Gdy stało się jasne, że Donald Trump zwycięży w amerykańskich wyborach prezydenckich, kurs irańskiej waluty spadł do rekordowo niskiego poziomu w porównaniu z amerykańskim dolarem. Przez kilka chwil jeden banknot z George’em Washingtonem wart był ponad 700 tysięcy riali. Większość analityków nie ma wątpliwości, że nowy-stary lokator Białego Domu nałoży kolejne sankcje na Iran. Samo to wystarczyłoby do zmiażdżenia kursu riala. Ale w grze jest też inna opcja – wojna. Zwłaszcza że Iran jeszcze nie tak dawno sam wysyłał bardzo agresywne sygnały.

Z Izraela również dochodzą wojownicze pomruki. Powtórka ma być już zaplanowana, lotnictwo czeka tylko na zielone światło. Aby jednak przedstawić sytuację we właściwym kontekście, musimy się cofnąć o półtora tygodnia. Przeprowadzona wówczas izraelska operacja, której nadano wymowny kryptonim „Dni Pokuty” i w którą zaangażowano około stu samolotów, miała stanowić odwet za deszcz pocisków balistycznych. Zadała ona Irańczykom bolesny, ale nie paraliżujący cios, którego skutki musimy teraz przeanalizować.

Operacja „Dni Pokuty”

Jerozolima usłuchała próśb Amerykanów i zrezygnowała z ataków zarówno na instalacje jądrowe, jak i na infrastrukturę elektroenergetyczną. Skupiła się przede wszystkim na faktycznych wykonawcach ataku rakietowego na Izrael – siłach powietrznych i kosmicznych Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej, na których czele stoi generał Amir Ali Hadżizade. Operacja miała przede wszystkim radykalnie zredukować potencjał bojowy jego oddziałów, i to nie tylko obecny, ale także przyszły. Stąd tak duża waga przywiązana do niszczenia zakładów produkcyjnych.

Alarmy lotnicze rozbrzmiały w Iranie około godziny 1.50 czasu lokalnego. Pierwsza z trzech faz operacji skupiała się na obezwładnieniu obrony powietrznej. To prawdopodobnie jedyna jej część, w której straty poniósł Artesz, czyli regularne siły zbrojne. Dostępne informacje wskazują, że Izraelczycy wyeliminowali z akcji irańskie baterie systemu przeciwlotniczego S-300PMU-2 (NATO: SA-20B Gargoyle), stanowiące fundament obrony przeciwlotniczej Islamskiej Republiki. Każda bateria była przydzielona do obrony jednego z kluczowych dla irańskiej gospodarki kompleksów: rafinerii naftowej w Abadanie, portu w Bandar-e Emam Chomejni i pola gazonośnego Tang-e Bidżar.

Jako się rzekło, Izrael nie atakował celów tego rodzaju, ale oczywiście baterie zabezpieczają cały obszar, w którego środku się znajdują. I nie jest to obszar mały – każda bateria pokrywa ponad 70 tysięcy kilometrów kwadratowych. Ich usunięcie miało więc sens niezależnie od tego, co było zasadniczym celem. Miało wręcz sens podwójny, bo nie tylko umożliwiło bezpieczne przeprowadzenie operacji „Dni Pokuty”, ale też utorowało drogę ewentualnym kolejnym operacjom.

Kolejne fale skupiły się już na celach powiązanych bezpośrednio z irańskim programem rakietowym. Izraelczycy zaatakowali między innymi kompleks Parczin, wytwarzający pociski przeciwlotnicze jeszcze za reżimu Pahlawich. Obecny reżim – jak ustaliła Międzynarodowa Agencja Energii Atomowej – wykorzystuje go także w bliżej nieokreślonej roli w programie nuklearnym. W pobliżu Parczinu leży wieś Chadżir, w której ulokowano zakłady produkujące paliwo – stałe i ciekłe – dla pocisków balistycznych. I ten kompleks stał się celem ataku.

Zdjęcia satelitarne pozwoliły zidentyfikować także inne porażone cele: instalacje na poligonie rakietowym Szahrud czy wytwórnię dronów w Szamsabadzie (oficjalnie produkującą betoniarki).

Izraelskie samoloty najprawdopodobniej w ogóle nie penetrowały irańskiej przestrzeni powietrznej, ale tylko – podobnie jak w kwietniu – wleciały nad Irak i stamtąd odpaliły pociski. Zapewne po raz kolejny Izraelczycy użyli pocisków aero­balis­tycz­nych Rocks – jednego z najnowszych produktów koncernu Rafael – lub pokrewnej konstrukcji z tej samej rodziny.

Broń taka, podobnie jak osławiony rosyjski Kinżał, cechuje się dużym zasięgiem przy stosunkowo niewielkich rozmiarach właśnie dzięki temu, że jest odpalana w powietrzu, a nie na ziemi. W grę wchodzi też Air LORA (lotnicza wersja dobrze już znanego pocisku LORA) czy Rampage.

Atak spoza granic terytorium nieprzyjaciela wiąże się z jedną podstawową korzyścią: radykalnie obniża ryzyko strat. Owszem, płaci się za to niższą celnością, ale nawet ta cena może być iluzoryczna, jeśli cele są dobrze rozpoznane, a użyte efektory – precyzyjne. Jeśli zaś doszłoby do usterki samolotu skutkującej jego rozbiciem, wydostanie pilota z Iraku czy z Syrii – gdzie Izrael działa, chciałoby się rzec, rutynowo – byłoby dużo prostszym zadaniem niż misja CSAR w Iranie. Rolę odgrywa nie tylko wrogość samego otoczenia (irańska bezpieka zaangażowałaby wszystkie siły, aby pojmać izraelskiego lotnika), ale też po prostu odległość.

Całość została wyraźnie pomyślana jako uderzenie deeskalacyjne, zostawiające reżimowi pole manewru, aby zachować twarz, i oszczędzające największe jego skarby – instalacje jądrowe i naftowe. Jerozolima i Waszyngton miały nadzieję, że na tym się skończy.

Pięknym za nadobne

Nic z tego. Sygnały napływające z Teheranu sugerują, że ajatollahowie podjęli już decyzję o odwzajemnieniu ciosu. Sygnały te napłynęły jednak jeszcze przed wyborami. Czy zwycięstwo Trumpa cokolwiek w tej kwestii zmieniło?

Jak informował The New York Times już ostatniego dnia października, powołując się na trzy anonimowe źródła w irańskim aparacie państwowym, najwyższy przywódca Ali Chamenei już na początku tego tygodnia, dwa dni po izraelskim uderzeniu, polecił członkom rady bezpieczeństwa narodowego poczynić przygotowania do ataku na Państwo Żydowskie. Do takiej decyzji miała go przekonać analiza raportu szczegółowo opisującego zniszczenia poczynione przez Izraelczyków w irańskiej obronie przeciwlotniczej i kompleksach produkcyjnych.

Odkąd rozpoczęliśmy finansowanie Konfliktów przez Patronite i Buycoffee, serwis pozostał dzięki Waszej hojności wolny od reklam Google. Aby utrzymać ten stan rzeczy, potrzebujemy 1600 złotych miesięcznie.

Możecie nas wspierać przez Patronite.pl i przez Buycoffee.to.

Rozumiemy, że nie każdy może sobie pozwolić na to, by nas sponsorować, ale jeśli wspomożecie nas finansowo, obiecujemy, że Wasze pieniądze się nie zmarnują. Nasze comiesięczne podsumowania sytuacji finansowej możecie przeczytać tutaj.

STYCZEŃ BEZ REKLAM GOOGLE 86%

W ogólnym rozrachunku takie doniesienia mają dużo większą wartość niż publiczne enuncjacje Chameneiego. Niedawne publiczne groźby pod adresem „reżimu syjonistycznego” i Stanów Zjednoczonych równie dobrze mogły być pomyślane na rynek wewnętrzny. Obiecywana przez najwyższego przywódcę „miażdżąca odpowiedź” może oznaczać cokolwiek, zwłaszcza że obietnicy nie towarzyszyła żadna, nawet przybliżona, data jej realizacji.

Natomiast tak zwane „dobrze poinformowane źródła” mówią praktycznie jednym głosem: Iran planuje kolejny atak. Teraz do tego chóru dołączył The Wall Street Journal, który informuje, że Teheran dał znać kanałami dyplomatycznymi, iż planuje „złożoną odpowiedź obejmującą jeszcze potężniejsze głowice bojowe i inne uzbrojenie”. Sugeruje to zastosowanie nowych, nieużywanych dotąd typów pocisków balistycznych, może faktycznie z cięższymi głowicami bojowymi, a może celniejszych.

To drugie bardzo by się Irańczykom przydało. Jak sugeruje analiza Deckera Eveletha skupiająca się na poprzednim irańskim ataku na Izrael, pociski balistyczne będące w dyspozycji Teheranu mają CEP rzędu 800–900 metrów, w najlepszym razie 500 metrów. Jeśli pocisk ma CEP wynoszący 500 metrów, oznacza to, że 50% pocisków wycelowanych w dany punkt upadnie w odległości do 500 metrów od niego, a reszta – w większej. Oznacza to, że irańskie pociski nadają się do atakowania miast czy, od biedy, baz lotniczych, ale na pewno nie konkretnych obiektów na ich terenie, dajmy na to budynków rządowych czy hangarów. Z drugiej strony, jak zwraca uwagę Shashank Joshi, w grę może wchodzić zakłócanie sygnału nawigacji satelitarnej przez Izrael, co oznaczałoby, że te same pociski byłyby celniejsze w atakach na inne kraje.

Szczególnie mocnym impulsem dla Chameneiego miała być śmierć czterech żołnierzy Arteszu i jednego cywila, prawdopodobnie pracownika wojska. To, wbrew pozorom, przełom. Choć dla uproszczenia mówi się o zmaganiach Iranu z Izraelem, prawda jest taka, że po stronie Islamskiej Republiki za wojowanie z „tworem syjonistycznym” odpowiadają Pasdarani. Jako się rzekło, to oni i tylko oni kontrolują siły rakietowe. Oni też czuwają nad programem jądrowym, oni są mocodawcami naukowców (także tych zabijanych przez Mosad), oni zapewniają wsparcie finansowe i logistyczne Hamasowi i Hezbollahowi.

Izraelczycy zasadniczo starali się szanować ten podział i omijać Artesz szerokim łukiem. Nie zawsze było to możliwe, ale najwyraźniej do tej pory udawało się przynajmniej uniknąć strat w ludziach. Tym razem szczęście się wyczerpało, a Chamenei miał z tego względu nakazać przygotowanie odwetu, i to w taki sposób, aby żołnierze Arteszu również mogli pomścić śmierć swoich kolegów. Oczywiście to wciąż mogą być strachy na lachy. Ba, nawet jeśli plany faktycznie są już formułowane, dopóki pociski nie pomkną w niebo, wszystko można odwołać.

Amerykanie się szykują

Amerykańskie służby wywiadowcze bezdyskusyjnie doszły do wniosku, iż coś jest na rzeczy. Pentagon rozpoczął więc przygotowania nie tylko do tego, aby kolejny raz stanąć w obronie Izraela, ale też do udziału w operacji odwetowej. Do katarskiej bazy Al-Adid przebazowano (bez rozgłosu, ale de facto jawnie) sześć bombowców B-52 Stratofortress, które na razie mają służyć jako straszak, ale niewykluczone, że zostaną użyte do wsparcia izraelskiego ataku.

W ubiegłym miesiącu w Izraelu rozmieszczona została jedna bateria systemu THAAD. Izraelczycy wciąż mają nadzieję, że Waszyngton zgodzi się przysłać jeszcze jedną. Do tego oczywiście należy się spodziewać przebazowania myśliwców na Bliski Wschód. Jest mało prawdopodobne, aby Iran użył dronów i pocisków manewrujących, które poprzednio poniosły jednoznaczną klęską w zetknięciu z wielonarodową obroną powietrzną Izraela. Ale trzeba dmuchać na zimne.

Waszyngton wywiera też presję dyplomatyczną. Jak pisze Barak Rawid, powołujący się na źródła w USA i Izraelu, Amerykanie zakomunikowali Teheranowi (za pośrednictwem Szwajcarii), że następnym razem nie będą w stanie powściągnąć gniewu Izraela i zmusić go do atakowania wyłącznie celów wojskowych.

Trump

Wbrew propagandzie szerzonej przez zwolenników Ben Gwira i Smotricza (oraz przez republikanów po tamtej stronie Atlantyku) Joe Biden nie jest wrogiem Izraela i nie chce go rzucić na pożarcie przez Arabów. Wręcz przeciwnie – najnowsza książka legendarnego dziennikarza Boba Woodwarda dowodzi, iż w toku wojny z Hamasem Biden, choć starał się ograniczyć eskalację konfliktu i wzywał Jerozolimę do zachowania umiaru, cały czas szukał sposobów na to, jak pomóc Izraelowi.

Obserwatorzy amerykańskiej sceny politycznej przewidywali, że Kamala Harris zajęłaby twardsze stanowisko wobec Bibiego Netanjahu. Trump z kolei może nie stawiać mu w ogóle żadnych ograniczeń. I tak oto dochodzimy do clou problemu.

W lipcu po spotkaniu z Bibim wice­pre­zy­dentka oświadczyła przed kamerami: „Czas, aby ta wojna dobiegła końca w taki sposób, aby Izrael był bezpieczny, wszyscy zakładnicy zostali zwolnieni, cierpienie Palestyńczyków w Gazie się skończyło […]. A jak powiedziałam właśnie premierowi Netanjahu, czas zawrzeć porozumienie”.

Po rozmowach z Bidenem i Harris Netanjahu spotkał się z byłym prezydentem. Nie jest tajemnicą, że marzył o powrocie Trumpa do Białego Domu. Pojawiały się wręcz sugestie, że sabotuje negocjacje z Hamasem po to, aby uniemożliwić Bidenowi odtrąbienie sukcesu, który pomógłby demokratom w kampanii wyborczej. Biden i Bibi uważani byli jeszcze niedawno za przyjaciół, ale wydaje się, że ich relacja nie przetrwała próby, jaką stały się kampanie Izraela w Libanie i Strefie Gazy.

Bibiego i Trumpa również połączyło coś na kształt przyjaźni. Ich stosunki załamały się jednak w 2020 roku, kiedy Netanjahu miał czelność pogratulować Bidenowi zwycięstwa w wyborach. Dla Trumpa – promującego bezsensowną teorię spiskową o sfałszowanych wyborach – była to zdrada.

Donald Trump i Binjamin Netanjahu z małżonkami w Jerozolimie, maj 2017 roku.
(Executive Office of the President of the United States)

Lipcowe spotkanie miało więc dać szansę odbudowania spalonego mostu. I faktycznie, chyba się udało. Trump z typowym nonszalanckim stosunkiem do faktów powiedział, że zawsze łączyły go dobre relacje z Bibim i że Harris okazała Izraelowi brak szacunku. A wreszcie na wiecu wyborczym już po rozmowie z Bibim Trump stwierdził, że Harris nie lubi Żydów i Izraela, a każdy Żyd głosujący na demokratów „powinien mieć zbadaną głowę”.

Trump od lat prezentuje jastrzębie stanowisko wobec Iranu. W tej akurat kwestii niezmiennie zgadza się z Bibim, a także z jego ultraprawicowymi koalicjantami. Jest też oczywiście przeciwnikiem jakichkolwiek pertraktacji z Iranem w sprawie programu nuklearnego, zwłaszcza że przełomowe porozumienie JCPOA zawarto za kadencji znienawidzonego przezeń Baracka Obamy. Porozumienie zerwał Trump.

Dziś gruchnęła kolejna bomba, która na pewno nie przysporzy Iranowi sympatii w nowej administracji. W lipcu pisaliśmy o tym, że irańskie służby planują zamach na Trumpa. Teraz okazuje się, że faktycznie planowały. Iran wyraźnie nie zrezygnował z pomszczenia dowódcy Sił Ghods, generała Ghasema Solejmaniego, zabitego na rozkaz Trumpa. Zabójca najęty przez Pasdaranów, niejaki Farżad Szakeri, miał zlikwidować Trumpa jeszcze przed wyborami. Oprócz niego w organizowaniu zamachu mieli uczestniczyć dwaj nowojorczycy: Carlisle Rivera i Jonathan Loadholt. Szakeri, Afgańczyk z pochodzenia, zdołał zbiec do Iranu, ale zgodził się złożyć zeznania przez telefon. Jego kompani zostali aresztowani.

Trzeba to powiedzieć wprost: jeśli Iran zrealizuje swój zamiar kolejnego ataku na Izrael po inauguracji Trumpa, operacja odwetowa Izraela będzie druzgocąca. Trump lekką ręką pozwoli na atak na dowolnie wybrane przez Jerozolimę cele, w tym naftowe i nuklearne, a prawdopodobnie nawet skieruje całą potęgę amerykańskich sił zbrojnych do pomocy.

Ale nawet jeżeli Iran chciałby zaatakować jeszcze za kadencji Bidena, licząc na to, że obecny prezydent zdoła jeszcze jakoś ściągnąć smycz Bibiemu, byłaby to samobójcza kalkulacja. Izraelczycy mogliby po prostu kolejny raz oświadczyć, że przeprowadzą operację odwetową w miejscu i chwili, które sami wybiorą – i poczekaliby do końca stycznia, do okresu po inauguracji Trumpa. Jak się nie obrócić…

Iran będzie więc musiał schować dumę do kieszeni i zrezygnować z odwetu, zwłaszcza że pierwsza faza operacji „Dni Pokuty” uczyniła go bezbronnym. W mediach państwowych już zaczęły się pojawiać wypowiedzi tonujące nastroje. Doradca Chameneiego Ali Laridżani powiedział, że Iran musi postępować mądrze, a nie odruchowo. Trudno nie dopatrywać się w tej wypowiedzi ugodowego sygnału. Ale to jeszcze nie znaczy, że na głowy ajatollahów nie posypią się kolejne pociski. Izraelski aparat bezpieczeństwa nie bez powodu uznaje Iran za największe zagrożenie dla przetrwania Państwa Żydowskiego, a eliminacja irańskiego programu jądrowego jest dla Izraela tak istotnym celem, że gdyby kraj miał konstytucję, pewnie znalazłby się w niej jeden artykuł na ten temat – tak jak w konstytucji Ukrainy jest zapisane dążenie do członkostwa w NATO.

Myślałby kto, że Netanjahu nie będzie chciał toczyć wojny na trzy fronty, ale jeszcze kilka miesięcy temu podobnie spekulowano na temat otwarcia frontu lądowego w Libanie. Teraz, kiedy Bibi pozbył się niewygodnego ministra obrony Joawa Galanta, i zastąpił go może niekoniecznie miernym, ale na pewno biernym i wiernym Jisraelem Kacem, nie musi się obawiać sprzeciwów w łonie własnego rządu. Chyba że któryś inny minister się opamięta. Ale jeśli nie, decyzja o ewentualnym ataku na Iran będzie wyłącznie w rękach Netanjahu.

Pozostanie więc zdobycie błogosławieństwa Waszyngtonu. Błogosławieństwa, którego za żadne skarby nie dostałby od Bidena, a już tym bardziej nie od Harris. Trump, jak to on, da się przekonać praktycznie do wszystkiego, co zostanie mu przedstawione jako korzystny deal. A w tym wypadku nawet nie będzie trzeba go szczególnie przekonywać. Nie można by nawet się zdziwić, gdyby to on zaproponował Bibiemu wspólną rozprawę ze wspólnym wrogiem.

x.com/IAFsite