Amerykańskie lotnictwo wojskowe od ponad ćwierci wieku podlegało tak znacznym cięciom i ograniczeniom, że ktoś w końcu musiał powiedzieć temu dość. Podczas swojego wystąpienia na konferencji Air Force Association w National Harbor w stanie Maryland sekretarz sił powietrznych Stanów Zjednoczonych, Heather Wilson, zapowiedziała 24-procentowy wzrost liczebności jednostek US Air Force. Czy jednak będzie to możliwe, czy to tylko kolejne sny na jawie „jastrzębi z Pentagonu”?
Według przedstawionej przez Wilson 17 września wizji pod tytułem „Siły powietrzne, jakich potrzebujemy” (The Air Force We Need) do 2030 roku liczba jednostek operacyjnych USAF-u miałaby wzrosnąć z obecnych 312 eskadr do 386 eskadr. Oznacza to siedemdziesiąt cztery nowe eskadry, czyli – w zależności od etatowej liczby maszyn – od co najmniej 1200 do niemal 1800 nowych samolotów i śmigłowców.
Największy wzrost ma dotyczyć eskadr wczesnego ostrzegania i dowodzenia, elektronicznego zwiadu i zakłócania oraz innych zajmujących się szeroko pojętym rozpoznaniem – o ponad połowę, z czterdziestu do sześćdziesięciu dwóch eskadr. Następne w kolejce są latające cysterny, gdzie zakładana jest rozbudowa zasobów z czterdziestu do aż pięćdziesięciu czterech eskadr.
Potwierdzeniem tego, że siły powietrzne Stanów Zjednoczonych nie chcą być nieprzygotowane, gdyby doszło do prowadzenia trudnej, krwawej wojny z równorzędnym przeciwnikiem, może być planowany wzrost liczby eskadr ratownictwa bojowego lub wykonujących zadania na rzecz oddziałów specjalnych. Do łącznie czterdziestu siedmiu takich jednostek miałoby dołączyć szesnaście kolejnych.
Dopiero na dalszych miejscach uplasowało się lotnictwo taktyczne i bombowce strategiczne. USAF widzi bowiem potrzebę zwiększenia liczby eskadr myśliwskich z obecnych pięćdziesięciu pięciu do sześćdziesięciu dwóch. Z dziewięciu do czternastu natomiast miałaby wzrosnąć liczba eskadr bombowych.
Dowodem na to, w jak głębokiej zapaści znalazły się amerykańskie siły powietrzne, jest fakt, że na początku 1991 roku, po zakończeniu się zimnej wojny i w przeddzień rozpoczęcia operacji „Pustynna Burza” w Iraku, miały one aż 134 w pełni bojowe eskadry myśliwskie (liczba eskadr operacyjnych ogółem wynosiła wówczas 401), z których do dziś pozostała mniej niż połowa.
Oczywiście więcej eskadr to zielone światło dla zakupów samolotów i śmigłowców. Można więc powiedzieć, że przyszłość rysuje się w jasnych kolorach przed tak sztandarowymi maszynami jak F-35A, B-21A, KC-46A, lecz także F-15X i HH-60W czy będącymi dopiero w fazie koncepcyjnej nowymi latającymi cysternami i myśliwcami. Daje to też iskierkę nadziei na nieco dłuższą eksploatację A-10, B-1 i B-2.
Przypomnijmy jednak, że mowa tu wyłącznie o jednostkach pierwszoliniowych. Więcej maszyn to także bardziej rozbudowany, dysponujący większą liczbą instruktorów, samolotów (w tym agresorów) i symulatorów, system szkolenia, więcej baz lotniczych i odpowiednio większe zaplecze logistyczne.
Rozbudowa lotnictwa nie obejdzie się, rzecz jasna, bez ludzi. Kiedy USAF stawi już czoła deficytowi pilotów, dbając między innymi o szerszy zakres ich umiejętności i bardziej latający, a mniej biurowy charakter ich pracy, wzrosnąć będzie musiała też liczba personelu naziemnego. Jak więc zaplanowano, do 2030 roku siły powietrzne mają się rozrosnąć z 677 tysięcy do 717 tysięcy żołnierzy, wliczając rezerwę.
Czynnikiem ostatecznie decydującym o tym, jak mocno US Air Force nastroszy piórka, mogą być pieniądze. Jak szacują analitycy, zakup nowych samolotów i śmigłowców oraz zwiększenie liczby żołnierzy to wydatek rzędu 30 miliardów dolarów rocznie. W ciągu dekady roczny budżet sił powietrznych sięgnąłby zaś 200 miliardów dolarów – o jedną ósmą więcej niż Chińczycy wydają na całe swoje siły zbrojne.
Zobacz też: Kongres USA przeciwko Chinom
(af.mil, usatoday.com, defensenews.com)