Na samym wstępie pragnę zwrócić uwagę moich szanownych Czytelników na jeden fakt, który uznany być może za konflikt interesów. Książka, którą tym razem recenzuję, ukazała się nakładem wydawnictwa Finna. Tak się złożyło, że w czasie pomiędzy dniem, w którym trafiła do moich rąk a dniem dzisiejszym sam stałem się jednym z pracowników tego wydawnictwa. Tak więc każdy, kto uzna moją pozytywną opinię na jej temat za nieobiektywną (a dodam już teraz, że opinia ta JEST pozytywna), ma do tego pełne prawo. Ja ze swojej strony mogę jedynie zapewnić, iż czytając ją, a następnie pisząc niniejszą recenzję, kierowałem się tymi samymi zasadami, którymi kierowałem się do tej pory i którymi kierować się będę w przyszłości.

A jako że mam dziś dobry humor, zacznę górnolotnie: raz na jakiś czas gdzieś na świecie powstaje książka naprawdę monumentalna. W roku 1991 stało się to w Stanach Zjednoczonych. Mówiąc najkrócej, Dreadnought Roberta Massiego to ponad tysiącstustronicowa opowieść o tym, jak Anglia i Niemcy w ciągu kilkudziesięciu lat przeszły drogę od przyjaźni cementowanej więzami krwi monarchów poprzez rywalizację i wyścig zbrojeń do konfliktu, który miał zapisać się w historii jako I wojna światowa. Osiemdziesięcioletni dziś amerykański historyk jest specjalistą od biografii (swego czasu wziął na warsztat na przykład cara Mikołaja i jego żonę Aleksandrę), co w tej książce doskonale widać. Dreadnought opowiada historię nie z perspektywy zdarzeń jako takich, ale z perspektywy kolejnych ludzi – królowej Wiktorii, cesarza Wilhelma, Bismarcka, Chamberlaina, Fishera, Churchilla… Efekt jest ciekawy i co najmniej bardzo obiecujący, gdyż dzięki temu niektóre fakty i wydarzenia przywoływane są kilkakrotnie, co z jednej strony ułatwia ogarnięcie obszernej treści, z drugiej zaś sprawia, że każdy rozdział można poznawać osobno, w dużych odstępach czasowych, a jeśli ktoś by się uparł, mógłby nawet czytać co drugi.

Brakuje mi jednak dwóch rzeczy. Pierwsza to jakaś oś czasu, najlepiej na pierwszych stronach każdego tomu, pokazująca kto w jakich latach był królem/cesarzem i premierem/kanclerzem odpowiednio Zjednoczonego Królestwa i Niemiec. Trudno bowiem czasami połapać się, kiedy czyta się o jednym kraju, kto akurat był u steru w drugim. Drugi zaś brak to plansze przedstawiające choćby tylko sylwetki okrętów. Zwłaszcza ostatnia część tomu pierwszego skupia się na wyścigu zbrojeń morskich, a rysunek mamy tylko jeden – ukazujący rozmieszczenie dział na tytułowym pancerniku. Właśnie takich elementów przydałoby się więcej; nie są oczywiście niezbędne, ale znacząco ułatwiłyby wyobrażenie sobie tego, co autor miał na myśli. Bez nich byłem skazany przez własną ciekawość na szperanie po Wikipedii.

Co się jednak tyczy tego, co w książce najważniejsze, a więc treści, ocena moja jest co najmniej bardzo dobra. Kolosalna dawka informacji podana jest w sposób lekkostrawny i przyjemny, w czym wielka zasługa nie tylko autora, ale i tłumacza. Pierwszy umilił życie Czytelnikowi licznymi anegdotkami (dla przykładu: kiedy Bismarck ostrzegł swojego lekarza, że ani mu w głowie odpowiadanie na pytania o stan zdrowia, medyk odpalił, iż w takim razie kanclerz winien sprowadzić sobie weterynarza, ci bowiem nawykli do niezadawania pytań pacjentom), drugi zaś nie tylko sprawił, że język przekładu nie zniechęca do czytania, ale i uzupełnił treść licznymi przypisami, dzięki czemu książka staje się pod względem merytorycznym jeszcze bardziej wartościowa.

Dreadnought zdecydowanie zwraca uwagę rozmiarami; oprócz wspomnianych tysiąca stu stron właściwej treści mamy też obszerne aneksy, indeksy i przypisy źródłowe, co w sumie pogrubia oba tomy do łącznie 1260 stron. Postawione obok siebie na półce wyglądają imponująco, a i każda z osobna jest miła dla oka dzięki estetycznej, twardej oprawie. Format odpowiada przy tym innym recenzowanym u nas pozycjom Finny, co jest nie bez znaczenia dla ludzi, którym zależy na estetyce i porządku na półkach z książkami. Szkoda tylko, że liczba błędów, takich jak literówki (jedna nawet na karcie tytułowej!) czy cokolwiek nieortodoksyjne odmiany nazwisk, przekracza polską średnią. Wpadek korektorskich nie ma co prawda na tyle dużo, by przeszkadzały w odbiorze treści, jednakże spostrzegawczy Czytelnicy od czasu do czasu zgrzytną zębami. Gdyby nie to, ocena wystawiona wydawnictwu nie byłaby pewnie niższa niż wystawiona samemu autorowi.

Potencjalny Czytelnik powinien jedynie pamiętać, iż mamy tu do czynienia z historią w wersji light, bez mała publicystyką historyczną. Czy to wada? Nie, moim zdaniem wcale nie. Tak samo jak nie jest wadą ciągnika siodłowego, że zużywa więcej paliwa niż Opel Corsa. Jest to po prostu kwestia priorytetów, kwestia zastosowania, do którego zaprojektowano ciągnik siodłowy – i tak samo kwestia oczekiwań czytelniczych, jakie chciałby spełnić autor. Niech więc nie sięgają po Dreagnoughta eksperci oczekujący pozycji naukowej i wyciągnięcia na światło dzienne nowych, nieznanych faktów. Niedogodnością dla nich będzie to, co zwykły Czytelnik uzna za zaletę, a więc liczne anegdoty, dygresje, fakty czasem zupełnie niepowiązane z głównym tematem książki. Ale to właśnie dzięki nim jest tak interesująca dla laika czy szeregowego pasjonata historii.

Dalibóg, dla mnie historia postrzegana jako coś, czym się interesuję, zaczyna się gdzieś tak w roku 1939, a okres 1935-1939 łaskawie uznaję za starożytność. W tematyce I wojny światowej orientuję się pobieżnie, a XIX wiek jeszcze do niedawna był dla mnie mniej więcej tym samym, co kontynent amerykański dla Bolka Chrobrego. Tymczasem Massie, jako pierwszy człowiek (w historii), sprawił, że tematyka La Belle Époque mnie zaciekawiła. Popularyzatorska wartość Dreadnoughta jest nie do przecenienia.