprowadzono wszystkich żołnierzy obecnych w mieście – piętnaście tysięcy ludzi. Gdy już nie żył (nie zabiła go zresztą salwa i trzeba było wyznaczyć żołnierzy, którzy by go dobili), wszystkich obecnych, kompanię po kompani, podprowadzano do zwłok i kazano patrzeć na ciało. Warto jednak dodać, że szesnaście dezercji wcale nie stanowiło rekordu. Niechlubnym rekordzistą jest niejaki Thomas Hodgson, stracony za kradzież w 1787 roku, którzy przyznał się do wstąpienia do wojska (pod różnymi nazwiskami) czterdzieści dziewięć razy, co przyniosło mu 387 gwinei – ponaddziesięcioletnie zarobki robotnika.

Surowe kary groziły również za homoseksualizm, ale co ciekawe – choć groziły, to rzadko je wymierzano. Na przestrzeni trzydziestu lat, od 1796 do 1825 roku, zarzuty w tym zakresie postawiono dwudziestu żołnierzom. Czterech uniewinniono, a z pozostałych jedynie (jak na ówczesne realia) trzech powieszono, resztę zaś skazano w większości na kilkaset batów i usunięcie w niesławie z szeregów armii. W czasie pierwszej wojny światowej przed sądem wojennym za nieobyczajne zachowanie stanęło 161 żołnierzy (w tym ośmiu oficerów), trzeba jednak mieć na uwadze, że dla wielu stuprocentowych heteroseksualistów był to z góry obmyślony sposób na ucieczkę przed służbą frontową.

Epilog

Ostatni jak dotąd przypadek skazania brytyjskiego żołnierza za naprawdę poważne przestępstwo – sklasyfikowane jako zbrodnia wojenna – nastąpił w 2007 roku. Proces sądowy dotyczył śmierci Irakijczyka nazwiskiem Baha Musa, który w 2003 roku zmarł, ciężko pobity w areszcie armii brytyjskiej w Basrze.

Spośród siedmiu oskarżonych jedynie kapral Donald Payne przyznał się do maltretowania więźniów, przyznał również, iż czerpał z tego przyjemność. Stał się zarazem pierwszym brytyjskim żołnierzem, który przyznał się do popełnienia zbrodni wojennej. Skazano go na rok więzienia i karnie usunięto z szeregów sił zbrojnych.

Przypisy

1. Field Marshal Sir William Robertson, Private to Field Marshal. London, 1921. Za: Richard Holmes, Soldiers. HarperPress, London, 2012. S. 3.

2. Za: Richard Holmes, Soldiers. HarperPress, London, 2012. S. xxi.

3. Za: Richard Holmes, Soldiers. HarperPress, London, 2012. S. 509.

Bibliografia:

Richard Holmes, Soldiers. HarperPress, London, 2012.
Rudyard Kipling, In the Matter of a Private. telelib.com. Dostęp: 15 stycznia 2012.
Timeline: Iraqi abuse trial. BBC.co.uk. 10 lipca 2008. Dostęp: 18 stycznia 2012.