Gdy armia radziecka opuściła Afganistan ochotnicy zaczęli wracać do domu. Po zajęciu Kuwejtu przez Irak ibn Ladin zaproponował Saudom utworzenie armii ochotników do obrony Arabii Saudyjskiej. Władcy Arabii odrzucili jednak jego ofertę i poprosili o pomoc Stany Zjednoczone. W 1991 roku ibn Ladin został wydalony z Arabii Saudyjskiej za antyrządową postawę. Kolejne lata spędził w Sudanie, gdzie wspierał miejscowy islamski rząd. W tym czasie za swoich głównych wrogów uznał Saudów i USA. Al-Kaida zaczęła nawiązywać ścisłą współpracę z licznymi ugrupowaniami islamskich fundamentalistów. Jest nieuleczalnie chory na leukemię. Rosnącej w siłę organizacji przypisuje się następujące zamachy: 1993 – eksplozja furgonetki-bomby w podziemnym garażu World Trade Center , 1996 – zabicie 19 amerykańskich żołnierzy w Arabii Saudyjskiej, 1998 – zamach na amerykańskie ambasady w Nairobi (Kenia) i Dar es Salaam (Tanzania). Po zamachach na ambasady Amerykanie dokonali ataków rakietowych na bazy Al-Kaidy w Sudanie i Afganistanie i wymusili na władzach w Chartumie wydalenie ibn Ladina, który udał się do Afganistanu, gdzie wspierał rząd talibów . W 2000 roku w Jemenie miał miejsce zamach na amerykański niszczyciel USS Cole, który przypisano Al-Kaidzie. Po zamachu na WTC i Pentagon we wrześniu 2001 roku ibn Ladina oskarżono o jego zorganizowanie. Amerykanie wraz z sojusznikami (w tym tadżyckimi, uzbeckimi i później pasztuńskimi mudżahedinami ) obalili talibów. Osama ibn Ladin zdołał jednak umknąć i obecnie miejsce jego pobytu jest nieznane. Pojmany został jednak pomysłodawca tych ataków – Chaled Szejk Mohammed.
29 października 2004 roku arabska telewizja satelitarna Al-Dżazira nadała wystąpienie Osamy ibn Ladina, w którym wziął on na siebie odpowiedzialność za zamachy z 11 września 2001 roku i zagroził ich powtórzeniem. Oświadczył, że ataki terrorystyczne na USA to przejaw walki o wolność. Do dziś nie został schwytany przez amerykańskich komandosów. Ostatnie wieści donoszą, że Ibn Ladin ukrywa się w Waziristanie (Pakistan) . Cele Osamy ibn Ladina to przede wszystkim: religijna wojna przeciwko Stanom Zjednoczonymi i ich interesom (ogłoszona w fatwie w 1998 roku), usunięcie wojsk amerykańskich z Arabii Saudyjskiej i Zatoki Perskiej, wyzwolenie Jerozolimy z rąk Żydów, usunięcie żydów z Półwyspu Arabskiego, obalenie nieislamskich rządów w świecie muzułmańskim, przywrócenie kalifatu.

Eksplozja w Adenie w 1992 roku, nieudany zamach na prezydenta Clintona na Filipinach, zamach na amerykańskie bazy wojskowe w Rijadzie i Dahranie w 1996 roku i wreszcie wysadzenie w powietrze w 1998 roku ambasad USA w Nairobi i Dar es-Salam. Listy gończe ścigające go po całym świecie obiecują za jego głowę 5 mln dol. Na saudyjskiego banitę Osamę ibn Ladina kat się jednak nie doczeka. Okrzyknięty najgroźniejszym z przestępców świata i sprawcą niemal wszystkich zamachów terrorystycznych z ostatnich lat Saudyjczyk prędzej zginie z rąk skrytobójcy, niż stanie przed sądem. Wie nazbyt wiele. Jego prześladowcy nie dopuszczą, by jakakolwiek ława przysięgłych poznała mroczne tajemnice nieodległych wszak czasów, gdy dzisiejsi wrogowie byli jeszcze sprzymierzeńcami. 28 czerwca Osama ibn Ladin będzie obchodził na wygnaniu swoje 50 urodziny. Kiedy przychodził na świat w Dżiddzie nad Morzem Czerwonym jako 17 dziecko jemeńskiego przedsiębiorcy budowlanego Mohammeda ibn Ladina (dochował się ich w sumie ponad pięćdziesięcioro), wydawało się, że dożyje swych dni jako dziedzic rodzinnej fortuny, pędząc żywot równie dostatni co monotonny. Żywot typowy dla większości saudyjskich bogaczy, wśród których wyrósł i się wychowywał. Jego ojciec przybył na początku stulecia z biednego i skalistego Jemenu do Arabii Saudyjskiej skuszony legendami o bajecznych skarbach, jakie kryje ziemia, która wydała Proroka. Przebogaci Saudowie potrzebowali fachowców znających się na inżynierii, buchalterii, przemyśle. Saudyjskiemu królowi tak spodobał się wybudowany przez przedsiębiorczego Jemeńczyka pałac, że nie tylko dopuścił go do zażyłej komitywy, ale dał mu wyłączne prawo na prowadzanie robót remontowych w najświętszych dla muzułmanów meczetach w Mekce, Medynie, a także na Wzgórzu Świątynnym w Jerozolimie. Wkrótce parweniusz stał się nie tylko bogaczem (magazyny Forbes i Fortune szacowały fortunę klanu ibn Ladinów na 5 mld dol.), ale przyjacielem saudyjskiego dworu. Osama przygotowywał się do roli dziedzica majątku, studiując zarządzanie i przedsiębiorczość na uniwersytecie w Dżiddzie. Niczym się nie wyróżniał poza posturą – prawie dwa metry wzrostu przy sześćdziesięciu paru kilogramach wagi. Nie był ani najbystrzejszy, ani najpracowitszy. Ani najładniejszy, ani najbrzydszy. Nawet w rodzinie pełnił funkcję przeciętniaka. Nie był najstarszy ani najmłodszy. Nie był najukochańszym z synów, ale też nie znienawidzonym. Był tylko najwyższy. I wyjątkowo pobożny. Na uniwersytecie zapisał się do religijnej milicji Bractwa Muzułmańskiego. Podjudzał kolegów, by tłukli mniej bogobojnych studentów, ale sam unikał bijatyk. Jego mistrzem stał się wykładowca teologii, palestyński szejk Abdallah Azzam, jeden z przywódców Bractwa. Kiedy w grudniu 1979 roku Armia Radziecka najechała Afganistan, świątobliwy Azzam był jednym z pierwszych, którzy wezwali muzułmanów do świętej wojny przeciwko niewiernym. Ojczyźnie islamu – Arabii Saudyjskiej – nie wypadało nie pomóc afgańskim braciom. Kiedy Osama oznajmił, że pragnie sam pojechać na wojnę, rodzina przyklasnęła temu pomysłowi i bez namysłu dała swoje błogosławieństwo. W równym stopniu liczyła na zasługi w niebie co na wdzięczność saudyjskich władców. Dla skłóconego świata islamu wojna w Afganistanie była drugą po konflikcie palestyńsko-izraelskim okazją, by zademonstrować jedność. W 1973 roku muzułmanie sprzymierzyli się przeciwko Stanom Zjednoczonym naznaczonym piętnem przyjaźni z Izraelem.

Naftowy szantaż Arabów przeraził Amerykanów bardziej niż wizja muzułmańskich terrorystów podkładających bomby i porywających zakładników.

Rosjanie zawsze trzymali stronę Arabów, zyskując sobie ich wdzięczność, a także polityczne wpływy, głosy podczas głosowań w ONZ i kontrakty na dostawy broni. Nawet irańscy ajatollahowie , potępiając bezbożny komunizm, uznali go za mniejsze zło niż amerykański imperializm. I kiedy wydawało się, że już nic nie uratuje Amerykanów przed sromotną klęską w Arabii, Związek Radziecki najechał na Afganistan, stwarzając Waszyngtonowi okazję do poprawy paskudnego wizerunku w oczach muzułmanów. Amerykanie nie tylko postanowili udzielić szczodrego wsparcia afgańskim mudżahedinom, ale przy ich pomocy podburzyć przeciw Moskwie 50 mln muzułmanów zamieszkujących południe imperium zła. Misję wzniecenia antykomunistycznego powstania powierzono najzajadlejszym religijnym fanatykom i szowinistom. Afgańska wojna przeciwko Kremlowi została ogłoszona wojną świętą, w której udział był religijną powinnością, a śmierć na polu bitwy otwierała bramy niebios. Amerykańscy sojusznicy na Bliskim Wschodzie i w Azji nie utrudniali ochotnikom wyjazdu do Afganistanu, ale pomagali w przygotowaniach do podróży. Ekspediując fanatyków w doliny Hindukuszu, pozbywali się kłopotliwych buntowników. Pakistański Peszawar stał się werbunkowym ośrodkiem dla tysięcy muzułmańskich zabijaków, marzycieli i fanatyków z całego świata. Położone na granicy z Afganistanem miasto stało się w latach 80. stolicą afgańskich mudżahedinów, wielką bazą wojskową i miejscem schadzek wszelkiej maści muzułmańskich rewolucjonistów. Szacuje się, że przez Peszawar przewinęło się w latach 80. 100 tys. wolontariuszy z ponad 40 państw świata. Amerykanom marzyło się, by na czele międzynarodowych brygad stanął któryś z saudyjskich książąt, co dodatkowo uwiarygodniłoby w oczach muzułmanów afgańską wyprawę. Jednak żaden z Saudów nie zamierzał umierać za Afganistan. Wtedy szef saudyjskiego wywiadu – książę Turki ibn Fajsal – przypomniał sobie o młodym ibn Ladinie, który, jak mu doniesiono, wybierał się do Afganistanu. Nie pochodził co prawda z królewskiego rodu, ale jego rodzina cieszyła się powszechnym szacunkiem i pozostawała z Saudami w zażyłej przyjaźni. Książę Turki uznał, że 22-letni Osama nadaje się, żeby – przynajmniej do czasu znalezienia lepszego kandydata – poprowadzić muzułmańskich ochotników na świętą wojnę przeciwko niewiernym.
Brak jakichkolwiek przywódczych cech sprawił, że ibn Ladin nie został ważnym komendantem i nigdy nie poprowadził nikogo do boju. Wątpliwe nawet, by kiedykolwiek sam użył karabinu. Nie został ani wojskowym, ani duchowym przywódcą muzułmańskiej międzynarodówki. W roli tej wyręczył go dawny mistrz szejk Abdullah Azzam, który przewodził wolontariuszom aż do końca 1989 roku, gdy podłożona przez nieznanych zamachowców bomba rozerwała go na strzępy.

Ibn Ladin z ochotą wypełniał swoją ulubioną rolę – wzorowego, posłusznego, ale pozbawionego inicjatywy ucznia i pomocnika. W Peszawarze najbliższymi sojusznikami Azzama byli afgańscy komendanci Gulbuddin Hekmatiar i Abdul Rasul Sajjaf, cieszący się zasłużoną opinią największych fanatyków. To do ich oddziałów przydzielano arabskich ochotników i to głównie między nich rozdzielano pieniądze i broń przysyłane przez Amerykanów i Saudyjczyków. Pierwsze zadanie ibn Ladina polegało właśnie na zorganizowaniu kanałów, którymi książę Turki ibn Fajsal mógł bezpiecznie przerzucać pieniądze do Afganistanu. Osama poznał wtedy agentów amerykańskich i pakistańskich służb specjalnych, którzy wtajemniczyli go w tajniki kontrabandy broni, a także innych sposobów zdobywania pieniędzy na świętą wojnę, np. przemytu afgańskich narkotyków. Zdobyte znajomości i wiedza miały mu się przydać w przyszłości. Ibn Ladin ściągnął do Peszawaru należące do rodzinnej firmy maszyny budowlane, by kopać dla mudżahedinów podziemne schrony, szpitale, magazyny i kanały, którymi bezpiecznie mogli przechodzić z pakistańskich baz na afgańską stronę. Wiele z tych kryjówek w Afganistanie i na afgańsko-pakistańskim pograniczu stało się w późniejszych latach azylem dla różnych banitów i desperatów. Wśród mudżahedinów ibn Ladin cieszył się sympatią i szacunkiem. Może dlatego, że zawsze miał pieniądze. A może dlatego, że nie miał przywódczych ambicji, nie wywyższał się, nie wymądrzał. Ściągający z całego świata ochotnicy chętnie zgłaszali się pod jego komendę, dzięki czemu zyskał sławę jednego z najsprawniejszych werbowników. Sam ibn Ladin powiedział po latach, że pobyt w Afganistanie uważa za niezasłużony zaszczyt, jakiego dostąpił z woli opatrzności, i że jeden dzień spędzony na afgańskiej wojnie był dla niego ważniejszy niż tysiąc dni i nocy w rodzinnym domu. Kiedy w 1989 roku przerażony bankructwem imperium Kreml nakazał swojej armii pospieszną ewakuację z Afganistanu, ibn Ladin niespodziewanie wyjechał z Peszawaru. Rozczarowany bratobójczymi sporami afgańskich komendantów, którzy walcząc między sobą o władzę, marnowali zesłaną przez Najwyższego wiktorię, Saudyjczyk wrócił do domu. Nie zapomniał jednak o towarzyszach broni z Afganistanu. To z myślą o nich założył organizację Al-Kaide będącą połączeniem związku kombatantów z kasą zapomogowo-pożyczkową. Była ona dziedziczką stworzonego jeszcze w Peszawarze przez Azzama Ośrodka Usług, banku muzułmańskiej międzynarodówki, do którego spływały z całego świata datki na świętą wojnę. Al-Kaida wysyłała pieniądze wdowom i sierotom po poległych mudżahedinach, pomagała utrzymywać łączność między tymi weteranami, którzy przeżyli. Wielu z nich ściągnęło po wojnie do Arabii Saudyjskiej za ibn Ladinem, którego uważali za dobrodzieja, zawsze gotowego wyświadczyć przysługę, wesprzeć. Bowiem dla większości z nich powrót do domu okazał się zbyt trudny, by stawić mu czoło w pojedynkę. Weteranów dotknął syndrom powracających z wojny żołnierzy. Wracali ze zwycięskiej wojny i spodziewali się powitania godnego bohaterów.

W domach jednak nikt na nich nie czekał. Ich rodziny miały zwyczajne zmartwienia i marzenia. Święta wojna w Afganistanie w ogóle ich nie obchodziła.

Nikt tak naprawdę nie zauważył ich nieobecności. Zamiast łuków triumfalnych, defilad i przemówień czekali na nich najwyżej agenci tajnej policji. Wyrwani gwałtownie z pięknego snu o bohaterstwie nie potrafili już włączyć się do dawnego życia. Na wojnie nauczyli się pogardy dla śmierci i uwielbienia dla kultu męczeństwa i religijnej ortodoksji, wyznaczającej katalog prostych i jasnych prawd. Poznali też smak braterstwa broni i oczyszczającego strachu. W Afganistanie przeszli nie tylko bojowy chrzest, ale poznali podobnych do nich desperatów z innych stron świata. Połączyła ich wyjątkowa wspólnota, jedność myślenia, która każe im trzymać się odtąd zawsze razem. W ten oto sposób obozy stworzone do walki z komunizmem stały się uniwersytetem muzułmańskich fanatyków zaprawionych w dodatku w bojach i posługiwaniu się wszelkim orężem oraz pełnych wiary w swoją potęgę i żądnych nowych zwycięstw. Pokonali wszak jednego szatana – komunizm i rosyjskie imperium. Dlaczego nie mieliby pobić drugiego – Ameryki? Błędni rycerze zaczęli żyć własnym życiem. Nikt nie pomyślał, że poza ślepym wykonywaniem rozkazów mogą mieć własne cele, że skierują oręż przeciwko tym, którym zawdzięczali swoje istnienie. Zajęci urządzaniem świata po zwycięskim końcu zimnej wojny Amerykanie nie znaleźli czasu ani chęci, by pomyśleć o Afganistanie i arabskich wolontariuszach. Ibn Ladin zapadł na syndrom powracającego z wojny żołnierza dopiero za sprawą wojny nad Zatoką Perską, wywołanej przez napaść Iraku na Kuwejt. Osama skrzyknął swoich towarzyszy broni, by poprowadzić ich na pustynną wojnę przeciwko Saddamowi Husajnowi . Jednak ku jego oburzeniu saudyjski król nie skorzystał z jego wolontariuszy, ale pozwolił, by w ojczyźnie Proroka wylądowało pół miliona niewiernych cudzoziemców. Ibn Ladin uznał to za świętokradztwo. Zaczął nazywać Saudów lokajami amerykańskich imperialistów, a podczas kłótni z ministrem policji księciem Naifem nazwał go zdrajcą. Książę poszedł na skargę do króla, a ten odebrał Osamie saudyjskie obywatelstwo i wygnał go z kraju. Rozsierdzony ibn Ladin wydał wojnę Ameryce i domowi Saudów. Nie spocznę, dopóki ostatni niewierny nie wyniesie się ze świętej ziemi islamu, a muzułmańskie kraje nie zostaną uwolnione od skorumpowanych hipokrytów, którzy przywłaszczyli sobie trony – zapowiedział – Obalimy ich reżimy i państwa grzechu, a na ich gruzach zbudujemy Boże Królestwo, w którym jedynym prawem będzie Święta Księga Koranu. Saudyjski banita osiadł w Sudanie rządzonym przez generałów i muzułmańskich rewolucjonistów dowodzonych przez sędziwego mędrca Hassana Turabiego. Wraz z ibn Ladinem przybyły do Chartumu tysiące podobnych mu desperatów, tułaczy i buntowników z Algierii, Tunezji, Egiptu, Syrii, Arabii Saudyjskiej, Palestyny, a także Filipin, Ugandy, Somalii, Bośni, Kaukazu. Prowadząc swoją wojnę przeciwko Ameryce i Saudom, Osama pomagał wszystkim, którzy wespół z nim w każdym zakątku świata pragnęli prowadzić walkę o stworzenie sprawiedliwego kalifatu, rządzonego według boskich praw. Saudyjczyk nie pretendował do roli kalifa ani nawet naczelnego dowódcy jego armii. Robił to, co umiał najlepiej. Był zaopatrzeniowcem, księgowym, szefem działu kadr.

Kierowana przez niego Al-Kaida stała się skrzynką kontaktową, bankiem udzielającym nieoprocentowanych kredytów, biurem pośrednictwa pracy dla bezrobotnych błędnych rycerzy, a jego farma nad Nilem – przytułkiem i wojskową bazą dla bezdomnych i ściganych mudżahedinów i tych, którzy pragnęli do nich dołączyć. To właśnie w Chartumie dzięki dawnym znajomościom z Afganistanu ślepy szejk Omar Abdurrahman, ścigany od lat za zamach na egipskiego prezydenta Anwara Sadata , załatwił sobie wizę do USA, choć figurował na czarnej liście terrorystów. Pojechał do Nowego Jorku, by wysadzić w powietrze wieżowiec World Trade Centre. Wkrótce potem w somalijskim Mogadiszu partyzanci widywanego z ibn Ladinem komendanta Mohammeda Faraha Aidida zabili kilkunastu amerykańskich żołnierzy i zniweczyli całą misję pokojowo-humanitarną Waszyngtonu, która miała być afrykańską wizytówką Ameryki. Wkrótce wszystkie terrorystyczne zamachy zaczęto kojarzyć z ibn Ladinem, okrzykniętym szefem sztabu muzułmańskich terrorystów. Eksplozję w Adenie w 1992 roku, nieudany zamach na prezydenta Clintona na Filipinach, zamach na amerykańskie bazy wojskowe w Rijadzie i Dahranie w 1996 roku. Ujęci wtedy terroryści okazali się weteranami wojny afgańskiej. Zanim kat, zgodnie z saudyjskim obyczajem, odrąbał im głowy, wyznali, że wykonywali rozkazy ibn Ladina. Nigdy nie ustalono, czy saudyjski banita był pomysłodawcą zamachów, czy też jedynie zajmował się ich organizacją, dostarczał plany i broń, a sam dyskretnie wycofywał się, zostawiając im pole do działania. Przestraszeni Amerykanie i Egipcjanie zaszantażowali Sudańczyków (Amerykanie wstrzymaniem wszelkiej pomocy, Egipcjanie groźbą poparcia sudańskiej opozycji), a ci wiosną 1996 roku poprosili Osamę, by wyjechał z Chartumu. Ibn Ladin bez słowa spakował walizki i prywatnym samolotem wraz z gromadą żon, dzieci i najbliższych zauszników odleciał do Afganistanu, gdzie jego dawni towarzysze broni, muzułmańscy fanatycy, talibowie zbliżali się do Kabulu, by przejąć władzę. Jego pojawienie się zaważyło na losach wojny – opowiadał komendant Ahmad Szah Massud, naczelny dowódca opozycyjnej armii, a wówczas minister obrony i faktyczny władca Kabulu – talibowie zbliżali się do stolicy, ale nie napawało to nas trwogą.

Rok wcześniej też zapędzili się do Kabulu, ale z łatwością rozgromiliśmy ich na rogatkach miasta. Tym razem jednak talibowie unikali bitew. Wysyłali do moich komendantów umyślnych z pieniędzmi i kupowali ich jak wielbłądy na targu – wspominał Massud, który poza swoimi wiernymi partyzantami dowodził jako minister też żołnierzami innych nierzadko wrogich mu komendantów.

– Jestem pewien, że pieniądze (mówiło się nawet o 3 mln dol.), za które talibowie kupowali moje wojska, pochodziły od Osamy. To była zapłata za gościnę, jakiej mu udzielono w Afganistanie. Potem zebrał pod swoją komendą wszystkich Arabów, razem z pół tysiąca, i stworzył z nich Brygadę 055, najlepiej uzbrojony i najbitniejszy oddział w armii talibów. Dr Abdullah, sekretarz Massuda i jego minister dyplomacji, nie ma wątpliwości, że ibn Ladin wylądował ponownie w Afganistanie za wiedzą i cichą zgodą jego dawnych sojuszników – Pakistańczyków, Saudyjczyków, Amerykanów. – Pakistan od początku patronował talibom. Zarekomendował im przyjaźń z ibn Ladinem, licząc na to, że Saudyjczyk weźmie na siebie część kosztów związanych z utrzymaniem reżimu, a przede wszystkim, że będzie szkolić kaszmirskich mudżahedinów na wojnę z Indiami – mówił Abdullah. – Amerykanie i Saudyjczycy wspierali po cichu talibów, licząc, że pod ich panowaniem Afganistan przekształci się we wrogi Iranowi, konserwatywny kraj, przyjazny Zachodowi tak jak Arabia Saudyjska. Uznali może, że zajęty budową emiratu talibów Osama zapomni o zamachach terrorystycznych – dodał. Opinię tę potwierdza były minister spraw zagranicznych talibów mułła Mohammed Abbas Stanakzaj: Niejednokrotnie spotykaliśmy się z Amerykanami i nigdy nie odnieśliśmy wrażenia, żeby byli zaniepokojeni naszym istnieniem.

Nie pamiętam, by kiedykolwiek wyrażali dezaprobatę dla naszych metod rządzenia – wspominał w Kabulu. – Jeszcze jesienią 1996 roku, gdy zdobyliśmy Kabul, Amerykanie prosili nas tylko żebyśmy zachowali umiar. Odbieraliśmy to jako aprobatę. Dopiero po jakimś czasie zaczęli nas nagle atakować. A Osama? Nawet sprzedawcy dywanów w Peszawarze wiedzieli, że jest w Afganistanie, z kim się zadaje i w jakim celu. Spotykał się nawet z dziennikarzami, urządzał konferencje prasowe na pustyni w Nangarharze. Sądzi pan, że CIA tego nie wiedziała? Problemem Amerykanów jest ta ich niezwykła pewność siebie, która każe im wierzyć, że zawsze i wszędzie potrafią nad wszystkim zapanować. Już podczas pierwszej audiencji w Kandaharze u przywódcy talibów, jednookiego mułły Mohammeda Omara, afgański emir i saudyjski banita przypadli sobie do serca. Ibn Ladin przeprowadził się do twierdzy talibów, a w pieczarach i na pustyniach pod Kandaharem, Chostem i Dżelalabadem pozakładał bazy i kryjówki dla kilku tysięcy buntowników i banitów z całego świata. Mogli tam nie tylko znaleźć bezpieczny azyl, ale poznać nowych towarzyszy broni, zawiązać nowe spiski, zaplanować zamachy, szkolić się w wojennym rzemiośle. Najsłynniejszy z czeczeńskich komendantów Szamil Basajew przyznał, że jego najlepsi żołnierze i on sam przeszli szkolenie pod okiem instruktorów z powstańczego uniwersytetu ibn Ladina. Ilekroć na świecie dochodziło do zamachów bombowych, porwań, ślady niezmiennie wiodły na afgańsko-pakistańskie pogranicze, do obozów ibn Ladina. Tam też zaprowadziły ślady zamachowców, którzy w sierpniu 1998 wysadzili w powietrze ambasady USA w Nairobi i Dar es-Salam. Zginęły wtedy 224 osoby, w tym 12 Amerykanów. Chyba dopiero wtedy Amerykanie ostatecznie skreślili ibn Ladina. Amerykańskie samoloty zbombardowały jego bazy w Sudanie i Afganistanie, a Biały Dom wpisał Saudyjczyka na listę dziesięciu najgroźniejszych i najbardziej poszukiwanych przestępców i wyznaczył nagrodę za jego głowę. Aż w końcu Amerykanie zażądali od talibów, żeby wydali im ibn Ladina. Talibowie odmówili, narażając się na sankcje i międzynarodowy ostracyzm. Obawiając się porwania przez amerykańskich komandosów, zasadzek i nasłanych zabójców (w ciągu ostatnich trzech lat przeżył przynajmniej cztery zamachy), ibn Ladin wyniósł się z Kandaharu w bezludne i niedostępne góry w prowincji Uruzgan. W odwiedziny do emira Omara jeździ nocami w orszaku strzeżonym przez partyzantów wyposażonych w przeciwlotnicze działka i przenośne wyrzutnie rakietowe Stinger podarowane przed laty przez Amerykanów afgańskim mudżahedinom. Ostatnio widziano go w Kandaharze w styczniu na weselu syna Mohammeda, który pojął za żonę córkę weterana afgańskiej wojny Egipcjanina Abu Hafeza al-Masriego. Uśmiechnięty odczytał za weselnym stołem swój wiersz opisujący, jak amerykański niszczyciel „Cole” pogrążał się w falach, zatopiony w Zatoce Adeńskiej przez dwóch arabskich kamikadze. I choć zaprzeczał, jakoby sam miał cokolwiek wspólnego z tym zamachem, Amerykanie nie mają wątpliwości, że Saudyjczyk maczał w tym palce. Pakistański dziennikarz Rahimullah Jusufzaj jako jeden z nielicznych miał okazję spotykać ibn Ladina w jego afgańskich kryjówkach. Kiedy się z nim rozmawia, trudno wyobrazić sobie, że to ten sam człowiek, którego cały świat tropi i ściga jako bestię, zbrodniarza – opowiadał Rahimullah. – Nie ma w nim nic z demona.

Sprawia wrażenie człowieka nieśmiałego, pełnego kompleksów. Chodzi przygarbiony, jakby krępowała go jego postura. Mówi cicho, prawie szepcze, jest uprzejmy, wręcz nadskakujący. Często się popisuje, jakby chcąc sprostać swej legendzie. Przyjmuje gości w namiocie, sam nalewa herbaty, podsuwa oliwki, konfitury, orzechy, kozi ser. Kiedyś lubił polować na pustyni z sokołami, uwielbiał przyglądać się wyścigom wielbłądów. Teraz podupadł na zdrowiu, choruje na nerki, ma kłopoty z kręgosłupem. Kiedy widziałem go po raz ostatni, nie wyglądał najlepiej, chodził o lasce. Któregoś dnia zadzwonił do mnie emir Omar – wspominał Rahimullah – Był czas, że talibowie zastanawiali się, czy nie odesłać Osamy gdzieś, gdzie byłby bezpieczny, a oni wolni od tego brzemienia. Omar rozważał wysłanie ibn Ladina do Czeczenii i spytał mnie, co o tym sądzę. To był wrzesień 1999 roku i ścigając kaukaskich mudżahedinów, którzy wywołali powstanie w Dagestanie, Rosjanie najechali na Czeczenię. Powiedziałem, że w zaistniałej sytuacji wysłanie Osamy na Kaukaz nie byłoby najlepszym pomysłem. Nie wierzyłem własnym uszom – mówił z przekąsem Stanakzaj w swoim kabulskim gaibnecie – Nieśmiały buchalter Osama okazał się nagle najgroźniejszym terrorystą świata.

Czyżby Amerykanie nie znali go wcześniej, czyżby udało mu się aż tak wyprowadzić w pole waszyngtońskich specjalistów od wywiadu? Zrobiono z niego potwora, tyle że nie udowodniono mu żadnej zbrodni. Nie potrafiłem oprzeć się wrażeniu, że ibn Ladin był potrzebny Ameryce, żeby odwrócić uwagę od rozporkowej afery Clintona. Mówią: wydajcie go nam. Możemy odpowiedzieć: a weźcie go sobie sami, skoroście sami go tu nam sprowadzili. Nie wydamy go, nie ma mowy. Jest naszym bratem, towarzyszem broni, naszym gościem – podkreślał jednak Stanakzaj – Pewnie, że z jego powodu cierpieć będzie cały kraj, że gdyby wyjechał, wszystkim nam byłoby łatwiej. Ale niektóre rzeczy są konieczne, czy się tego chce, czy nie. Nikt nie chce przecież wojen, a czasami nie da się przecież ich uniknąć. Emir zakazał Osamie publicznych wystąpień, spotkań z dziennikarzami, wszelkiej działalności politycznej. Jednak nie może mu zabronić wszystkiego – powiedział minister kultury talibów Kwadratullah Dżamal – Zastanawiam się, co by się stało, gdyby Amerykanom udało się schwytać lub zgładzić Osamę? Czyżby naprawdę wierzyli, że wystarczy go wyeliminować, by stłumić ruch wyzwoleńczy, którego jest on jedynie skromnym członkiem? Zapewniam pana, że nawet bez Osamy nasza walka będzie trwała dalej. Osamę zastąpi stu nowych. Ahmad Szah Massud twierdzi, że równie szkodliwe jest demonizowanie co bagatelizowanie saudyjskiego banity. Z pewnością nie jest żadnym przywódcą. Zawsze szukał politycznych i duchowych patronów. Najpierw był Abdullah Azzam, potem Sudańczyk Turabi, dziś emir Omar. Nie jest też żadnym bogaczem tylko, znakomitym organizatorem, który, jeśli trzeba, potrafi wyciągnąć jak spod ziemi każdą sumę – opowiadał mi Massud. – Jest groźny bez względu na to, czy sam jest pomysłodawcą terrorystycznych operacji, czy tylko pomaga je organizować, wykonując czyjeś zlecenia. Szkoli partyzantów z Kaukazu, Uzbekistanu, Kirgizji, Tadżykistanu, Turkiestanu, Kaszmiru. Kiedy wrócą do swoich krajów, wywołają tam wojny, które zdestabilizują pół Azji. To nie Osama, ale środkowoazjatyccy tyrani są przyczyną swoich kłopotów. Gdyby rządzili sprawiedliwie, nie mieliby się czego obawiać – ripostował Stanakzaj – Osama czyni dziś tylko to, co Amerykanie chcieli zrobić 20 lat temu – wywołać muzułmańskie powstanie w Bucharze, Samarkandzie, Chiwie, Ferganie. Czyż nie jest to ironia losu? Olivier Roy, francuski znawca islamu, zapytał kiedyś Zbigniewa Brzezińskiego , czy muzułmańscy terroryści i talibowie z Afganistanu nie są przypadkiem ubocznym skutkiem świętej wojny z komunizmem. – Co jest ważniejsze z punktu widzenia dziejów świata? Upadek ZSRR czy powstanie reżimu talibów w Afganistanie? – odparł Brzeziński. – Pojawienie się kilku muzułmańskich fanatyków czy wyzwolenie Europy i zwycięskie zakończenie zimnej wojny? Bycie skutkiem ubocznym, nieuniknionym powikłaniem terapii jest dla saudyjskiego banity ibn Ladina żelaznym glejtem. Mimo woli stał się bowiem także świadkiem jej najskrytszych tajemnic.