Nadeszło lato, panował skwar nie do wytrzymania. W radiu spiker ogłosił, że lada moment zbliżymy się do pobicia rekordu upałów sprzed lat, a my ze Staszkiem siedzieliśmy za biurkami, skrobiąc notatki i spływając potem.
Aż do tego dnia całą moją pracę w Pionkach stanowiły drobne interwencje w przypadkach kradzieży, czasem bójek po pijaku i innych rzeczy, które nie wywołują dreszczyku emocji u młodego, chcącego się wykazać policjanta.
Zmienił to rozbrzmiewający nagle na biurku Cyprynowskiego telefon. Wtedy jeszcze nie reagowałem na ten dźwięk w jakiś specjalny sposób; mogła dzwonić na przykład żona Staszka. Dopiero jakiś czas później ożywiałem się za każdym razem, gdy podskakiwała słuchawka.
– Idziemy – powiedział mój mentor po skończeniu krótkiej rozmowy. W pośpiechu wstał zza biurka.
– Dokąd?
– Zobaczysz.
Ta tajemniczość tylko mnie podkręciła. Łaknąłem akcji. Pościgów, strzelanin, spraw o zabójstwa i rozbijania wielkich gangów.
Przynajmniej tak mi się wydawało.
Wsiedliśmy do rozgrzanego poloneza; na jego masce bez trudu ścięłoby się jajko. Psie kudły wirowały w powietrzu, a upał, pomimo otwartych na oścież okien, oblepiał każdy centymetr ciała. Kilka minut później, gdy wysiadaliśmy na osiedlu oddalonym od komisariatu o ledwie kilometr, czułem się jak niewyżęta ścierka do podłogi.
W okolicy kręciło się kilka osób. Jeden z mężczyzn natychmiast poznał Cyprynowskiego i pomachał mu ręką. Mój mentor był w Pionkach popularny i ci, którzy nie miewali zatargów z prawem, bardzo go lubili.
– Panie Stasiu, pan do tego smrodu spod dwunastki?
– Zgadza się. Sąsiad śmieci nie wyrzucił?
– Panie, od trzech tygodni go nie widziałem. A listonosz mówił, że w skrzynce już się poczta nie mieści. Ale on nie pracował, więc w sumie nikt nie wie, czy nie wyjechał. Może po prostu jakieś jedzenie zostawił na stole.
Cyprynowski kiwał głową, a ja czułem przez skórę, że tym razem wezmę udział w akcji, o której komisariat będzie huczeć przez rok. Tak się zresztą w istocie stało, choć niezupełnie z powodów, o których myślałem.
– Mówił, że gdzieś się wybiera? – dociekał Cyprynowski.
– Panie Stasiu, on w ogóle małomówny jest.
– A ten smród? Długo już czuć?
– Kilka dni. Z początku myśleliśmy, że z rur wali. Czasem w piwnicy ludzie śmieci zostawiają i idzie rurami na górę. Sprawdziliśmy z dozorcą i nic. A spod drzwi coraz bardziej śmierdzi. Bez chustki na nosie nie przejdziesz pan spokojnie.
Cyprynowski podziękował grzecznie. Weszliśmy do bloku, po czym kilkoma susami pokonaliśmy schody prowadzące na pierwsze piętro. Było jeszcze gorzej, niż mówił sąsiad; kwaśny, zatykający dech odór, spotęgowany przez nieruchome, gorące powietrze. Zebrało mi się na mdłości.
– Jak szambo połączone ze spalenizną – mruknąłem.
– Zadzwonimy po strażaków, zajrzą przez okno – stwierdził spokojnie mój mistrz.
Procedury mówiły, że jeśli mieszkanie znajduje się wyżej niż na parterze, czyli w osiemdziesięciu procentach przypadków, należy wezwać straż pożarną, która najpierw zajrzy przez okno do środka i zbada sytuację. Następnie na podstawie uzyskanych informacji należało podjąć decyzję, czy i w jaki sposób podejmie się interwencję. Chodziło o to, że wchodziliśmy bez nakazu i później nic nie powinno budzić wątpliwości przełożonych.
Dla mnie, żółtodzioba, tak ścisłe trzymanie się procedur było zbrodniczą stratą czasu.
Mojej uwadze nie umknęło, że drzwi, przed którymi stoimy, wykonano z materiału wprost stworzonego do rozbijania, na przykład na pokazach sztuk walki. Paździerzowa płyta wyglądała na tak łatwą do przebicia, że kiedy tylko ją ujrzałem, zdałem sobie sprawę, że muszę spróbować ją wybić z zawiasów.
– Może ja…?
– Nie warto robić rozpierduchy. Zaczekajmy na strażaków.
– Kiedy ja z tym sobie spokojnie dam radę.
– Przyjadą, po drabinach wejdą…
– Szkoda czasu na strażaków – powiedziałem z miną filmowego gwiazdora.
Cyprynowski wzruszył ramionami.
– Naprawdę? – spytał, unosząc znacząco brew.
– Pan się odsunie – poprosiłem, a on pospiesznie odskoczył. Zdziwiło mnie, jak chętnie i szybko to zrobił. Jego zachowanie powinno było mi dać do myślenia. Nie dało. Szkoda.
Byłem młody. Żądny akcji, wykazania swojej wartości.
Nie miałem dość miejsca, by wziąć porządny rozbieg, ale jestem przekonany, że tego kopnięcia z wyskoku nie powstydziłby się Bruce Lee. Naprawdę włożyłem w nie serce. Uderzyłem mniej więcej w okolicy klamki i zamek wyleciał, rozrywając płytę.
Huknęło dubeltowo. Źródłem pierwszego dźwięku był paździerz uderzający w ścianę. Drugiego stukilogramowe ciało walące o podłogę. Moje ciało, dodam.
Potem zapanowała przejściowa ciemność.
Pierwsze wrażenie, które odniosłem po wydobyciu się z niebytu, to śmiech Cyprynowskiego. Drugi atak na moje zmysły przypuścił fetor. Potężny fetor, który łatwiej wyobrazić sobie, myśląc o gazie bojowym, niż o woni, że tak powiem, naturalnego pochodzenia.
Kiedy mentor poklepał mnie po ramieniu, spróbowałem zwlec się z podłogi. Koszulę miałem pokrytą śliną i wymiocinami, ledwo widziałem na oczy, kwaśny smród sprawiał, że łzawiłem. Byłem niemal ślepy i kręciło mi się w głowie.
– No i co, Karate Kid, nie lepiej działać zgodnie z procedurami? – spytał Cyprynowski przez trzymaną przy ustach chusteczkę. – Mówiłem czy nie mówiłem?
– Mówił pan – szepnąłem przez ściśnięte gardło. Musiałem oprzeć się o ścianę.
Miał rację w stu procentach.
Wyprostowałem się i chwiejnie wszedłem do mieszkania. Kiedy odjechałem, uderzony falą smrodu, Cyprynowski zdążył otworzyć okna i przeszukać lokal – straciłem więc przytomność na co najmniej minutę lub dwie. Staszek szedł teraz za mną, być może starając się uchronić mnie przed popełnieniem kolejnych głupstw.
Zatrzymałem się nagle, czując kolejny wstrząs w żołądku.
Starszy mężczyzna wisiał na sznurze przywiązanym do rozporowego drążka, na którym ludzie zwykli się podciągać dla poprawienia kondycji. Bujał się lekko, siny i opuchnięty, jakby ktoś go nadmuchał. Miał oczy wybałuszone tak bardzo, że gdyby nie cała brudna otoczka i smród, mógłby przypominać postać z kreskówek. W niewielkim zamkniętym mieszkaniu, w samym środku lata i w asyście lejącego się z nieba żaru, zwłoki rozkładały się w tempie błyskawicznym. A ludzkie ciało to coś, co ma w sobie znacznie więcej gazów i smrodu, niż lubimy się do tego przyznawać. Dość, by zrobić krzywdę żywym.
Tak załatwił mnie mój pierwszy wieszak.