Już 3 września 1939 pierwsze transporty polskich jeńców dotarły do niemieckich obozów – m.in. w Łambinowicach (Lamsdorf). Za żołnierzami Września zatrzasnęły się bramy, świat podzieliły równe rzędy drutów kolczastych, w krajobraz wpisały się budki wachmanów, a powietrze wypełnił jazgot psów patrolujących otoczenie obozów. Nie wszystkich jednak potraktowano zgodnie z międzynarodowymi konwencjami. Część wziętych do niewoli Polaków żołnierze niemieccy zamordowali (m.in. pod Ciepielowem, w Zambrowie, Uryczu, Tomaszowie Lubelskim). Z większością jednak obchodzili się zgodnie z prawem wojennym. Przynamniej początkowo.

Z ogólnej, wziętej do niewoli przez Niemców rzeszy ponad 400 tys. jeńców do lata 1941 w różnego rodzaju obozach przebywało ok. 20 tys. oficerów oraz 132 tys. szeregowych i żołnierzy. Dla każdej kategorii jeńców istniały oddzielne obozy. Oficerów umieszczano w tzw. oflagach (od niem. Offizierslager), niższych stopniem w stalagach. Istniały także obozy przejściowe (dulagi) i obozy internowania. Rozmieszczone przede wszystkim na terenie Rzeszy, strzeżone były w większości przez bataliony obrony terytorialnej; kolumny robocze dozorowała cywilna straż pomocnicza. Schemat zarządzania obozami jenieckimi był bardzo skomplikowany: od Naczelnego Dowództwa Wehrmachtu po wydzieloną kancelarię NSDAP.

Wewnętrzna struktura obozów była określona przepisami konwencji z 1929 i z reguły Niemcy w nią nie ingerowali. Na czele jeńców stał zwykle oficer najwyższy rangą, skrupulatnie przestrzegano zasad starszeństwa, podziału na bataliony, kompanie etc. Jeńcy polscy robili wszystko, aby nie tracić wojskowego ducha. Nie było to łatwe. Warunki bytowe w większości obozów były trudne; prowizoryczne baraki, słaba opieka lekarska, początkowo skromne racje żywności. Ten ostatni problem rozwiązano, kiedy jeńcom zaczęto dostarczać żywności paczkami nadsyłanymi przez rodziny, przyjaciół i organizacje charytatywne. Największy zasięg miała akcja Czerwonego Krzyża, ale nie można zapomnieć o utworzonej latem 1940 Radzie Głównej Opiekuńczej. Była to legalna, zatwierdzona przez H. Franka polska organizacja udzielająca pomocy osobom wysiedlonym, bezrobotnym, więźniom, jeńcom; prowadziła też dożywianie dzieci i sprawowała opiekę nad ofiarami zbrodni ukraińskich nacjonalistów na Wołyniu. Rozdzielane środki pomocy pochodziły głównie z zagranicy (do 1914 z USA – z Komisji Hoovera), jak również od Kościoła katolickiego, z ofiar społecznych, a także potajemnych subwencji rządu RP na wychodźstwie.

Podstawową bolączką oflagów była bezsilność wobec toczącej się za drutami wojny, niepokój o najbliższych, bezczynność i dojmująca nuda. Tę ostatnią próbowano zabijać, organizując wszelkie możliwe kursy (od języków obcych po hafciarstwo), pogadanki i prelekcje (od przyczyn klęski wrześniowej po organizację nowej Ligi Narodów, od kursów buchalterii po najnowsze osiągnięcia medycyny), wyżywano się w ogrodnictwie i rękodziele. Organizowano zawody sportowe, obozową pocztę, warsztaty usługowe, przedstawienia teatralne i koncerty muzyczne. Inicjatorów i wykonawców nie brakowało – w oflagach Niemcy zatrzymali kwiat polskiej inteligencji.

Okresy euforii przeplatane były zbiorowymi załamaniami nastrojów. Wielu uwięzionych podjęło próby samobójcze po klęsce Francji, kiedy do wszystkich dotarło, że posiedzą za drutami jeszcze wiele lat. Trudne było zapanowanie nad waśniami na tle politycznym w sytuacji, kiedy np. w Woldenbergu razem siedzieli i wzajem oskarżali były premier, major rezerwy Kazimierz Świtalski i ppor. Gurowski, sekretarz Komunistycznej Partii Polski w Łodzi, arystokraci i synowie bezrolnych chłopów, luminarze nauki i zawodowi oficerowie o nader ciasnych horyzontach intelektualnych. Trzeba było wielkiej rozwagi dowódców, aby ten kipiący kocioł nie eksplodował wewnętrznymi sporami. Mając świadomość uwięzienia na lata, zorganizowano życie obozowo na nowo. W największych obozach, takich jak Murnau czy Woldenberg, zaplanowano system szkolenia wojskowego, podjęto przygotowania do akcji dywersyjnych, prowadzono nielegalny nasłuch radiowy. Starano się utrzymać jeńców w stałej gotowości. W większości przypadków się to udawało. Dochodziło wprawdzie do zatargów, ale miały one w pierwszym rzędzie podłoże socjalne. Ileż miesięcy można patrzeć na te same twarze, te same prycze, te same baraki? I to ze świadomością, że wojna światowa rozgrywa się bez udziału armii polskich oficerów, siedzących za kolczastymi drutami, rzeźbiących cygarniczki i podlewających zagonki.

Najbardziej zdeterminowani podejmowali próby ucieczki. Wiele z nich może być gotowym scenariuszem filmów sensacyjnych. Stały się one z czasem taką plagą, że od 1943 „rycerski” Wehrmacht zaczął część uciekinierów rozstrzeliwać lub oddawać w ręce gestapo. Najsłynniejszą zbrodnią na uciekających jeńcach (obowiązek ucieczki wręcz nakładały na oficerów konwencja haska i genewska) było zamordowanie 76 lotników RAF, którzy zbiegli z obozu Luft III w Żagniu. Pamiętać warto, że pierwszymi, których taki los spotkał, byli polscy oficerowie po nieudanej ucieczce z obozu w Dossel.

Z czasem coraz częściej oficerowie zadawali sobie pytanie: Po co szliśmy do niewoli? Przynajmniej część z nich mogła się przecież ukryć, zmienić nazwisko, próbować przedzierać przez zieloną granicę. Jednak większość za druty pognał obowiązek i lojalność wobec podkomendnych. Uważano, że oficer nie ma prawa opuścić podwładnych. We Wrześniu po prostu nikt nie mógł przewidzieć, ile potrwa i jak będzie wyglądała nazistowska wojna totalna. Szeregowcom oficerowie nie przydali się na nic. Rozdzielono ich. Podoficerów i żołnierzy wysłano – gwałcąc wszelkie konwencje – do pracy niewolniczej. Poświęcenie dowódców było daremne. A jakże choćby tylko część z nich przydałaby się w okupowanym kraju, w konspiracji borykającej się z kadrowymi problemami.