Vincent van Gogh był człowiekiem nieszczęśliwym, bo niezrozumianym i odrzuconym. Przez całe swoje życie poszukiwał akceptacji, chciał przestać czuć się odizolowanym. Miało mu w tym pomóc malarstwo. Jednak spotkała go porażka. Jego obrazy nie znajdowały ani zrozumienia, ani nabywców. Paradoksalnie dziś van Gogh jest uważany za wybitnego artystę, a jego dzieła wycenia się na miliony dolarów…
Vincent van Gogh, pierworodny syn Theodorusa i Anny Cornelii, przyszedł na świat 23 marca 1853. roku w Groot – Zundert w Holandii. Już od najmłodszych lat był mrukliwy, milczący, zamknięty w sobie, niechętnie rozmawiał z rówieśnikami i rzadko z nimi przebywał. Wolał towarzystwo żuczków, pajączków i kwiatków. Ta izolacja sprawiła, że poświęcano mu dużo mniej uwagi, niż sześciorgu jego młodszego rodzeństwa. Początkowo miał uczyć się sprzedaży dzieł sztuki w Hadze, a następnie w Londynie. Nic z tego jednak nie wyszło, bo młody i zbuntowany Vincent, przeżywszy swój pierwszy zawód miłosny, rzucił szkołę i przyłączył się do kaznodziei. Mimo że nie dostawał za to ani grosza, cieszył się. Znalazł wreszcie kogoś, kto go słuchał.
[podpis] Autoportret (1889)[/podpis]
Po roku rzuca jednak tę pracę i, dzięki pomocy wuja, dostaje posadę w księgarni w Dordrechcie. W wolnych chwilach zajmował się pisaniem kazań, co miało mu pomóc w zostaniu pastorem. Zapisał się więc do szkoły w Brukseli. Jednakże pomimo wielu starań van Gogh oblewa egzamin i w 1878. roku zostaje odesłany przez dyrektora do biednej górniczej osady – Borinage. Tam zatrudnia się w szpitalu, gdzie pielęgnuje chorych, opatruje jątrzące się rany na duszy i ciele, rozdaje potrzebującym swoje ubrania, buty i pieniądze, a sam sypia na sianie w baraku. Sprawia mu to wielką przyjemność, bo wreszcie może się do czegoś przydać.
Van Gogh był zafascynowany tamtejszymi ludźmi, postanowił więc, że będzie ich rysować. Górnicy byli pod wielkim wrażeniem talentu, jak i ogromnego zapału Vincenta, jednak panowie ze szkoły ewangelickiej widzieli w nim tylko bezużytecznego wariata i wyrzucili go. Upokorzony van Gogh wrócił więc do rodzinnego domu, gdzie w panice malował i rysował. Płonął też miłością do swojej kuzynki, która przyjechała z wizytą do van Gogh’ów. Kees Voos, która niedawno została wdową, była smutna, zamknięta w sobie, często płakała. Właśnie dlatego wzbudziła zainteresowanie Vincenta. Gdy ten wyznał jej miłość, wystraszona uciekła do Amsterdamu. Van Gogh nie poddał się i pojechał za nią. Spotkało go jednak okrutne odrzucenie. Kees Voos zatrzasnęła mu drzwi przed nosem krzycząc 'Twoje naprzykrzanie się jest obrzydliwe!’. I znowu van Gogh czuł się jak zbity pies więc z podwiniętym ogonem wrócił do domu.
[podpis]Słoneczniki (1887)[/podpis]
Wkrótce po kłótni z ojcem postanowił wyjechać do Hagi, gdzie uczył się malarstwa u człowieka imieniem Mauve. Van Gogh fascynował się dziełami Rembrandta i Rubensa. Gdy postanowił znaleźć sobie modelkę, trafił na prostytutkę i w dodatku pijaczkę. Była to Clasina Hoornik, ale on nazywał ją Sien. Widział w niej nie tylko swoją modelkę, ale także kochał się w niej i był opętany myślą wyrwania jej z ulicznego rynsztoka. Idealizował ją, tę brzydką, zniszczoną kobietę. 'Ona jest dla mnie piękna’ – twierdził. W swoim liście do brata Theo tak pisał: 'Wolałbym mieć do czynienia z taką, która jest brzydka albo stara, ale która dzięki doświadczeniom i zmartwieniom zyskała rozum i duszę’. Wybrał prostytutkę z pewnością także dlatego, iż czuł głęboką potrzebę opiekowania się innymi, pomagania ludziom, którym wiodło się jeszcze gorzej, niż jemu. Kiedy postanowił ożenić się ze Sien, rodzice byli przerażeni. Van Gogh jednak nie potrafił zrezygnować z marzenia o własnej rodzinie. Szczęście nie trwa długo – Clasina wraca na ulicę, a Vincent zostaje odrzucony przez własną rodzinę. Znów staje się samotnym, przegranym człowiekiem. Do brata pisał: 'Widzą we mnie jazgotliwego kundla z brudnymi łapami. Traktują mnie jak szwędające się zwierzę. Świadomie wybieram drogę psa, zostaną psem, będę biedny. Będę malarzem, pozostanę człowiekiem.’ Nie mógł jednak wybaczyć rodzinie, że miała go za nic. Podpisywał więc swoje obrazy imieniem, bez nazwiska.
Po śmierci ojca pojawiają się u van Gogha wyrzuty sumienia. Zaczął więc odwiedzać swoją matkę. Po obiedzie zabierał ze sobą płótna i farby i wyruszał samotnie w plener. Jego jedynym towarzyszem był tani koniak. Pomimo że był samoukiem, był także człowiekiem wykształconym, spędzał nad książkami wiele miesięcy. Jednakże bardziej lubił przebywać z chłopami, prostym ludem. Wkrótce potem wyjechał do Antwerpii, gdzie uczęszczał na akademię. Malował tak śmiało, że nauczyciele zaczęli przeczuwać, że w młodym malarzu kryje się coś ponurego i mrocznego. Właśnie wtedy traci zęby, a lekarze stwierdzają u niego syfilis w zaawansowanym stadium.
W 1885 roku wyjechał do Paryża, gdzie zamieszkał wraz z Theo. Nie lubił przebywać w towarzystwie. Mówił: 'Niechętnie bywam w towarzystwie, a przebywanie wśród ludzi, rozmowy z nimi, są dla mnie często trudne i wstydliwe’. Czuł się zrozumiany tylko tam, gdzie nie musiał nic mówić – w burdelach. Wraz ze swoim nowym przyjacielem Toulouse – Lautrekiem, hrabią o wzroście karła, dzielił nie tylko poczucie niższości, ale także słabość do domów publicznych.
Wkrótce jednak van Gogh popada w koleją depresję. Męczy go fakt, iż jako dorosły mężczyzna nie potrafi sam zapracować na własne utrzymanie. Rozpaczliwie broni się przed nazywaniem siebie nieudacznikiem. Mając 27. lat pisze do brata: 'Przecież muszę być w czymś dobry, moje istnienie jest przecież uzasadnione! Coś musi we mnie być, tylko co?’. Popada w obsesję malowania ulotnych wrażeń i odciskania w nich swojej duszy.
Z czasem zaczęli opuszczać go przyjaciele. Van Gogh znów został sam.
Postanowił więc udać się na południe Francji, do Arles. Tam szybko znalazł mieszkanie w 'Żółtym domu’ i zaczął zawierać nowe znajomości. 'Jego’ kolorem staje się właśnie żółty. Tam znajduje też nowe motywy do malowania, zaczyna ciężko pracować – malował po szesnaście godzin dziennie, a nawet w nocy. Zabierał wtedy farby i płótna w plener, chcąc uchwycić blaski księżycowej poświaty. W jednym z listów do jego siostry Wilhelminy czytamy: 'Im bardziej staję się brzydki, stary, zły, chory i biedny, tym bardziej pragnę się pomścić, dając kolor świetlisty, dobrze dobrany, jaśniejący. Jubilerzy zanim nauczą się dobrze układać drogie kamienie, stają się również starzy i brzydcy. A ułożenie w obrazie kolorów tak, aby drgały i nabierały znaczenia, to coś jak ułożenie klejnotów.’
[podpis] Jedzący kartofle (1885)[/podpis]
Przez krótki czas czuł się niemalże jak Bóg, stwórca, kreator. Uważał, że Boga nie potrzebuje: 'Mogę bardzo dobrze obejść się w życiu i w malarstwie bez Boga. Ale ja, człowiek cierpiący, nie mogę się obejść bez czegoś, co jest większe ode mnie, co jest moim życiem – siłą tworzenia.’ Jednak w dalszym ciągu uważał rodzinę za wartość nadrzędną: 'Lepiej jest wychowywać dzieci, niż poświęcać całe swoje nerwy, by malować obrazy. Ale co można zrobić…’.
Niebawem van Gogh postanowił zrealizować dawne marzenie – utworzyć kolonię artystów. Namówił do tego pomysłu Gauguina, który przybył do Arles w październiku 1888. roku i któremu na chwilę udało mu się przepędzić ponury nastrój przyjaciela. Van Gogh i Gauguin spędzają całe dnie i noce na rozmowach. Któregoś dnia w kawiarni Paul wyznał Vincentowi, że chce wracać do Paryża. Van Gogh oblał przyjaciela absyntem. Znów ogarnął go strach przed izolacją i samotnością, które mu groziły. W akcie desperacji rzucił się na Gaugina z nożem, jednak brakło mu odwagi na zadanie ciosu. Uciekł do swojego mieszkania i obciął sobie kawałek prawego ucha.
Te wydarzenia uświadomiły artyście, jak bliski jest obłędu, dlatego w maju 1889. roku dobrowolnie dał się zamknąć w szpitalu dla umysłowo chorych w St. Rémy. Podczas spokojniejszych miesięcy, gdy choroba pozornie ustępowała, pozwalano mu wychodzić poza mury szpitala i malować. W tym okresie powstało około 200 obrazów van Gogha. Jego życie było jednak ciężkie – nazywano go wariatem, dokuczano mu i ubliżano. Opuścił więc południe Francji i osiedlił się w Auvers-sur-Oise, mieście artystów położonym na zachód od Paryża. Tam wynajął pokoje nad kawiarnią i pogrążył się w pracy. Powstała wówczas niewiarygodna liczba obrazów – artysta namalował 70 płócien w tyleż samo dni!
Ta wyczerpująca praca spotęgował chorobę. W niedzielę 27 lipca 1890. roku van Gogh w przypływie depresji wyszedł z mieszkania i strzelił sobie w pierś z broni, która przeznaczona była do strzelania do ptaków. Jakimś cudem udało mu się wrócić do mieszkania, gdzie przeleżał całą noc, spokojnie paląc fajkę. Umarł we wtorek, 1 sierpnia, z powodu odniesionych ran. W kieszeni kurtki miał ostatni list do brata: 'Dla swojej sztuki stawiam swoje życie, a w połowie straciłem przy tym rozum’. Zakończenie listu gubi się, tak jak ścieżka w zbożu, w bezsilnym pytaniu, które tak często sobie zadawał: '… ale cóż można zrobić?’ Sześć miesięcy później umiera także Theo, który zostaje pochowany obok brata w Auvers.
[podpis] Taras kawiarni w nocy (1888)[/podpis]
Vincent van Gogh przez całe swoje życie był człowiekiem nieszczęśliwym, samotnym, niezrozumianym, odrzuconym. A przecież nie pragnął wiele. Chciał mieć rodzinę i nabywców na swoje obrazy. Jednak nigdy się tego nie doczekał. Z rozpaczy popadł w głębokie szaleństwo. Okrutnym zbiegiem okoliczności artysta, odrzucany i wyśmiewany za życia, po śmierci został uznany za jednego z najlepszych malarzy dziewiętnastego wieku, jego obrazy zdobią ściany najsłynniejszych galerii na świecie i wyceniane są na miliony dolarów…
Bibliografia:
1. Biografie sławnych ludzi – „Vincent van Gogh – w niewoli szaleństwa”
2. Artyści o sztuce – „Od van Gogha do Picassa” w opracowaniu Elżbiety Grabskiej i Hanny Morawskiej.