Ofensywa Cahalu w „ostatnim bastionie Hamasu” w Rafah powoli się rozkręca, ale jeszcze przez dłuższy czas nie wejdzie w decydującą fazę. Obecnie trwa przede wszystkim kładzenie fundamentów dyplo­ma­tycz­nych, zarówno przez Izrael, jak i przez Stany Zjednoczone.

Jednym z głównych zmartwień Jerozolimy jest reakcja Egiptu. Rafah leży na granicy Strefy Gazy z Krajem Faraonów, tam też znajduje się przejście graniczne – i właśnie tam tłoczy się obecnie ponad 1,5 miliona Gazańczyków zepchniętych na południe przez kroczącą nieubłaganie naprzód izraelską machinę wojenną. Masy uchodźców mogą więc przerwać granicę i wlać się do Egiptu, a to, jak ostrzega Kair, jest niedopuszczalne i skut­ko­wa­łoby załamaniem stosunków z Izraelem.

Minister obrony Jisrael Kac oświadczył wobec tego, że Izrael będzie na bieżąco koordynował z Egiptem kwestię pales­tyń­skich uchodźców w taki sposób, aby nie zaszkodzić interesom Kairu. – Państwo Izrael będzie musiało zająć się Rafah, ponieważ nie możemy tak po prostu zostawić tam Hamasu – podkreślił Kac podczas trwającej właśnie Munich Security Conference.



Przez minione kilka miesięcy spekulowano, że Izrael będzie chciał celowo (choć oficjalnie „przypadkowo”) doprowadzić do eksodusu Gazańczyków na drugą stronę granicy egipskiej. Gdyby do tego doszło, uchodźcy staliby się zmartwieniem Kairu. Za cenę czasowego pogorszenia stosunków z Egiptem Jero­zo­lima mogłaby zamknąć granicę i mieć o tyle łatwiejszą pracę przy orga­ni­zo­waniu Gazy – w znacznym stopniu wyludnionej – na nowo. Przypomnijmy, że radykalni prawicowcy w rządzie Bibiego Netanjahu mówili wręcz o wywie­zieniu Pales­tyń­czy­ków do Konga. Na tym tle Egipt wydaje im się na pewno dużo prostszą opcją.

Abd al‑Fattah as‑Sisi dał w związku z tym do zrozumienia Izraelczy­kom, że gdyby doszło do takiej sytuacji, skutkiem nie byłoby jedynie chwilowe ochłodzenie w relacjach między­pań­stwowych, ale ich całkowity rozkład. To zaś postawiłoby pod znakiem zapytania nawet te już, wydawałoby się, utrwalone elementy blisko­wschod­niego procesu pokojowego, czyli stosunki Izraela z Egiptem i prawdopodobnie także Jordanią. Stosunki na linii Jero­zo­lima⁠–⁠Am­man od paź­dzier­nika i tak się chwieją, ale wypędzenie setek tysięcy Palestyńczyków pchnęłoby je z powrotem w otchłań, z której wydostały się trzydzieści lat temu.

Ale chociaż Izrael zapewnia, iż nie zagrozi interesom Egipcjan, ci najwyraźniej nie do końca w to wierzą. Izrael może nie chcieć wypychać Palestyńczyków na zachód, ale czy Palestyń­czycy też nie chcą ruszyć na Zachód? Co będzie, jeśli jednak posta­no­wią z własnej woli (wymuszonej oko­licz­noś­ciami, rzecz jasna) ruszyć do Egiptu?



Kair szykuje się obecnie na taką właśnie sytuację. Jak informuje The Wall Street Journal, przy granicy z Gazą budowany jest właśnie ogrodzony obóz dla Gazańczyków, którzy przedostaną się do Egiptu. Teren otoczony murem ma powierzchnię około 20 kilo­metrów kwad­ra­towych. Egipcjanie będą mogli tam pomieścić nawet 100 tysięcy osób, ale zakładają, że liczba ta nie przekroczy 60 tysięcy. Więźniowie – bo tego właśnie słowa należy tu użyć – mogliby opuścić obóz jedynie w celu wyjazdu do innego kraju.

Trzeba tylko odpowiedzieć na jedno pytanie: jeśli nie w Egipcie, to gdzie ma się podziać półtora miliona Gazańczyków wegetujących obecnie w Rafah? Kac sugeruje, że powinni wrócić na północ, do Chan Junus. W tej sytuacji wydaje się to rzeczywiście jedyną możliwością. Oznacza jednak, że uchodźcy musieliby się cofać poprzez linie wojsk izraelskich do świeżo zrujnowanego miasta.

Trzeba też mieć na uwadze stanowisko Waszyngtonu. Prezydent Joe Biden przypomniał Bibiemu Netanjahu, iż nie powinien ruszać z ofensywą w Rafah, dopóki nie będzie mieć dobrego planu, jak zapewnić bezpieczeństwo cywilom. Dał również do zrozumienia, że rozpo­czę­cie natarcia podczas newral­gicz­nych negocjacji w sprawie uwolnienia zakładników byłoby złym pomysłem.



O tym, że sytuacja wokół Rafah jest istną beczką prochu, dobrze świadczy sytuacja z dzisiejszego poranka. Zdesperowani Gazańczycy zatrzymali konwój z pomocą humanitarną i próbowali na własną rękę rozdysponować przywiezione towary. Hamasowskie siły porządkowe otworzyły ogień do cywilów. Zginęła co najmniej jedna osoba – nastolatek Muhammad al‑Araża. Nie wiadomo, jak wiele zostało rannych. Wybuchły zamieszki, podczas których spalono jedną z bram przejścia granicznego.

Liban

„Sytuacja na granicy libańskiej zaognia się coraz bardziej”. Takie – lub podobne w swym sensie – zdania pojawiają się w naszych artykułach w wojnie w Strefie Gazy praktycznie od samego początku. I jak u Zenona z Elei wydaje się, że zbliżamy się bardziej i bardziej, ale nigdy nie osiągniemy końca podróży. W tym wypadku oczywiście należałoby się tylko cieszyć, ale chociaż obie strony – Izrael i Hezbollah – nie chcą pełnoskalowej wojny, żadna też nie chce odpuścić.

Przywódca Hezbollahu Hasan Nasr Allah zapowiedział eskalację w odwecie za śmierć cywilów w przeprowadzonych w tym tygodniu izraelskich uderzeniach na Liban. W trakcie przemówienia trans­mi­to­wa­nego przez telewizję szejk oznajmił, że Izrael zapłaci krwią.



Izraelczycy przeprowadzili przedwczoraj dwa naloty w południowym Libanie, w reakcji na śmierć jednego żołnierza w ataku ze strony Hezbollahu. W jednym z nich zabili Alego Dibsa, oficera Pułku al‑Hadżdż Radwan, elitarnej formacji w ramach Hezbollahu. Dibs miał być architektem zamachu z użyciem samo­cho­du pułapki dokonanego w Izraelu w marcu ubiegłego roku. W jednym z tych dwóch uderzeń zginął również zastępca Dibsa, Hasan Ibrahim Issa. Łącznie w nalotach na miasto An‑Nabatijja i wieś As‑Sawana miało zginąć dwóch bojowników Hezbollahu i trzech ze sprzymierzonego ugrupowania Amal.

Niestety życie straciło również dziesięć osób cywilnych. W samej An‑Nabatijji zginęło siedem osób, członków tej samej rodziny, w tym jedno dziecko. W As‑Sawanie zginęła kobieta z dwójką dzieci.

twitter.com/idfonline