Wraz z rozwojem cywilizacyjnym sposób prowadzenia wojen ulega modyfikacji. Ostatnim wielkim przełomem była pierwsza wojna światowa, w której – inaczej niż w poprzednich konfliktach – większość walczących nie znajdowała się bezpośrednio na froncie, ale na zapleczu, pracując nad tym, by ci na pierwszej linii otrzymywali całe niezbędne wyposażenie i zaopatrzenie. Nie zmieniło się jedynie to, że wszystkim, co miało związek z wojną, zajmowali się wyłącznie mężczyźni – może nie licząc pracy pielęgniarek. Zmiana nastąpiła w kolejnym, jeszcze większym, światowym starciu, które zaangażowało do walki tylu mężczyzn, że zaczęło ich brakować na zapleczu. Lukę wypełniły kobiety, znajdując zatrudnienie w przemyśle, nauce, sztabach i przy innych zadaniach pomocniczych, a w przypadku Związku Radzieckiego czynnie uczestnicząc w działaniach zbrojnych. Recenzowana książka opisuje właśnie jedną z form zaangażowania kobiet w czasie drugiej wojny światowej. Chodzi o ich pracę w brytyjskiej Air Transport Auxiliary (ATA), w której zajmowały się pilotowaniem samolotów bojowych na zapleczu powietrznego frontu.

Na początku chciałbym wszystkich przestrzec, by nie popełnili mojego błędu i nie potraktowali „Kobiet w kokpicie” jako historii całej ATA. Ta przewija się na kolejnych kartach gdzieś na uboczu, w pojedynczych zdaniach i akapitach. To jest książka o kobietach latających w ATA, które nie były jedynymi członkami tej formacji, chociaż w powszechnej świadomości jawi się ona jako wyłącznie kobieca lub przez tę płeć wyraźnie zdominowana. Było wręcz odwrotnie, panie stanowiły nie tak znowu wielki odsetek pilotów, ale ze względu na nowość, którą była kobieta w kokpicie, i powstałe w związku z tym kontrowersje to właśnie o lotniczkach mówiło się głośniej. No dobrze, już wiemy, o czym książka nie jest. A o czym jest?

Autor przedstawia historie kilkudziesięciu kobiet (w tym dwóch Polek), skupiając się na kilkunastu z nich, które porzuciły prace domowe i poświęciły się lataniu w ATA. Zaznaczmy przy tym, że w latach trzydziestych ubiegłego wieku pilotowanie samolotów przez kobiety nie było czymś zwyczajnym, ale podobnie jak wiele innych zajęć stanowiło formę walki o równouprawnienie, a przez to często spotykało się z ostracyzmem i niechęcią ze strony konserwatystów. Dlatego – poza wątkiem samolotowym – znaczną część książki wypełnia społeczno-obyczajowy kontekst dopuszczenia kobiet do latania. Momentami ta warstwa pracy Whittella wręcz dominuje nad resztą, upodabniając „Kobiety w kokpicie” do powieści o życiu elit towarzyskich lat trzydziestych i czterdziestych. Zamiast o samolotach czytamy o tym, kto się z kim znał i nie lubił, gdzie spotykano się na herbatce, jak było na balu debiutantek, o wizytach u cioci, sensacjach prasy bulwarowej i tak dalej. Dla mnie nie było to zbyt ciekawe, przypomniało nieco „Anię z Zielonego Wzgórza”. Przy okazji nie mogę nie wspomnieć o stosowaniu przez tłumacza słów takich jak „gracki” czy „feblik”. Być może używano ich w czasie opisywanych wydarzeń, lecz dzisiaj zmuszają jedynie do sięgnięcia po słownik. Mimo że sporo czytam (może niewłaściwe tytuły?), wyrazy te widziałem chyba pierwszy raz w życiu. Podobnie zresztą było w przypadku dwóch innych członków redakcji, których o to pytałem. Miałem jednak szczęście, bo bliska osoba oglądała akurat powtórkę serialu Przyjaciele, w którym słowo „feblik” pada z ust Phoebe, no ale przyznajmy, do końca normalna to ona nie była… Archaizmom mówię więc „nie”, choć jeśli weźmiemy pod uwagę całość książki, jest to tylko maluteńki szczególik.

Przejdźmy do spraw poważniejszych – do latania. Dlaczego te kobiety latały? By wspomóc Wielką Brytanię w wojnie z Niemcami? Częściowo tak, ale według mnie z książki wynika, iż latały przede wszystkim dlatego, że kochały to robić. Praca w ATA umożliwiała im zaś latanie na jednych z najlepszych samolotów tamtych czasów, o czym w innych warunkach nie mogłyby nawet marzyć. Były przypadki, iż w chwili zaciągania się do służby nie wiedziały dokładnie, kim jest Hitler i o co w tej wojnie chodzi, jednak nie miało to dla nich znaczenia w obliczu faktu, że mogły latać Lancasterem czy Spitfire’em. Książka stanowi swoisty hymn ku czci tego drugiego – nie bez powodu oryginalny tytuł to „Spitfire Women of World War II” – co dla miłośników innych konstrukcji momentami może być nieco irytujące.

Latanie jak latanie. Najczęściej składało się ze startu, przelotu i lądowania. Ciekawiej robiło się w momencie, gdy coś szło niezgodnie z planem. Zmienna brytyjska pogoda, różny stan techniczny pilotowanych samolotów, brawura, niedostateczne wyszkolenie, oszczędności i inne czynniki powodowały, że awarie i wypadki nie były czymś niezwykłym, ale raczej chlebem powszednim wszystkich pilotów ATA, którzy niejednokrotnie przypłacali to życiem lub ciężkim kalectwem. Niektóre z tych historii kończyły się jednak pozytywnie – i sporo ich opisów znajdziemy w książce – gdy pilotki wychodziły cało z nieprawdopodobnych sytuacji, wykazując się najwyższym kunsztem. Kunsztem nabytym podczas setek i tysięcy godzin spędzonych za sterami jeszcze przed wojną, bo początkowo do służby przyjmowano tylko kobiety potrafiące już pilotować. O tym, jak, gdzie i czym latały przed wojną, też się z „Kobiet w kokpicie” dowiecie.

Tę mieszankę powieści przygodowej, książki wojennej i obyczajowej z elementami reportażu wydał gdański Wiatr od Morza. Do recenzji dostałem egzemplarz jeszcze przed ostateczną korektą, ale już teraz mogę napisać, że wydawnictwo spisało się dobrze i pod względem estetycznym Czytelnicy nie powinni mieć żadnych zastrzeżeń. Ponieważ w moim odczuciu tytuł jest skierowany do znacznie szerszej publiki, a nie tylko osób zainteresowanych lotnictwem czy drugą wojną światową, dobrym pomysłem było umieszczenie na końcu aneksu ze zdjęciami i krótkimi charakterystykami najważniejszych samolotów wspomnianych na kartach książki.

Trochę pochwaliłem, trochę skrytykowałem. A jaka jest moja ostateczna ocena „Kobiet w kokpicie”? Zdecydowanie największą zaletą jest tematyka, bo nawet jeśli ATA nie była organizacją całkowicie anonimową, to zagadnienie latających w niej kobiet często ograniczano jedynie do stwierdzenia, że były. Z tej książki dowiemy się wszystkiego od początku do końca, a nawet więcej. Największym minusem jest zaś częste odchodzenie Autora od tematyki lotnictwa na rzecz wątków towarzyskich i obyczajowych. Jednak być może to właśnie sprawi, że po publikację sięgną również osoby niezainteresowane bezpośrednio samolotami i ATA, a dzięki temu połkną lotniczego bakcyla. Przyda się to też początkującej oficynie, która ma w planach wydanie potencjalnego hitu. Oby sukces „Kobiet w kokpicie” pozwolił te plany zrealizować.