O tym, jak Rosja w przygotowaniach do swojej bandyckiej napaści na Ukrainę lekceważyła zasady nowoczesnej sztuki wojennej, można by napisać niejedną książkę. I pewnie niejedna już się pisze. Jednym z najchętniej poruszanych tematów będzie zlekceważenie kwestii, która dla amerykańskich (czy choćby izraelskich) planistów byłaby oczywista – zniszczenia sił powietrznych nieprzyjaciela na ziemi. A teraz się to mści. Według informacji, które ujawnił generał James Hecker, szef amerykańskich sił powietrznych w Europie i Afryce, wciąż istnieje około 80% statków powietrznych ukraińskiego lotnictwa z chwili rozpoczęcia inwazji.

W pierwszych godzinach czy nawet dniach wojny, kiedy dysponowali jeszcze solidnymi zapasami pocisków manewrujących i balistycznych, Rosjanie zupełnie machnęli ręką na kwestię niszczenia ukraińskiej infrastruktury lotniskowej. Można podejrzewać, że wychodzili z założenia, iż niebawem to oni będą właścicielami całej Ukrainy, więc po co niszczyć swoją własność. Kiedy zaś na lotniska spadła fala ataków, w wielu przypadkach były one nieskuteczne. Na przykład 6 marca lotnisko w Winnicy (właściwie w Hawryszówce) zostało trafione pociskami manewrującymi Kalibr odpalonymi z okrętów podwodnych Floty Czarnomorskiej, większość pocisków spadła jednakże na budynki, a nie na drogę startową.

—REKLAMA—

Tam, gdzie uderzenia na infrastrukturę lotniskową teoretycznie mogły przynieść skutek, był on ograniczony, ponieważ Ukraińcy zawczasu rozproszyli statki powietrzne na lotniska zapasowe. Większość maszyn zniszczonych na ziemi była zdekompletowana i w ogóle nie nadawała się do lotu. Były to samoloty czekające na remont albo wręcz na złomowanie. Notabene wydaje się, że w liczbie 80% podawanej przez generała Heckera zawierają się również samoloty i śmigłowce niezdolne do lotu, będące najwyżej rezerwuarem części zamiennych, co trochę stępia imponujący wydźwięk tego odsetka.

Według Listy Oryxa Ukraińcy stracili w tej wojnie co najmniej czterdzieści dwa samoloty załogowe zestrzelone (a do tego jedenaście śmigłowców) i zaledwie trzy zniszczone na ziemi. Rosjanie według tej samej listy stracili czterdzieści trzy samoloty zestrzelone, ale już według generała Heckera straty rosyjskie wynoszą pięćdziesiąt pięć samolotów zestrzelonych i rozbitych wskutek awarii (ale nie zniszczonych na ziemi). Wiadomo również, że zdecydowana większość zestrzelonych rosyjskich maszyn padła ofiarą ukraińskich zestawów przeciwlotniczych, ale generał Hecker twierdzi, że wszystkie co do jednego zostały strącone przez obronę przeciwlotniczą, głównie przez zestawy S-300 i Buk.

Dopiero po zakończeniu wojny przekonamy się, ile samolotów zestrzelili ukraińscy lotnicy. Liczba ta jest niemal na pewno większa niż zero, gdyż wiadomo o szeregu walk powietrznych stoczonych nad Ukrainą, a z niektórymi można skorelować odnalezione później wraki rosyjskich maszyn. Nie zmienia to jednak faktu, że polowanie na samoloty nieprzyjaciela nie jest pierwszorzędnym zadaniem ukraińskich wojsk lotniczych. Za to – zwłaszcza po zakończeniu pierwszej fazy inwazji, w tym natarcia na Kijów – odpowiada głównie obrona przeciwlotnicza.

Samoloty skupiają się zaś na atakowaniu celów naziemnych. Nie tak dawno pisaliśmy o tym, że z ukraińskimi MiG-ami-29 zintegrowano pociski antyradiolokacyjne AGM-88 HARM. Pozwala to do pewnego stopnia zniwelować przewagę wynikającą z mobilności rosyjskich zestawów przeciwlotniczych, które regularnie zmieniają stanowiska ogniowe niezależnie od tego, czy wypuściły choć jeden pocisk z danego miejsca. Pełne ręce roboty mają też samoloty uderzeniowe Su-25, które zapuszczają się najbliżej linii frontu.



Moskalom nie udało się wywalczyć panowania w powietrzu, a w praktyce poza strefą przyfrontową – stanowiącą od kilkudziesięciu lat główny obszar zainteresowania rosyjskich teoretyków (stąd tak rozbudowana filozofia lotnictwa frontowego) – trudno nawet mówić o rosyjskiej przewadze w powietrzu.

Izraelski analityk Gaj Plopski zwraca uwagę na to, że Rosjanom ością w gardle stanęło zaniedbanie działań rozpoznawczych. De facto one także ograniczały się do strefy przyfrontowej. Rosyjskie szybkie samoloty uderzeniowe (Su-34, Su-24) mogłyby zadać bolesne straty ukraińskim bazom lotniczym za pomocą zwykłych bomb swobodnie spadających i działek, gdyż ich załogi mogłyby w czasie rzeczywistym ocenić, jak wygląda rozmieszczenie potencjalnych celów. Te jednak rzadko zapuszczały się dalej niż 80 kilometrów od własnej pierwszej linii, co niby współgra z obowiązującą doktryną, ale jednocześnie daje wolną rękę lotnictwu nieprzyjaciela, żeby przygotowywać się do kolejnych lotów bojowych.

Mobilizacja

Putin ogłosił mobilizację. Przedstawiono ją społeczeństwu jako częściową, ale jest to tylko wybieg mający złagodzić opór w społeczeństwie, ponieważ w ukazie nic na ten temat nie ma. Tymczasem opór jest solidny. Dopóki na froncie ginęli obywatele Federacji Rosyjskiej wywodzący się z Kaukazu czy Dalekiego Wschodu, mieszkańcy Moskwy i Petersburga nie mieli większych zastrzeżeń do wojny samej w sobie. Ale kiedy wojna zapukała im do drzwi, nastawienie uległo błyskawicznej zmianie.

Demonstracje na ulicach największych miast, owszem, osiągnęły rozmiary rzadko spotykane w putinowskiej Rosji. Ale przewrotu ani rewolucji z tego nie będzie. Nie ma także w tych demonstracjach oburzenia na zbrodnie, których dopuściło się rosyjskie wojsko, ani tym bardziej na kolonialną politykę Putina. Nie ma nawet troski o rodaków z biedniejszych części kraju, gdyż dla uprzywilejowanych moskwian i petersburżan biedacy z buriackich wsi są rodakami wyłącznie formalnie.

Jak pisaliśmy wczoraj, jeśli Putin i jego kamaryla naprawdę będą chcieli zarządzić mobilizację, to pewnie ją zarządzą (no i zarządzili), jednak trzeba pamiętać, że sama w sobie mobilizacja niewiele zmieni. Owszem, można rozesłać wici i ściągnąć młodych mężczyzn do jednostek wojskowych, ale jak ich zorganizować, wyposażyć, dostarczyć na front? Kto miałby nimi dowodzić? Jakie będzie ich morale?

Na to ostatnie pytanie możemy odpowiedzieć już teraz: beznadziejne. Gdy tylko zapowiedziano mobilizację, zaczął się istny eksodus. Komu nie udało się kupić biletu na samolot do Stambułu czy Erywania (a większości się nie udało), ten ruszył w stronę najbliższego lądowego przejścia granicznego. Informacje o blisko 40-kilometrowym korku na granicy rosyjsko-fińskiej wyrósł są jednak przesadzone, fińscy urzędnicy zapewniają, że sytuacja na granicy nie uległa znaczącej zmianie. Krążą też pogłoski, że systemy rezerwacji rosyjskich linii lotniczych i kolei nie działają normalnie, jeżeli klientem jest mężczyzna w wieku 18–65 lat.



Trudno się dziwić, że młodzi Rosjanie (niżej podpisany pozwala sobie zaliczyć trzydziesto- i czterdziestolatków do młodych) nie chcą być przemieleni na granulat przez ukraińską artylerię. Trudno mieć im za złe, że się tego boją. Nawet jeśli w zapowiedzianej przez ministra „obrony” Siergieja Szojgu liczbie 300 tysięcy mobików znajdzie się ledwie garstka mieszkańców dużych miast, to i tak będzie to szok. Do tej pory metropoliom pozwalano żyć własnym życiem, w błogiej izolacji od burz geopolitycznych, także tych wywoływanych przez Putina. Niemniej trzeba mieć na uwadze, że to właśnie uczestnicy demonstracji staną się najpewniej pierwszymi zmobilizowanymi. Nieoficjalnie wiadomo, że dokumenty mobilizacyjne wręczają im policjanci na komisariatach i że wprost z celi trafią oni do jednostki wojskowej.

W przepisach mobilizacyjnych ukryto także inne pułapki poza tą dotyczącą rzekomej częściowości. Jeden z naszych ulubionych analityków Rob Lee sugeruje, że wyjątkowo perfidną pułapkę zastawiono na żołnierzy odbywających teraz służbę zasadniczą. Kiedy nadejdzie jesienna fala demobilizacji, żołnierze ci zostaną wypuszczeni, a jakże, ale niemal od razu otrzymają papiery mobilizacyjne i będą musieli ruszyć na wojnę. Tutaj widać pierwszy krótkoterminowy skutek mobilizacji: żołnierz służby kontraktowej, który trafi na front, nie będzie już mógł wypowiedzieć kontraktu.

Proceder ten był istną plagą, która przetrzebiła szeregi wojsk inwazyjnych w ostatnich tygodniach. Z kolei jeśli władze samozwańczych republik ludowych przepchną w „referendach” wcielenie tych terytoriów do Federacji Rosyjskiej, będzie można zgodnie z rosyjskim prawem (przynajmniej formalnie) wysłać tam poborowych, nawet bez mobilizacji, do służby bojowej.

Brytyjski historyk Chris Owen pisze z kolei o jeszcze jednym wymiarze mobilizacji. Kilka miesięcy służby frontowej to gigantyczne obciążenie dla organizmu, tak fizjologiczne, jak i psychologiczne. Żołnierze z mobilizacji umożliwią przynajmniej częściową rotację. Nawet jeśli będą słabo wyposażeni i wyszkoleni oraz zupełnie niedoświadczeni, nadadzą się do służby ściśle defensywnej tam, gdzie nie są planowane działania zaczepne. I na odwrót – będą mogli wziąć na siebie część służby tyłowej wykonywanej obecnie przez cenniejszych żołnierzy służby kontraktowej, którzy bardziej by się przydali na pierwszej linii.

Wymiana jeńców

Rosjanie wypuścili dziś z niewoli ważnych jeńców, zarówno ukraińskich, jak i z krajów zachodnich. Wolność odzyskali między innymi Brytyjczycy Aiden Aslin i Shaun Pinner oraz Marokańczyk Saaudun Brahim, skazani na śmierć w procesie pokazowym w tak zwanej Donieckiej Republice Ludowej, czy Amerykanie Alexander Drueke i Andy Huynh. Udało się uwolnić także najważniejszych Azowców broniących Mariupola – Denysa Prokopenkę „Redisa”, Swiatosława Pałamara „Kałynę” i Serhija Wołyńskiego „Wołynę”.



Czym przekonano Rosjan do takich ustępstw? Jak udało się ich namówić, aby uwolnili „nazistów” stanowiących rzekomo główny cel operacji „denazyfikacyjnej” w Ukrainie? Otóż Putinowi zaproponowano w zamian jego kumpla Wiktora Medwedczuka, ukraińskiego zdrajcę, który miał się stać namiestnikiem okupowanej Ukrainy po tryumfalnej „specjalnej operacji wojskowej” (Putin jest też ojcem chrzestnym jego córki). Łącznie Kijów oddał pięćdziesięciu pięciu jeńców i właśnie Medwedczuka w zamian za 215 Ukraińców i zagranicznych ochotników.

Na mocy porozumienia o wymianie jeńców dowódcy garnizonu Azowstali zostaną internowani w Turcji do końca wojny. Gwarantem ich bezpieczeństwa i pozostania na miejscu będzie osobiście Recep Tayyip Erdoğan. W negocjacjach pośredniczyła Arabia Saudyjska.

Na prokremlowskich kanałach Telegramu już widać oburzenie tą transakcją. Oficerowie „Azowa” i zagraniczni ochotnicy byli najcenniejszymi jeńcami, których Rosja miała do dyspozycji. Spożytkowanie takiego skarbu po to, aby Putin mógł odzyskać wiernego kamrata, nie mogło się spodobać prostym żołnierzom, niezależnie od tego, jaką rolę odgrywają w tej wojnie. A jeśli do tego taki prosty żołnierz szczerze wierzył w słuszność misji denazyfikacyjnej, co sobie pomyśli teraz, kiedy jego dowództwo lekką ręką wypuściło na wolność prominentnych „nazistów”?

Ministerstwo oborony Ukrajiny