MOCZYMORDA

– Ee… – mruczało coś nade mną. – Mm… Ee…
Rozwarłem szeroko powieki i raptem spostrzegłem jakąś tajemniczą, trzęsącą się na tle okna, ciemną sylwetkę. Postać była skierowana frontem ku mnie i ku mojej pryczy, jęczała żałośnie i manipulowała coś przy rozporku.
– Hej! – wykrzyknąłem na cały regulator, odpychając natręta i zrywając się ze sprężyn.
Mój sąsiad z lewej poderwał się także na swym wyrze i wytrzeszczył oczy. Zmagałem się z tajemniczym przybyszem, który za wszelką cenę chciał wpakować się na moje łóżko z tym swoim rozporkiem.
– Eros! – oznajmiłem raptem nie wiadomo komu i po co, gdyż udało mi się w końcu zidentyfikować enigmatycznego osobnika. – Co ty tu robisz? Eros!
Ale Moczymorda nie reagował. Parł przed siebie i mruczał niezrozumiale. Kumpel z najbliższego wozu coś tam podpowiadał, choć nie łapałem. Erotoniusz uporał się wreszcie z rozporkiem i wyraźnie trzymał coś w garści. Czuć było od niego alkoholem. Pchnąłem go mocno do kąta, za szafkę. Taboret się przewrócił, zeszyt i długopis poleciały na posadzkę. Moczymorda skulił się w rogu i – niemalże lgnąc do jednej ze ścian – mamrotał zajadle pod zapitym nosem. Jęki, jakie wydawał, z samego początku zdawały się wyrazem ogromnego oburzenia, ale po chwili, zanim się w ogóle połapałem, przeszły w jakieś takie cieplejsze westchnienia ulgi.
– Ty! – ryknął mi za uchem mój rozbudzony sąsiad. – On leje! Szcza! W kącie! Czujesz?
Cóż miałem zrobić. Niby byłem najbliżej akcji, ale cóż takiego miałem właściwie wtedy zrobić. Słyszałem dudnienie silnie sprężonego strumienia cieczy o wypastowane płytki, może nawet i o ścianę. Trwało to ładnych kilkanaście sekund, w czasie których – tu i ówdzie – odzywały się zdumione, choć zaspane głosy poszczególnych podchorążych, na zakończenie zaś rzeczywiście poczułem – w zatęchłym powietrzu naszej izby doleciał mnie ostry fetor uryny. Erotoniusz skończył raptem lać, przesunął z hukiem moją szafkę, potrącił leżący taboret, po czym – trzęsąc się na boki – wylazł na środek pokoju. Postał tam chwilę, ujrzeliśmy go w świetle latarń i księżyca, mruknął, przeciągnął się, wreszcie ruszył ku swej pryczy, a następnie, jakby nigdy nic, uwalił się na wozie. Ktoś coś powiedział, ktoś bezmyślnie zachichotał, ktoś przyświecił po oczach latarką.
Dobiegło nas głośne chrapanie. Zagłuszył je podchorąży Boczek, oznajmiając przytomnie, iż trzeba coś z tym fantem zrobić, bo rano major się wścieknie. Fetor szczyn kręcił trochę w nosie. Wyjrzałem z pryczy w celu oszacowania ogromu powodzi. Ze zgrozą stwierdziłem, iż trzy nogi mego łóżka stoją w rozlanym moczu, tak samo taboret, szafka, tenisówki, długopis i – niestety – zeszyt także. Zrobiło mi się ciepło.
Poderwałem się ze sprężyn, z obrzydzeniem włożyłem nagie stopy w trampki – te na szczęście w środku były suche – i wybiegłem spod podmokłego narożnika.
– Idę po sprzęt – rzuciłem do kumpli, choć bałem się, iż zostanę sam z tym śmierdzącym problemem.
Wyszedłem na korytarz i udałem się do biurka podoficera. Dyżurny już się zmienił. Ten, co przyjmował listy i udzielał informacji Demonowi, najwyraźniej poszedł się przekimać, bo dwuipółgodzinną drzemkę nie sposób nazwać inaczej. Podoficera też naturalnie nie było, gdyż sypiał tyle, co dwóch dyżurnych razem wziętych. Chłopak z plakietką zrobił wielkie oczy, gdy się tak wynurzyłem w piżamie z półmroku korytarza.
– Słuchaj – rzekłem. – Trzeba by otworzyć kantorek ze sprzętem.
– Teraz?
– Niestety tak – potwierdziłem.
– A co się stało? Czemu nie śpisz?
– Bo się okazało, że… To znaczy teraz wyszło, że… U nas w pokoju… – kluczyłem dyplomatycznie. Nie wiedziałem, czy owijać w bawełnę, czy mówić całą prawdę. – Wiesz, poprawiamy rejony – oznajmiłem wreszcie.
– Teraz?
– No teraz. Okazało się, że w pokoju syf, a do rana musi być czyściutko…
– Tylko nie włączać mi światła – przestrzegł dyżurny, wyciągając z szufladki klucz. – Idź sobie otworzyć, ja muszę warować.
Wziąłem od kolesia wyświechtany sznureczek z kluczykiem i udałem się do doskonale mi znanego pomieszczenia gospodarczego, w którym składowane były szczotki, szmaty, wiaderka i tym podobne rekwizyty. Teraz asortyment kompanijnego zaplecza przedstawiał się imponująco – do wyboru, do koloru. Cieszyłbym się naturalnie, gdyby nie świadomość, iż powinienem spać, a nie zapieprzać ze ścierami.

Wróciłem do izby, gdzie operacja usuwania skutków powodzi była już w toku. Podchorąży Boczek dyrygował dwójką kolegów, z którymi do spółki odpowiadaliśmy za wygląd pokoiku. Reszta mieszkańców 207-ki leżała na wozach, chichocząc i komentując poczynania aktywistów. Moczymorda chrapał w najlepsze. Pod moją nieobecność partnerzy „spiętrowali” zalaną pryczę z wozem sąsiada, usunęli też szafkę i taboret ze strefy skażonej. Trochę gapiliśmy się po sobie, w końcu jednak wziąłem jedną ze szmat i przystąpiłem do zbierania uryny. Ktoś pobiegł po wodę, ktoś użyczył anemicznej latarki. Cuchnąca rzeczywistość nieco nam się rozjaśniła.
Po jako takim zebraniu feralnej cieczy i przetarciu podłogi suchą ścierą, przystąpiliśmy do nakładania pasty. Nie żałowaliśmy sobie, wylewałem, ile wlazło. Naturalnie okna były już na oścież pootwierane, ciągnęło po piżamce i w ogóle po wszystkim, chcieliśmy jednak za wszelką cenę zgubić ten ohydny smród.

Froterowanie odbyło się natomiast totalnie po omacku, gdyż latarka wysiadła na amen. Ustawiliśmy pryczę, przytachałem do kąta szafkę z mundurem i ułożyłem zeszyt na kaloryferze. Moi pomocnicy pokładli się na wyrach, wziąłem więc instrumenty i ponownie wyszedłem na korytarz. A gdy wróciłem – po odniesieniu szmatek i wiaderka, a także po prowizorycznym przepłukaniu rąk – nie czuć już było prawie żadnego smrodu. Wszyscy leżeli, okno było uchylone tylko w swej górnej części, po staremu. Nikt nie komentował minionych wydarzeń. Postałem chwilę przy upojonym alkoholem koledze z fantazją. Leżał skulony na kocu, prześcieradło zsunęło mu się gdzieś na podłogę. Spał spokojnie i pewnie nie miał najmniejszego pojęcia, jakiego ambarasu przed momentem narobił.
Dla pewności, gdy już spocząłem na wozie, zatarasowałem się taboretem. Ustawiłem go tuż przy samej nodze pryczy i blisko ciepłego kaloryfera. Zawsze miałem tutaj wąskie przejście, ale teraz postanowiłem odciąć się od zboczeńców, świrów i pijaczków. Przynajmniej skromnym taboretem. Jeżeli gość znów tu będzie lazł, to się nadzieje na niespodziankę, może wyrżnie, może walnie gdzie pustą łepetyną w kaloryfer, ale guzik mnie to obchodzi.

Ponownie nakryłem się kocem. Zerkając na monumentalne trampki, co telepały się za szybą, bałem się trochę, że już nie zasnę, ale sen, ku memu zdumieniu, przyszedł bardzo szybko.