Po raz trzeci Piotr Bojarski – historyk z wykształcenia, reporter poznańskiego wydania Gazety Wyborczej z zawodu – zabiera Czytelników w podróż w czasie do Poznania okresu drugiej wojny światowej. Ale nie jest to ta wojna, którą znamy z opowieści dziadków czy stron szkolnego podręcznika do historii. W alternatywnej wersji zaproponowanej przez Bojarskiego Wojsko Polskie ramię w ramię z Wehrmachtem pokonało Związek Radziecki, spychając niedobitki Armii Czerwonej i partii bolszewickiej za Ural. Braterstwo broni i ścisły sojusz polityczny nie trwały jednak długo. Na początku sierpnia 1944 roku Niemcy zaatakowali Polskę i w tydzień zajęli cały kraj, wprowadzając okupacyjny terror, taki jak w rzeczywistej wersji zdarzeń. Naziści wdrażają w życie plan germanizacji Europy Wschodniej. Jest jednak grupa Polaków, którzy nie zamierzają na to biernie patrzeć. Poznańska komórka Armii Podziemnej ma za zadanie wziąć odwet na najeźdźcach… Wśród członków podziemia jest między innymi dobrze nam znany Zbigniew Kaczmarek. Komisarz policji w realiach okupacji musi się ukrywać przed poszukującymi go Niemcami. Nie jest to łatwe, a na dodatek od szefa poznańskich konspiratorów otrzymuje zadanie znalezienia wśród nich niemieckiego kreta.

„Rache znaczy zemsta” to kontynuacja debiutanckiej powieści bojarskiego „Kryptonim Posen”. Komisarza Kaczmarka znamy też z drugiej książki Autora „Mecz”. Na stronach przewijają się postacie znane już z tych pozycji – kuzyn policjanta kapitan Jan Krzepki, jego ukochana Wilhelmina Krantz i juchta z Chwaliszewa (czyli w miejskim dialekcie Poznania „drobny przestępca”) Ślepy Antek.

W recenzji „Kryptonim Posen” napisałem między innymi, że życzę Autorowi, aby z każdą kolejną powieścią jego pióro coraz bardziej się docierało. Nie ukrywam, że się zawiodłem. Nie widzę większego sensu w porównywaniu książek, ale recenzując powieść – bądź co bądź – z pewnej serii, mogę na to założenie przymknąć oko. Odnoszę wrażenie, że „Rache…” jest słabszą książką od „Kryptonimu”. Już ta opowieść nie przypadła mi specjalnie do gustu, więc lektura najnowszej publikacji Bojarskiego była dla mnie w pewnym sensie wyzwaniem. Autor ma problem z tworzeniem wyrazistych postaci. Na pewno nie jest nią Karczmarek, który jak na policjanta jest czasami irytująco flegmatyczny. Nie podobały mi się trochę sztywne i nienaturalne dialogi, zakończenie jest przewidywalne, a zwroty akcji wydają się tylko zamarkowane. Brakuje jakiegoś drugiego dnia, niedopowiedzeń, które zmusiłyby Czytelnika do większego wysiłku niż tylko szybkie przewracanie stron (bo książkę czyta się mimo wszystko błyskawicznie). Autor czasami zbytnio po aptekarsku podchodzi do opisów sytuacji. Po co Czytelnikowi informacja, że na zmasakrowane pejczem plecy przesłuchiwanego Polaka wysypano akurat ćwierć kilograma soli? Albo mocno nietrafne porównania, jak na przykład „wyrywano paznokcie jak płatki róży” (strona 95). Mogłoby się wydawać, że Bojarski pisał książkę w pośpiechu, jakby zabrakło mu czasu na lepsze dopracowanie fabuły.

Znowu przyzwoicie spisał się wydawca powieści – poznańskie wydawnictwo Media Rodzina. Wyjaśniono użyte w historii typowe dla poznańskiego slangu słowa, przetłumaczono niemieckie dialogi. Szkoda tylko, że nie dołączono ponownie mapki przedwojennego Poznania z zaznaczeniem miejsc, gdzie rozgrywa się akcja książki. Osoby, które czytały „Kryptonim Posen”, powinny poznać dalsze losy Kaczmarka. Tak dla czytelniczej zasady. Mimo wszystko…