Alex Kershaw dał się poznać jako historyk lubiący opisywać losy niewielkich grup żołnierzy na tle wielkich bitew i operacji. Stąd „Tak niewielu”, o grupce amerykańskich pilotów walczących w bitwie o Brytanię, stąd też „Ucieczka głębin” i historia wziętej do niewoli załogi USS Tang. Poniekąd do treści tej drugiej publikacji nawiązuje wydany właśnie przez Znak „Pluton”.

Wbrew polskiemu tytułowi książka nie ma nic wspólnego ze słynnym amerykańskim filmem Olivera Stone’a. W oryginale tytuł brzmi „The Longest Winter”, co dosłownie tłumaczyłoby się na polski jako „Najdłuższa zima”. I faktycznie, chyba należałoby taki pozostawić, nie jestem w stanie wymyślić niczego lepszego, a trudno mi sobie wyobrazić, że tak ni z gruszki, ni z pietruszki ktoś w wydawnictwie Znak postanowił nawiązać do filmu o wojnie wietnamskiej.

O czym zatem opowiada książka – podkreślmy: bardzo dobra książka – Kershawa? O plutonie, owszem. O plutonie bardzo szczególnym. Gdy rozpoczęła się niemiecka kontrofensywa w Ardenach, oddział pod dowództwem porucznika Lyle’a Boucka znalazł się tam, gdzie absolutnie nie powinien: na pierwszej linii obrony sił alianckich. Był to zaś pluton rozpoznawczy, służących w nim żołnierzy szkolono do zwiadu, infiltracji, do wszelakich misji, do których pasowałyby przymiotniki takie jak „szybko” czy „cicho”. Tymczasem tego, co stało się udziałem plutonu rozpoznawczego 394. pułku 99. Dywizji Piechoty, nijak nie można by określić mianem „cichego”, a „szybki” był jedynie koniec w postaci kapitulacji.

Zanim jednak ludzie Boucka oddali się do niemieckiej niewoli, bohatersko stawili czoła niemieckiemu natarciu. Wraz z towarzyszami broni z innych, równie anonimowych oddziałów wstrzymali prące na północny zachód hitlerowskie dywizje. Zyskali dzięki temu czas, w którym najwyżsi rangą dowódcy mogli naprawić swoje błędy. Operacja „Straż nad Renem” nie powinna bowiem stać się dla aliantów zaskoczeniem, a już na pewno nie tak wielkim. Do sztabów napływały przecież informacje o ruchach niemieckich wojsk, brakowało co prawda jednoznacznych dowodów, jednakże przy tak wielkiej liczbie poszlak całkowity brak reakcji to ciężki i niemożliwy do usprawiedliwienia błąd alianckiej generalicji.

Gdy tytułowy pluton trafił do niewoli, zaczęła się druga jego odyseja, bliźniaczo podobna tej, która stała się udziałem niedobitków załogi nieszczęsnego Tanga. Niemieckie obozy jenieckie miały zasadniczo standard dużo wyższy od japońskich (o ile oczywiście nie miało się pecha być żołnierzem Armii Czerwonej), Niemcy poza tym – w przeciwieństwie do Japończyków – nie uznawali kapitulacji za wyrzeczenie się wszelkiej godności. Niestety pod koniec wojny w obozach zaczynało już brakować żywności, leków, wszystkiego, co niezbędne do utrzymania ludzi przy życiu i w dobrym zdrowiu. Szalały paskudne choroby, wielu ludzi stanęło na granicy śmierci głodowej.

Na tle walki amerykańskich żołnierzy o przeżycie w warunkach przywodzących na myśl bardziej obóz koncentracyjny niż obóz jeniecki toczy się walka amerykańskich wojsk o odzyskanie inicjatywy. Tu, jak powszechnie wiadomo, wybitnym zmysłem taktycznym wyróżnił się generał George Patton. W tym okresie Old Blood and Guts udowodnił, że zasługuje na miano jednego z najlepszych (jeśli nie w ogóle najlepszego) dowódcy polowego II wojny światowej, ale zarazem znów pokazał, iż ma w d…, co kto o nim myśli. Otóż nieszczególnie się kryjąc z powodami takiego rozkazu, wysłał pancerną grupę bojową głęboko za linię wroga, by wyzwoliła pewien obóz jeniecki. Dlaczego? Powód był brutalnie prosty: przetrzymywano tam jego zięcia.

„Pluton” jest w ostatecznym rozrachunku zarówno pochwałą bohaterstwa i wytrzymałości żołnierzy z tytułowego oddziału, jak i krytyką pod adresem amerykańskich generałów. Patton słusznie obrywa za prywatę, za stawianie wolności jednego człowieka (który – o ironio! – prawie zginął przy tej okazji) ponad życiem co najmniej kilkudziesięciu, jeśli nie kilku tysięcy. Ale w ogniu krytyki stają też Eisenhower, Marshall i inni, którzy nie dali wiary doniesieniom o szykowanej przez Niemców kontrofensywie.

Książka w przeważającej mierze opiera się na rozmowach autora z uczestnikami wydarzeń. Niestety brakuje trochę spojrzenia z drugiej strony. Rozmowy z Jochenem Peiperem, głównym „czarnym charakterem” (oczywiście w dużym cudzysłowie), przeprowadzić się nie dało z tej oczywistej przyczyny, iż najsłynniejszy obok Wittmanna pancerniak Waffen-SS padł ofiarą morderstwa jeszcze w latach 70. Niemniej jednak, wielka szkoda, że książka jest praktycznie pozbawiona oglądu z niemieckiej perspektywy, a na przykład obficie cytowany jest Charles Whiting alias Leo Kessler.

Z drugiej strony należy podkreślić, że obraz z perspektywy amerykańskiej jest żywy i szczegółowy, dotyczy to zarówno nawały artyleryjskiej, odpierania natarcia z okopów, jak i życia w samych obozach jenieckich czy… transportu między nimi – polscy Czytelnicy nie unikną skojarzeń ze wspomnieniami swoich rodaków zsyłanych na Sybir przez NKWD. Notabene: w książce również pojawia się Polak, chociaż mocno incydentalnie. Jeden z cytowanych przez Kershawa żołnierzy wspominał pobyt w obozie jenieckim nad Bałtykiem następująco: „Kierował tam nami Polak wcielony przymusem do niemieckiej armii. Facet był dla nas dobry i sympatyzował z nami”.

Osobny akapit krytyczny należy się wydawnictwu Znak, które wciąż nie potrafi znaleźć porządnych konsultantów/redaktorów merytorycznych. Znana nam skądinąd Anna Sak (ta sama, która tłumaczyła poprzednie dwie książki Kershawa) tradycyjnie już zrobiła tłumaczenie świetne językowo, ale kulawe merytorycznie. Mamy na przykład „czołgi Panzer i Tygrys” (strona 45) czy „granaty karabinowe” (strona 92; chodzi oczywiście o granaty nasadkowe) i parę innych drobiazgów, na przykład „bombowiec myśliwiec” zamiast myśliwca bombardującego, to jest kalkę z anglojęzycznego fighter bomber (o łodziach podwodnych to już nie chce mi się nawet wspominać – ale oczywiście są, nawet w książce o jeńcach z US Army musiały się pojawić…). Z ciekawych wpadek warto też wspomnieć o swastyce powiewającej na stadionie w Norymberdze (strona 230). Z kontekstu jasne jest, że chodzi o Zeppelinfeld, a owa swastyka raczej nie mogła powiewać, gdyż była z betonu – to właśnie jej wysadzenie przedstawia ów słynny kilkunastosekundowy amerykański film tak często prezentowany w programach o upadku III Rzeszy; można go łatwo znaleźć na YouTubie, wpisując w wyszukiwarkę na przykład „Nuremberg’s Swastika”. Nie sposób jednak ocenić bez oryginału, czy mamy do czynienia z błędem tłumaczki, czy z błędem autora.

Natomiast błędem autora jest na pewno – to akurat udało mi się ustalić – niprawidłowy podpis zdjęcia numer 11 w drugiej wkładce. Otóż na zdjęciu tym Robert Kriz jest w randze nie podpułkownika (ranga oznaczana srebrnym liściem dębowym), ale kapitana (dwie belki). Podpułkownikiem dopiero miał zostać. A skoro już o autorze mówimy, mam mu za złe nadmiar dygresji. No bo czy ostatnie godziny Evy Braun i Adolfa Hitlera są naprawdę tak ważne dla opowiadanej tu historii? Czy mają służyć jako morał?

Niemniej jednak, mam o tej książce bardzo dobre zdanie. Opowiada wszak o mało znanym epizodzie w ramach jednej z najsłynniejszych i najważniejszych bitew II wojny światowej, a także o praktycznie nieistniejącym w historiografii zagadnieniu losów zachodnioalianckich jeńców wojennych w niemieckich stalagach i oflagach.

Z przebiegu całej „bitwy o wybrzuszenie”, jak zwą ją Amerykanie, najsilniej w zbiorowej pamięci zapisała się obrona Bastogne w wykonaniu 101. Dywizji Powietrznodesantowej. Zapisała się słusznie, żołnierze Screaming Eagles dokonali bowiem wówczas niemałej sztuki. Ale pamiętając o dzielnych wojakach ze Sto Pierwszej, nie powinniśmy zapominać o ich towarzyszach broni z innych dywizji. O żołnierzach takich właśnie jak ci z plutonu rozpoznawczego 394. pułku 99. Dywizji Piechoty, którzy czekali wiele długich lat na to, aż ich wkład w zwycięstwo wreszcie zostanie doceniony. Gdy to już nastąpiło, okazało się, iż żaden inny pluton US Army nie może się poszczycić tyloma orderami.

Należy się cieszyć, iż obok historyków takich jak Antony Beevor – opisujących bitwy i wojny z perspektywy ludzkiej, owszem, ale szerokiej – mamy też historyków w typie Aleksa Kershawa, skupiających się na pojedynczych osobach wplątanych w tryby wielkiej historii. Dopiero wspólnie jedni i drudzy mogą zapewnić Czytelnikom na tyle kompletny obraz wojny, na ile jest to możliwe za pośrednictwem słowa pisanego.