Cieszy mnie bardzo, że na rynku pojawia się sukcesywnie coraz to więcej książek opowiadających o sukcesach naszych lotników podczas II wojny światowej. Kilka ostatnich lat przyniosło polskiemu Czytelnikowi kilka naprawdę wyśmienitych pozycji, zarówno pisanych z perspektywy osoby trzeciej (weźmy na ten przykład „Polaków w obronie Wielkiej Brytanii” Gretzyngiera, który zresztą miał pewien udział w powstaniu recenzowanej tu książki), jak i wspomnień (wznowienia książek Witolda Urbanowicza). Do tej drugiej grupy należą także „Lwowskie Puchacze” autorstwa kapitana Jerzego Damsza, ostatniego dowódcy 307. Dywizjonu Myśliwskiego Nocnego, właśnie tytułowych „Lwowskich Puchaczy”.

Wyjaśnijmy na wstępie, iż wbrew tytułowi książka Damsza nie opowiada li tylko o jego życiu w dywizjonie czy też o dywizjonie jako takim. Wręcz przeciwnie, jest to pełnowymiarowa autobiografia opowiadająca o całym życiu autora, na latach wczesnej młodości poczynając. Warte odnotowania jest, że kariera Damsza-pilota nijak nie przypominała tego, co wiemy o życiu choćby Urbanowicza czy Zumbacha. Urodzony w 1911 roku Jerzy Damsz był bowiem z zawodu inżynierem, lotnikiem zaś „tylko” z zamiłowania (może i nie do końca to prawda, ale nie miejsce to i pora na rozpisywanie się o szczegółach, prawda?…). Wybuch wojny zastał go więc nie jako frontowego żołnierza, ale jako inżyniera, choć zmobilizowanego, w Instytucie Techniki Lotniczej. Wkrótce trafił, podobnie jak tysiące rodaków, za granicę, przez Rumunię do Francji, a stamtąd do Wielkiej Brytanii, gdzie służył początkowo jako ferry pilot, czyli pilot odstawiający samoloty z lotnisk fabrycznych na lotniska odpowiednich jednostek bojowych, a następnie już jako żołnierz pełną gębą, właśnie w 307. Dywizjonie, z którym pozostał praktycznie do końca – ostatni lot wykonał w listopadzie 1946 roku, „Lwowskie Puchacze” przestały zaś istnieć drugiego dnia roku następnego.

Ostatnią część biografii stanowi opis powojennego życia Jerzego Damsza, aż do śmierci w roku 1987, które może nie było aż tak ekscytujące, ale nie można powiedzieć, żeby było nudne, czy tym bardziej pozbawione sukcesów. Damsz trafił bowiem najpierw do Ameryki Południowej, gdzie dał się poznać jako zdolny inżynier w przemyśle wydobywczym, ale podjął też kilka złych decyzji życiowo-biznesowch, następnie zaś do Stanów Zjednoczonych, gdzie odniósł wielki zawodowy sukces w raczkującej wówczas jeszcze kriogenice. Ów ostatni rozdział spisany został przez drugą jego żonę, Teresę Remiszewską, znaną jako wyśmienita żeglarka (jako pierwsza Polka samotnie opłynęła świat).

Jedną z największych zalet „Lwowskich Puchaczy” jest właśnie dopuszczenie do głosu innych ludzi. Nie chodzi tu tylko o szanowną małżonkę jaśnie pana autora, ale też o jego przyjaciół i towarzyszy broni, z których jeden napisał nawet cały rozdział, poświęcony radiolokacji ze szczególnym uwzględnieniem zastosowania radaru na nocnych myśliwcach. Dzięki temu „Lwowskie Puchacze” to książka niewiarygodnie bogata w informacje. Ja sam, choć siedzę w temacie od lat dwunastu (z hakiem), poznałem dzięki niej mnóstwo faktów o naturze ogólnolotniczej, a przynajmniej niepowiązanej bezpośrednio z Dywizjonem 307, choćby opis RAF-owskiej książki lotów czy przyrządów w kabinie pilota. I jestem przekonany, że każdy wielbiciel lotnictwa będzie mógł sobie powiedzieć po lekturze: „Zmądrzałem”.

Był zresztą Damsz wybornym pisarzem. Pisał mniej więcej tym samym stylem co inni autorzy wspomnień z tego okresu, choćby wspomniani wyżej Zumbach i Urbanowicz czy recenzowany tu niedawno Łaszkiewicz, więc każdy, komu spodobały się ich książki, z pewnością z przyjemnością przeczyta też „Puchacze”. Tym bardziej, że wydawnictwo Znak tradycyjnie spisało się bardzo dobrze na polu redakcyjno-korektorskim (przemknęło się ledwie kilka literówek w rodzaju „z jonizowany”), a że książka powstała od początku w języku polskim, nie trzeba było jej tłumaczyć, dzięki czemu… no… rozumiecie, prawda?

„Lwowskie Puchacze” mają właściwie tylko jedną wadę. Jest nią cena ustalona na poziomie 45 złotych (bez dziesięciu groszy… cóż za łaskawość…). Sprawia to, że kupią tę książkę tylko ci Czytelnicy, którzy będą z góry pewni, że im się przyda. Jestem jednak spokojny o to, że każdy, kto ostatecznie się na to zdecyduje, nie będzie żałował. Jest to po prostu jedna z tych absolutnie wyjątkowych pozycji, zapewniających informacje, które są albo nie do znalezienia gdziekolwiek indziej, albo przynajmniej nie w jednym miejscu. Daj Boże więcej takich na rynku.