Wojsko Polskie ma długie i piękne tradycje w zakresie użycia sił specjalnych, sięgające drugiej wojny światowej, a nawet czasów tuż przed jej rozpoczęciem. Do rangi symbolu urośli przede wszystkim Cichociemni Spadochroniarze Armii Krajowej, których tradycje kontynuuje GROM. Własny szlak bojowy na śródziemnomorskim teatrze działań wojennych wykreśliła zaś 1. Samodzielna Kompania Commando. Ta jednak w powszechnej świadomości Polaków i Polek ustępuje miejsca Cichociemnym mniej więcej tak jak GROM-owi – o którym chyba każdy przynajmniej raz słyszał gdzieś w telewizji – ustępuje miejsca Jednostka Wojskowa Komandosów z Lublińca.
Dlatego też warto przyklasnąć każdej próbie zapełnienia tej luki i przybliżenia historii polskich komandosów, których wojna rzuciła z Wielkiej Brytanii do Włoch. Wydawnictwo Znak opublikowało właśnie książkę Awanturnicy i bohaterowie. Wojennym szlakiem polskiej „kompanii braci” – 1. Samodzielnej Kompanii Commando. Skorzystaliśmy z okazji, aby porozmawiać z autorem, Dariuszem Kalińskim.
Co okazało się dla Pana najbardziej zaskakujące w czasie pracy nad książką?
Przede wszystkim zaskoczyły mnie dwa wątki związane z jednostką polskich komandosów. Pierwszy to fakt udziału w jej szeregach litewskich zbrodniarzy wojennych, drugi to stosunek żołnierzy polskich do tak zwanych Kesselringów, czyli byłych obywateli polskich, których siłą wcielono do Wehrmachtu, a którzy po dostaniu się do alianckiej niewoli zgłosili akces do Polskich Sił Zbrojnych.
W pierwszym przypadku, kiedy kompanię Commando przekształcono w batalion, w jego skład, jako żołnierzy kontraktowych, włączono 86 Litwinów, którzy uprzednio służyli w niemieckich formacjach kolaboracyjnych. Co najmniej kilku z tych żołnierzy było członkami batalionów policyjnych, które na polskich Kresach wspierały okupantów w walce z polską partyzantką spod znaku AK.
Najbardziej znany jest tu przypadek porucznika Antanasa Gecevičiusa, który spolszczył nazwisko i występował jako Antoni Giecewicz. Człowiek ten nie dość, że był oficerem, co było z reguły niespotykane wśród żołnierzy służących uprzednio u Niemców i wcielonych do PSZ, gdyż przyjmowano zazwyczaj jedynie szeregowców, to w jakiś sposób zdołał zataić swoją przeszłość przed polskim kontrwywiadem.
Gecevičius początkowo był podporucznikiem litewskiego lotnictwa. Po podporządkowaniu Litwy Kremlowi i proklamowaniu Litewskiej Socjalistycznej Republiki Sowieckiej służył w strukturach bolszewickiej bezpieki, czyli de facto został zdrajcą, natomiast gdy Litwę odbili Niemcy, został dowódcą pododdziału Jagdkommando – jednostki specjalnie przeznaczonej do zwalczania oddziałów partyzanckich. Za zasługi Niemcy awansowali go do stopnia porucznika oraz odznaczyli Krzyżem Żelaznym II klasy.
Jeśli chodzi o Kesselringów, to w polskiej literaturze wspomnieniowej, z którą dotąd miałem do czynienia, żołnierzy tych opisywano w sposób dość pozytywny. Ot, wcielono ich do Wehrmachtu siłą, a gdy tylko nadarzyła się sposobność, uciekali do aliantów. Tymczasem na przykład ze wspomnień jednego z oficerów polskiego Commando, porucznika Adama Gołąba, wynika, że ludzi tych darzono daleko posuniętą nieufnością. Sam Gołąb twierdził, że, tu cytuję:
jak raz zdradzisz, to będziesz to robił stale. Skąd mogłem mieć pewność, że jak będzie gorąco, to mi któryś z nich kuli w plecy nie wsadzi? Na wszelki wypadek miałem colta pod pachą. Tommygun w ręce i colt pod pachą – na tych szwabów. Ale żaden mi nie zdezerterował. Wiedzieli, że utłukłbym jak psa…
Jak znacząca była rola polskich komandosów w bitwach o Monte Cassino?
Kompania Commando była jedynym polskim oddziałem, który wziął udział w dwóch – z łącznie czterech – bitwach o Monte Cassino. W obu tych zmaganiach jej rola była jednak inna. W przypadku pierwszego ataku, tego ze stycznia 1944 roku, polscy żołnierze otrzymali zadanie typowe dla jednostki sił specjalnej – idąc za plecami brytyjskiej piechoty, atakującej przez rzekę Garigliano, przedostać się na zaplecze Niemców i zaatakować ich sztab oraz centrum łączności. Ponieważ ofensywa potoczyła się niezbyt zgodnie z pierwotnym planem i polskie Commando uwikłało się w walki na przyczółku, dowódca kompanii, kapitan Władysław Smrokowski, wysłał w teren niewielki patrol, który miał za zadanie dokonania dywersji na tyłach wroga. Polskim żołnierzom udało się przeniknąć na tyły nieprzyjaciela, zniszczyć punkt łączności i wziąć jeńców.
Natomiast w przypadku udziału w czwartej bitwie o Monte Cassino w maju 1944 roku, tej z udziałem 2. Korpusu Polskiego, komandosi wzięli udział w drugim natarciu, tworząc wraz z wydzielonym oddziałem ułanów poznańskich „Zgrupowanie majora Smrokowskiego”, którego celem było natarcie na wzgórze San’t Angelo. W przypadku tej akcji nie było miejsca na finezyjne działania typowe dla sił specjalnych, tylko ciężkie, krwawe natarcie na silnie umocnioną pozycję przeciwnika. O tym, jak trudna była to walka, świadczy fakt, że pozycja ta została ostatecznie zdobyta kilkanaście godzin po tym, jak do ruin klasztoru Monte Cassino wkroczył patrol porucznika Kazimierza Gurbiela. Co ważne, walki te odbiły się na psychice nawet takich twardzieli jak komandosi i niektórzy z nich wykazywali oznaki zespołu stresu pourazowego.
Jak ocenia Pan majora Smrokowskiego jako dowódcę? Jakie były jego silne i słabe strony na tym, wyjątkowym przecież, stanowisku?
Major Władysław Smrokowski był człowiekiem o wspaniałym wojennym życiorysie. Był to przedwojenny oficer Strzelców Podhalańskich, czyli elitarnej piechoty górskiej, gdzie pewne elementy wyszkolenia bojowego były zbieżne z tymi, które były charakterystyczne dla jednostek Commando. Ponadto był instruktorem w szkole podchorążych rezerwy. Smrokowski zapisał chlubną kartę w wojnie obronnej 1939 roku, gdzie walczył jako dowódca kompanii Podhalańczyków. Po upadku Polski przedarł się do Francji, gdzie z kolei wojował w 1. Dywizji Grenadierów, za co został odznaczony Krzyżem Srebrnym Orderu Wojennego Virtuti Militari i francuskim odznaczeniem Croix de Guerre. Po upadku Francji, mimo rany, przez Hiszpanię i Portugalię przedostał się do Wielkiej Brytanii.
Major Smrokowski posiadał więc odpowiednie doświadczenie bojowe, instruktorskie, a także takie cechy charakteru, w tym dużą dbałość o powierzonych sobie żołnierzy, które czyniły z niego wysokiej klasy dowódcę, co zresztą potwierdzali jego podwładni. Choć z drugiej strony, kilkadziesiąt lat po wojnie i czterdzieści lat po śmierci majora, jeden z jego byłych podwładnych żydowskiego pochodzenia – pominę tu jego nazwisko – oskarżył Smrokowskiego o antysemityzm, co jego zdaniem przejawiało się w tym, że Żydzi służący w jednostce stosunkowo rzadko awansowali i otrzymywali odznaczenia bojowe. Przeczy temu jednak lista odznaczonych żołnierzy kompanii, gdzie widnieją żydowskie nazwiska, a przy nazwisku samego oskarżającego widnieją dwa Krzyże Walecznych.
Jednym z ciekawszych wątków pobocznych Pańskiej książki jest ten o Wojskowym Ośrodku Spadochronowym. Była to młoda jednostka, która nie zdążyła porządnie rozwinąć skrzydeł przed Wrześniem. Wprawdzie historia nie lubi gdybania, ale pogdybajmy – gdyby ośrodek miał czas, jak mogłaby wyglądać rola i skuteczność polskich spadochroniarzy w wojnie obronnej?
Ponoć istniały plany przerzucenia tych spadochroniarzy na teren Prus Wschodnich, gdzie mieli zapolować na niemieckich dygnitarzy i wysokich stopniem oficerów. Myślę, że kluczowe tu były niestety mizerne możliwości transportowe polskiego lotnictwa i przygniatająca przewaga nieprzyjaciela w powietrzu, co naraziłoby taki desant na duże straty. Nawet gdyby jakimś cudem udało się zrzucić polskich spadochroniarzy gdzieś w Prusach, to patrząc na ogólną sytuację strategiczną, byłby to pewnie tylko bilet w jedną stronę. Natomiast uważam, że żołnierze WOS-u, ze względu na swoje wszechstronne wyszkolenie, mogliby się stać znakomitymi żołnierzami do organizowania konspiracji w okupowanym kraju – taką lokalną wersją późniejszych Cichociemnych.
Na tle współczesnych „specjalsów” – jak bardzo różni się szkolenie ówczesnych polskich i, szerzej, brytyjskich komandosów?
W Polsce tradycje 1. Samodzielnej Kompanii Commando dziedziczy Jednostka Wojskowa Komandosów z Lublińca. Co do Brytyjczyków – dziedzicami oddziałów Commando z czasów wojny stali się żołnierze Royal Marines. Większość brytyjskich jednostek Commando została rozwiązana tuż po wojnie i co ciekawe, żołnierzy wracających do macierzystych pułków witano niezbyt przyjaźnie, traktując ich służbę w komandosach jako nielojalność, stąd wielu z nich opuściło szeregi armii.
Trzeba pamiętać, że przez te osiem dekad zaistniał ogromny postęp w dziedzinie techniki wojskowej: broni, transportu, łączności. Natomiast to podstawowe szkolenie, które wyrabia w żołnierzach wytrzymałość i kondycję, kształtuje charakter, z pewnością niewiele odbiega od tego, które serwowano komandosom podczas drugiej wojny światowej, może tylko normy stały się jeszcze bardziej wyśrubowane.
Ponoć historia uczy, że nikt nigdy niczego się z niej nie nauczył. Jeśli jednak – to czego powinniśmy się nauczyć z historii polskich drugowojennych komandosów?
Właściwie ta nauka dotyczy nie tylko historii jednostki polskich komandosów, ale historii całych Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, których częścią składową byli – a mianowicie, choć być może zabrzmi to trywialnie, że nie należy pokładać zbytniej ufności w sojusze i zapewnienia sojuszników, tylko samemu budować takie zdolności, które sprawią, że Rzeczpospolita i jej armia będą traktowane w przestrzeni międzynarodowej nie przedmiotowo, ale podmiotowo, jako liczący się partner lub przeciwnik.