Dorota Mackiewicz oparła dłonie o metalowy reling. Jego chłód przyjemnie kontrastował z panującym wokół upałem. Choć śródziemnomorskie słońce paliło, orzeźwiający powiew morskiej bryzy sprawiał, że gorąco nie było aż tak dokuczliwe. Wychyliła się delikatnie za burtę i spojrzała w turkusową toń. Przez głowę przebiegła jej ulotna myśl. Skoczyć i pozwolić, by ciepłe fale położyły kres jej jałowemu życiu. Życiu, które tak boleśnie ją oszukało. Pomysł ten zniknął równie szybko, jak się pojawił. Dramatyczne zakończenia nigdy nie były w jej stylu. Jeszcze przez kilka sekund obserwowała, jak statek wycieczkowy pruje powierzchnię morza.
Wyprostowała się i odruchowo poprawiła jedwabny szal osłaniający ramiona przed lejącym się z nieba żarem.
Na horyzoncie zamajaczyła linia brzegowa Sycylii. Niedługo zawiną do portu. Znowu zobaczy kilka atrakcji turystycznych, może zrobi parę zdjęć i będzie próbowała oszukać samą siebie, że to, co było, przecież się nie liczy, że teraz jest wolna i może wreszcie oddychać pełną piersią, cieszyć się życiem, podróżować. Nie sądziła, że przeszłość może tak boleć, sprawiać niemal fizyczny ból. Tylko że ta przeszłość, to zaledwie kilka ostatnich tygodni…
Jakież to banalne. Najlepsza przyjaciółka i narzeczony, z którym wkrótce miała związać się na całe życie, i poza którym świata nie widziała. No właśnie. Nie widziała.
Była ślepa. Tak jest zawsze. Widzą wszyscy, tylko nie sama zainteresowana. Teraz nie ma przyjaciółki od serca i nie ma narzeczonego. Historia żywcem wzięta z taniego romansidła, ale bez happy endu. Uśmiechnęła się do siebie. Jakież to żałosne, żeby tak przeżywać zdradę.
Powinna się cieszyć. Mogła popełnić największy błąd w życiu. Jest wyjątkowo atrakcyjną kobietą, zamożną, wziętą prawniczką, ma trzydzieści trzy lata – przecież świat stoi przed nią otworem. Nie potrafiła się jednak cieszyć. Dusza wyła z bólu. Przypomniała sobie, co kiedyś powiedział jej pewien pisarz, z którym była związana przez kilka miesięcy: „Porządni mężczyźni boją się
pięknych kobiet”. On się nie bał, ale do gatunku porządnych i uczciwych też się nie zaliczał.
Nagle wyjątkowo mocno zawiało. Dorota próbowała przytrzymać delikatny szal, ale nie zdążyła. Materiał rozwinął się na wietrze i pofrunął wzdłuż burty, w stronę dziobu. Poszybował w górę, po czym raptownie zaczął opadać. Już miał wylądować na lekko pofalowanej tafli morza, ale nie pozwoliła mu na to wprawna męska ręka.
– Szkoda by było. Do twarzy w nim pani – powiedział mężczyzna, oddając Dorocie szal.
Był średniego wzrostu. Szerokie ramiona i gruby kark na pierwszy rzut oka sprawiały wrażenie, że ma się do czynienia z bezmyślnym osiłkiem. Jednak w ogorzałej twarzy i inteligentnym spojrzeniu było coś ujmującego.
Coś, co sprawiało, że człowiek czuł się przy nim bezpiecznie. W jego oczach zdawała się gościć melancholia. Nie miał spojrzenia szczęśliwego człowieka.
Wzięła od niego szal i ponownie okryła ramiona.
– Thank you – odpowiedziała po angielsku. Z całą pewnością nie miała ochoty na nawiązywanie przygodnych znajomości. Nie teraz i nie w tym stanie psychicznym. – I appreciate it.
– Proszę się nie obawiać. Nie jestem mężczyzną w rodzaju tych, którzy narzucają pięknej kobiecie swoje, często wątpliwej wartości, towarzystwo – mówił dalej po polsku. – Rozumiem, że może pani nie mieć nastroju na pogawędki z obcymi. Proszę uważać na morski wiatr.
Potrafi być zdradliwy.
Dorota zawahała się. Jednak reakcje obronne przeważyły.
Rozłożyła bezradnie ręce.
– I’m sorry, sir, but I don’t speak your language – powiedziała i uśmiechnęła się do niego sztucznie, tak sztucznie, jak tylko potrafią Amerykanie.
– Oczywiście. Już mnie nie ma – odpowiedział, nie przestając się uśmiechać.
Skłonił się szarmancko i odszedł w kierunku rufy.
Patrzyła za nim, aż zniknął za nadbudówką z wielkimi oknami. Zobaczyła tam rozprawiających o czymś członków załogi. Wiedzieli, że rejs ten nie należy do zwykłych. Tego dnia na pokładzie znajdowało się kilkoro nieprzyzwoicie bogatych ludzi, którzy postanowili urządzić sobie wycieczkę statkiem. A to oznaczało wprowadzenie szczególnych środków bezpieczeństwa i wyszukaną dbałość o wybrańców losu.
Dorota oparła się plecami o reling. Nieopodal spacerowym krokiem przechodziła jakaś para w podeszłym wieku. Trzymali się za ręce. Staruszkowie uśmiechnęli się do niej. Mężczyzna uchylił białego kapelusza. Młoda prawniczka szczerze odwzajemniła uśmiech.
W tym momencie podszedł do niej około pięćdziesięcioletni mężczyzna. W uśmiechu wyszczerzył porażająco białe zęby. Ubrany był bogato i elegancko. Klasyczny typ lowelasa.
– Czy my się przypadkiem nie znamy? – zapytał przymilnie po angielsku.
Pewnie liczył na twierdzącą odpowiedź. Kobieta nie zamierzała zawierać z nim znajomości.
– Nie znamy – odpowiedziała oschle i stanowczo w tym samym języku. – I na pewno nie chcemy się poznać.
Spieprzaj, gościu.
Zmroziła go wzrokiem. Facetowi zrzedła mina. Już na pierwszy rzut oka widać było, że nie zdarzyło mu się, żeby kobieta nie uległa jego czarowi. Nowa sytuacja go przerosła. Zaciął usta.
– Suka – syknął i odwrócił się na pięcie.
– Mnie też było miło – rzuciła Polka za odchodzącym.
Luksusowy statek wycieczkowy był całkiem spory, ale w ten rejs wybrało się nie więcej niż kilkudziesięciu pasażerów.
Pomyślała, że normalnie bywa ich kilkakrotnie więcej. Na pokładzie przechadzało się lub wpatrywało w morze około trzydziestu osób. Głównie pary lub małe grupki. Samotni, tacy jak ona, gdzieś się wśród nich gubili.
Byli niewidoczni.
Wróciła myślami do Polaka, który uratował jej szal.
Ubrany raczej skromnie. Czarny T-shirt, dżinsowe spodnie, wysokie, jasne buty na bieżniku. Zupełnie nie pasował do towarzystwa. Należał do obsługi? Nie, to nie to.
Tamci mieli na sobie białe, eleganckie uniformy, żeby pasażerowie w razie potrzeby mogli ich łatwo odnaleźć.
Maszynownia? Może. Z pewnością nie z kadry oficerskiej.
Właściwie był grzeczny i miły. Miał w sobie coś intrygującego.
Zaczęła żałować, że go zbyła. Może uda się go jeszcze znaleźć i coś naprawić. Właściwie czemu nie.
Ruszyła w kierunku załomu zabudówki, tam gdzie zniknął nie dalej jak kilkanaście minut temu. „Ta łajba nie jest w końcu aż taka duża, gdzieś go znajdę” – powiedziała do siebie. Nie musiała długo szukać.
Siedział na krawędzi szalupy ratunkowej, kilkadziesiąt metrów dalej. Czytał książkę. Rozejrzała się wokół.
Ludzie spacerowali, rozmawiali, smakowali atmosferę śródziemnomorskiej wycieczki, a on siedział i czytał.
Podeszła. W pierwszej chwili jej nie zauważył.
– Ciekawe? – spytała po polsku.
Stała pod słońce. Przysłonił dłonią oczy. Gdy ją rozpoznał, ponownie ciepło się do niej uśmiechnął. Ucieszył się na jej widok. Wstał i odwrócił książkę grzbietem do góry. Dorota szybko przeczytała. Mark Twain The Adventures of Huckleberry Finn. Czytał Twaina w oryginale.
Czyli doskonale rozumiał, co wcześniej do niego mówiła. Ten człowiek intrygował ją coraz bardziej.
– Za każdym razem ciekawsze – odrzekł mężczyzna.
Dorota uniosła brwi. Nie bardzo rozumiała, co ma na myśli.
– Za każdym razem?
– Tak. Czytam Hucka Finna już po raz… – zastanowił się chwilę – dziewiąty. Tak, dziewiąty i za każdym razem odnajduję w niej coś nowego.
– Zdaje się, że Huck Finn to powieść dla chłopców.
A pan na chłopca nie wygląda, no może trochę przerośniętego.
– Proszę się nie dać zwieść pozorom. Huckleberry Finn to klasyka literatury amerykańskiej. Napisano na jej temat niezliczoną ilość prac naukowych. A że da się czytać niezależnie od wieku… no cóż, świadczy to tylko o kunszcie autora.
Dorota nieszczególnie znała się na literaturze amerykańskiej.
Wykazała się niewiedzą. Zrobiło się jej nagle strasznie głupio. Była na siebie zła, cholernie zła.
Jak mogła się tak wygłupić? Kim był ten człowiek? Nie zachowywał się protekcjonalnie, chociaż niejeden mężczyzna na jego miejscu wykorzystałby okazję do zamanifestowania swojej wyższości. Mógł w sumie pomyśleć: „głupia baba, ma ewidentne luki w wiedzy i robi z siebie
idiotkę”.
– No, tak. Złapał mnie pan. Mnie Mark Twain zawsze kojarzył się z literaturą dla dzieci i młodzieży. Widzę, że niesłusznie.
– Faktycznie niesłusznie. Ojciec literatury amerykańskiej, jak się go często nazywa, pisał głównie dla dorosłych i robił to znakomicie. Ale co tam Mark Twain. Ja jestem Juliusz Kwiatkowski. Bardzo się cieszę, że mogłem panią poznać.
Nie wyciągnął do niej dłoni. Czekał. Szybko zrozumiała, że nieobce są mu również zasady savoir-vivre’u.
To kobieta wyciąga rękę pierwsza. Tak zrobiła. Uścisnął mocno jej dłoń. Cholera. Ten gość nie przestawał jej zaskakiwać.
W odróżnieniu od obleśnych facetów, którzy ślinią kobiece dłonie pod pozorem rycerskiego pocałunku, on wiedział, jak się zachować.
– Nazywam się Dorota Mackiewicz. Bardzo mi miło. Proszę się nie gniewać, że tak pana wcześniej potraktowałam. Nie zawsze jestem jędzą.
– Ha, ha! – roześmiał się Kwiatkowski. – A ja nie zawsze jestem dżentelmenem.
– Tak na marginesie, to skąd pan wiedział, że jestem Polką?
– Najpiękniejsza kobieta na statku, jasne włosy, słowiańskie rysy. Jakżeby inaczej.
Przechyliła lekko głowę i spojrzała na niego jak nauczycielk na ucznia, który próbuje jej wmówić, że nie odrobił zadania domowego, bo w jego domu dzień wcześniej wystąpiły wszystkie bez wyjątku plagi egipskie.
– A tak bez ściemniania…
Na twarzy mężczyzny pojawił się wyraz zakłopotania.
Podrapał się odruchowo w czubek króciutko przystrzyżonej głowy.
– Teraz pani mnie ma. Skumplowałem się z kapitanem. Lista pasażerów i takie tam… – odpowiedział i skulił się zabawnie jak chłopczyk przyłapany na kłamstwie.
Dorota roześmiała się rozbawiona.
– Myślałam, że takie informacje są poufne…
– Ja też.
– Proponuję przejść do baru i wypić coś dla ochłody. Wewnątrz panował przyjemny chłód. Czasem człowiek jest niewymownie wdzięczny za niektóre zdobycze cywilizacji, do których zdecydowanie należała klimatyzacja.
Przy większości stolików siedzieli wycieczkowicze.
Przeciętna wieku znacznie powyżej czterdziestego roku życia. Zamożni emeryci i członkowie bogatych rodzin.
Dorota żyła z takich ludzi.
Gdy tylko usiedli, pojawił się przy nich młody kelner o typowo włoskiej urodzie. Kwiatkowski rzucił towarzyszce pytające spojrzenie.
– Dla mnie sok grejpfrutowy. Najzimniejszy, jaki macie.
– Ja poproszę lampkę Jacka Daniel’sa.
Kelner zniknął równie szybko, jak się pojawił.
– Alkohol, w taki upał? Odważny pan.
– Czasem trudno zmienić przyzwyczajenia.
– Czym się pan zajmuje? Szczerze mówiąc, odstaje pan od towarzystwa. – Znacząco skinęła głową w kierunku siedzących w pobliżu ludzi.
– Jestem specjalistą od robót ciesielskich. Pracuję w różnych częściach świata.
– I stać pana na taką wycieczkę? – spytała, zanim zorientowała się, że pytanie było, delikatnie mówiąc, niedyskretne.
Mężczyzna zamyślił się. Zauważyła, że nagle sposępniał.
– Nie mam domu, rodziny… – odpowiedział z rozbrajającą szczerością. – Co zarobię, wydaję, między innymi tak. Za to pani wygląda na kobietę sukcesu.
– Jestem prawnikiem. Prowadzę sprawy gospodarcze, arbitraż, mediacje. Czasem intratne sprawy rozwodowe.
– I jest pani szczęśliwa? Ma pani dla kogo te sukcesy odnosić? – spytał prosto z mostu.
Zaskoczył ją. Znali się zaledwie od kilkudziesięciu minut, a rozmowa zeszła na tematy osobiste. Tematy, których zwykle unikała. Powinna się oburzyć, ale o dziwo czuła, że przed tym mężczyzną może się bezpiecznie otworzyć. Normalnie zgasiłaby go cierpką uwagą, ale tu i teraz miała potrzebę udzielenia odpowiedzi na to osobiste, jakże proste pytanie.
– Tydzień temu miałam wyjść za mąż. Za człowieka, którego kochałam najbardziej na świecie. Myślałam, że on mnie też kocha. Przyłapałam go w łóżku z moją najlepszą przyjaciółką. Miała być świadkiem na naszym ślubie. Nawet nie próbował się tłumaczyć. Przyjechałam tu, żeby zapomnieć, przeboleć, dojść do siebie, ale okazuje się, że to nie takie proste.
Kelner przyniósł zamówienie. Postawił sok przed Dorotą, whiskey przed Kwiatkowskim i odszedł. Kobieta wyciągnęła słomkę z papierowego opakowania, włożyła do szklanki i zaczęła mieszać.
– Życie bywa czasem wredne. Pewnie był ideałem mężczyzny…
– Był – odpowiedziała bez wahania, patrząc w szklankę.
– No właśnie i to jest problem. Wie pani, znam pewną rodzinę. Żona zaradna, odpowiedzialna kobieta, a mąż piwosz i nieudacznik. Dusza człowiek, ale gamoń.
Czego się tknie, to zepsuje. Kiedyś wymieniał spaloną żarówkę i w całym budynku światło wywaliło. Trzeba było elektryków wzywać. Spytałem jego żonę, czemu go nie kopnie w tyłek i nie znajdzie sobie normalnego faceta. Wie pani, co mi odpowiedziała? – Dorota wyczekująco patrzyła na Kwiatkowskiego. – „Bo go kocham. Po prostu. Nie za to, jaki jest, ale mimo tego, jaki jest”.
Jestem pewny, że znajdzie pani człowieka, którego pani pokocha całym sercem za to, że NIE jest ideałem.
W ciągu następnych kilkudziesięciu minut opowiedziała temu przedziwnemu mężczyźnie o swojej ulubionej książce z dzieciństwa Przygodach Marka Piegusa, którą i on znał, szczerze się więc uśmiali, wspominając co zabawniejsze fragmenty, o swojej nieżyjącej już babci, która miała dla niej zawsze czas i piekła niesamowite ciasto drożdżowe, o latach wczesnoszkolnych – najszczęśliwszym okresie w jej życiu. Mówiła, mówiła, a on słuchał, słuchał. Co jakiś czas wtrącał jakąś uwagę
albo pytanie.
– Wie pan, nie wiem, co o tym myśleć, ale nigdy z nikim tak otwarcie nie rozmawiałam. Nigdy nikomu nie mówiłam tego, co panu powiedziałam. Aż się boję…
– Podobno najłatwiej otworzyć się przed obcym. Lubię ludzi, którzy dużo mówią. Słuchając, można się wiele nauczyć. Nie wszystko da się znaleźć w książkach czy podręcznikach. Ludzie są niesamowitą skarbnicą wiedzy życiowej. Trzeba ich tylko otworzyć.
– Zrobiłby pan karierę jako psychoanalityk.
– Ja tam wolę robić szalunki i dachowe… – urwał.
Do pomieszczenia wbiegło troje ludzi w maskach bramkarzy hokejowych. Mieli na sobie czarne koszulki bez rękawów, wojskowe spodnie i czarne buty powyżej kostki. Oddali w sufit kilka strzałów z broni maszynowej.
Wybuchła panika. Ludzie przewracali stoliki, przerażone kobiety zaczęły krzyczeć. Dorota zerwała się na równe nogi. Zobaczyła, że jej towarzysz nie ruszył się z krzesła. Rzucił kilka badawczych spojrzeń wokół siebie i jakby nigdy nic dopił whiskey, po czym powoli wstał.
– Zamknąć mordy! – wrzasnął po angielsku jeden z zamaskowanych. – Wszyscy na pokład! Już!!!
Ludzie posłusznie zaczęli wybiegać z baru, poszturchiwani, uderzani kolbą karabinu i kopani. Główny pokład od wejścia oddzielało kilkunastometrowe przejście między burtą a nadbudówką. Tam Juliusz Kwiatkowski szepnął Dorocie do ucha:
– Pani Doroto, proszę posłuchać. Niech pani pod żadnym pozorem nie przyznaje się, że się znamy.
– Co?
– Nie znamy się. Nigdy pani mnie nie widziała, choćby nie wiem, co się działo. Nie zna mnie pani.
Miał nienaturalnie zmienioną twarz.
„Obleciał go strach” – powiedziała do siebie w duchu.
– „Taki kawał chłopa. A ja myślałam, że…”
Zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów. Bez słowa odwróciła się i przyspieszyła kroku. Kiedy jej grupa przechodziła obok mostku kapitańskiego, kilka kobiet przeraźliwie wrzasnęło. Wszystkie wtuliły się w ramiona partnerów. Chwilę potem Dorota zobaczyła dlaczego.
Przez szyby widać było rozsiekaną załogę statku. Po wewnętrznej stronie okien spływała krew. To była prawdziwa jatka.
W środku człowiek w masce wycierał miecz samurajski o ubranie jednej z ofiar. Wycelował broń w radio i oddał kilka strzałów. Statek wycieczkowy „Laura” został pozbawiony łączności.
Obejrzała się za siebie, żeby zobaczyć reakcję Kwiatkowskiego.
Nie było go. Gardziła nim. „Niewiarygodne. Podwinął ogon i próbuje się pewnie schować za innymi. Robi w gacie ze strachu. Żałosne” – pomyślała. Ktoś ją potrącił. Poleciała na reling. Mało nie wypadła za burtę.
Zobaczyła łódź motorową przycumowaną do statku.
Na pokładzie sześciu zamaskowanych napastników brutalnie oddzieliło kobiety i dzieci od mężczyzn. Na pustej przestrzeni między nimi leżało kilkadziesiąt telefonów komórkowych.
– Czego od nas chcecie?
Podniesiony głos postawnego mężczyzny około pięćdziesiątki zwrócił uwagę napastników. Każdy z nich uzbrojony był w karabin M16. Człowiek dyrygujący pozostałymi, najwidoczniej dowódca grupy, zmierzył turystę wzrokiem. Podszedł do niego powoli i wymierzył mu cios kolbą w twarz. Wycieczkowicz padł na kolana.
Starał się zatamować dłońmi krew obficie płynącą z rozbitego nosa i ust. Pozostali cofnęli się odruchowo. Tymczasem człowiek w masce wymierzył i oddał pojedynczy strzał w głowę mężczyzny. Ofiara upadła na wznak. Dorota nie wierzyła własnym oczom. Zakryła dłonią usta.
– Od ciebie już niczego – powiedział teatralnym szeptem zabójca.
Odwrócił się do swoich ludzi i wydał im kilka poleceń.
Mówił po angielsku z arabskim akcentem. Grupa musiała być międzynarodowa. Wśród turystów dało się słyszeć pomruk. Zdali sobie sprawę ze swojej sytuacji.
Stali się zakładnikami. Teraz nastąpią żądania w stosunku do rządu któregoś z państw. Ich życie zawisło na włosku.
Dorota chłodno przeanalizowała sytuację. Coś tu było nie tak. Porwanie na Morzu Śródziemnym? Przecież terroryści nie będą mieli żadnych szans ucieczki.
Nie widać materiałów wybuchowych. Jak zamierzają skłonić jakikolwiek rząd do ustępstw? Organizacje terrorystyczne nie wciągały w swe szeregi idiotów. Doszła do wniosku, że tu nie mogło chodzić o politykę. Więc o co? Na odpowiedź nie musiała długo czekać.
Na środek pokładu napastnicy wywlekli trzech mężczyzn w średnim wieku, pięć kobiet, z których trzy wyglądały na nie więcej niż dwadzieścia pięć lat oraz trójkę kilkuletnich dzieci. Trzy rodziny. Trzy bardzo bogate rodziny. Wszyscy stanęli twarzą do szefa bandytów.
Dzieci próbowały ukryć się za plecami młodych kobiet.
Porywacz przez prawie minutę taksował spojrzeniem każdego z ojców rodzin. Stali w odległości około dwóch metrów od siebie. Pierwszy – typ wysportowany, silne ramiona, starannie przystrzyżona, siwa broda i wianuszek włosów wokół łysiny na czubku głowy. Drugi o pół głowy niższy, w okularach na nosie, wydatny brzuszek – wygląd księgowego. Trzeci, trzymający się prosto, człowiek z bijącą charyzmą. Klasyczny przykład WASP (White Anglo-Saxon Protestant). Z wyglądu trochę przypominał George’a Busha seniora.
Terrorysta oparł swój M16 na ramieniu. Skinął na jednego ze swoich ludzi, który wręczył każdemu
z trzech mężczyzn telefon komórkowy i niewielką kartkę papieru.
– To jest konkurs, panowie – powiedział człowiek w masce hokejowej, a jego głos zabrzmiał niemal pogodnie – w którym stawką jest życie każdego z was i waszych rodzin. Dostaliście telefony z wpisanymi numerami waszych księgowych, prawników i pełnomocników.
Na kartkach są numery kont. Macie na nie dokonać przelewu. Stawka wywoławcza pięć milionów dolarów.
W ciągu pół godziny dostanę potwierdzenie przelewu ze swojego banku. Kto przeleje najwięcej, ten ocali życie.
Będę wspaniałomyślny – tylko rodzina, która zapłaci najmniej dostanie kulkę. Dwie pozostałe wygrywają.
– To jest niemożliwe – powiedział beznamiętnie charyzmatyczny.
– Co jest niemożliwe, panie Bradock? Coś jest niemożliwe dla magnata przemysłu ciężkiego?
Porywacz podszedł do mężczyzny i popatrzył mu w oczy.
– To niemożliwe. – Bradock mówił powoli, spokojnie.
– Na takie sumy potrzebne są dokumenty finansowe, podpisy… Nic z tego.
– Wszystko jest możliwe, Bradock. Twoja w tym głowa, żeby przekonać o tym kogo trzeba. Ale widzę, że potrzebujesz zachęty do działania.
Błyskawicznym ruchem ściągnął karabin z ramienia i strzelił stojącej obok biznesmena młodej kobiecie – jego córce – w prawą, górną część klatki piersiowej. Krzyknęła z bólu i upadła.
– Ty skurwysynu! – wrzasnął magnat przemysłowy i rzucił się na oprawcę, który jakby od niechcenia wymierzył mu kopniaka w krocze. Mężczyzna skulił się. – Kula przebiła płuco. Jeśli w ciągu najbliższej godziny nie dostanie pomocy lekarskiej, będzie z nią źle. Od ciebie zależy życie córki. Na twoim miejscu wykręcałbym już numer.
Bradock wyszczerzył zęby z wściekłości. Wstał, wyprostował się i zaczął szukać wpisanego w komórce numeru. Porywacz popatrzył na pozostałych „uczestników zawodów”.
Gapili się na niego okrągłymi ze strachu oczami.
Terrorysta wskazał palcem telefony. Jak za dotknięciem magicznej różdżki obaj mężczyźni energicznie zabrali się za załatwianie przelewów. Chwilę potem dało się słyszeć głośne negocjacje. Padały kwoty. Coraz wyższe, gdy udało się podsłuchać rozmowę sąsiada. Porywacz słuchał uważnie.
Pilnował, by nikomu nie przyszła do głowy chęć zaalarmowania rozmówcy po drugiej stronie linii.
Brodacz, starając się przekonać swojego księgowego, zapewniał o możliwości niezwykle intratnej inwestycji.
Korpulentny w okularach prosił, błagał i twierdził, że nie może powiedzieć na co, ale wszystko wyjaśni, jak wróci. Bradock wydawał krótkie polecenia.
Kilkanaście minut później jeden z bandytów odczytał wiadomość SMS-ową. Przyszło pierwsze potwierdzenie otrzymania przelewu. Kciuk skierowany do góry oznaczał pomyślną wiadomość. Przelew w ramach tej samej sieci bankowej zajmował sekundę. Przekupiony pracownik miał już dyspozycję, by pieniądze natychmiast przelać do jednego z banków w Ameryce Łacińskiej, skąd
powędrowałyby dalej i w efekcie stałyby się już nie do odzyskania.
Wszystko szło zgodnie z planem. Mijały minuty.
Napięcie opadało. Wśród pasażerów rosła nadzieja, że bandyci zostawią ich przy życiu. Maski na twarzach uniemożliwiały jakąkolwiek identyfikację w przyszłości.
Nikt więcej nie musiał ginąć.
Szef porywaczy wyciągnął zza pasa krótkofalówkę.
Rzucił okiem na pasażerów po obu stronach, sprawdzając, czy żadnemu z nich nie przychodzą przypadkiem do głowy jakiejś głupie pomysły. Stali niemal bez ruchu.
Wpatrywali się w niego i jego ludzi. Przyłożył aparat do ust i nacisnął guzik.
– Numer trzy, gdzie jesteś? – rzucił do głośnika. Na odpowiedź czekał kilka sekund. Nikt się nie odezwał. – Numer trzy, co jest? – Znowu cisza. – Numer trzy, do cholery, odezwij się! – Mężczyzna podniósł głos. Z urządzenia dochodził jedynie biały szum. – Numer pięć, co się tam u was dzieje? Znaleźliście jeszcze kogoś?
Brak odzewu.
Dla zgromadzonych na pokładzie ludzi było jasne, że dwóch porywaczy zostało wysłanych z zadaniem dokładnego przeszukania statku. Nie chcieli żadnych niespodzianek. Dlaczego nie reagowali na wezwanie bossa?
Zza załomu nadbudówki doszedł stłumiony krzyk.
Zaraz potem rozległ się odgłos tupania, jakby ktoś biegł w stronę części dziobowej. Porywacze natychmiast wymierzyli w przestrzeń między nadbudówką a lewą burtą, skąd jeszcze niedawno prowadzono pasażerów. Krzyk, który przeszedł w jęk i tupot stóp uderzających o pokład z każdą sekundą stawały się coraz głośniejsze. Ubrany na czarno człowiek wybiegł na nich w szalonym pędzie.
Bandyci otworzyli ogień i ludzka postać zwaliła się ciężko, uderzając głową o pokład. Postać przykuła wzrok wszystkich bez wyjątku. Widok był potworny, niczym z najkrwawszego horroru. Martwy mężczyzna miał na sobie dokładnie taki sam strój jak terroryści. Jedyna różnica to brak maski hokejowej. Z obu stron tułowia wystawały mu krwawe kikuty. Ręce zostały ucięte ponad
łokciem. Usta miał zaklejone plastrem. Górna część głowy była pozbawiona skóry. Został oskalpowany. Ofiara, mimo że nie żyła, miała szeroko otwarte oczy. Przywódca porywaczy omiótł statek wzrokiem.
– Fatima – wypowiedział półgłosem imię żeńskie.
W jego głosie zabrzmiała wściekłość, ale i autentyczna obawa, obawa o kogoś, kto nie był jedynie jednym z zabranych na akcję żołnierzy. Tym słowem jakby dał sygnał. Z prawej burty wyłoniła się jeszcze jedna postać, również ubrana na czarno tak jak pozostali. Dwudziestoparoletnia kobieta nie miała maski. Szła ostrożnie, wyciągając mocno przed siebie prawą rękę. Lewą trzymała się relingu. Jej towarzysze w lot pojęli, dlaczego porusza się w tak nienaturalny sposób. Po policzkach płynęły jej strużki krwi i kapały na ubranie. Miała wydłubane oczy.
– Fatima!!! – wrzasnął szef grupy i podbiegł do dziewczyny. Chwycił ją mocno w objęcia. – Kto ci to zrobił?! – bardziej wyjęczał, niż wykrzyczał. – Kto ci to zrobił?
– On… On.. – kobieta pojękiwała. Głos jej się łamał. Starała się jednak dzielnie znosić ból. – On powiedział, że was wszystkich zabije – wyrzuciła z siebie jednym tchem.
– Kto?! Gdzie on jest?
– Z tyłu… z tyłu statku.
Posadził ją ostrożnie i oparł plecami o burtę.
– Zaraz wracam, kochanie. Przysięgam ci, że zapłaci za to, co ci zrobił. Będzie błagał o śmierć. – Pogładził ją po zakrwawionym policzku. – Wy dwaj zostajecie! – zakomenderował do swoich ludzi. – Jak się któryś ruszy, zastrzelić jak psa. Pozostali za mną. Macie go wziąć żywcem! Strzelać w nogi, obezwładnić! Rozumiecie?! Żywcem!!
Pobiegli w stronę rufy. Strażnicy uderzeniami kolbą karabinu i kopniakami wepchnęli rodziny stojących na środku bogaczy i ich samych w tłum. Bradock wziął ranną córkę na ręce. Oddychała ciężko i płytko. Traciła przytomność. Mężczyźni przeładowali broń. Bacznie przyglądali się podróżującym. Po atmosferze lekkiego rozluźnienia, która zapanowała zaledwie kilkanaście
minut temu, nie pozostał nawet ślad. Ludzie w napięciu oczekiwali dalszego rozwoju wypadków.
Padł strzał. Zaraz potem następny i trzeci. Dwaj porywacze podnieśli lufy karabinów. W ich postawie dało się zauważyć coś na kształt ulgi, lecz nadal uważnie obserwowali przestrzeń rufową. Zagrożenie minęło, chociaż wyglądało na to, że samotny zabójca nie dał się wziąć żywy.
Uczucie ulgi udzieliło się niemal wszystkim zakładnikom.
Mimo tego, że człowiek ten w tak okrutny sposób zabijał bandytów, byli tacy, którzy w duchu mu
kibicowali. Zaczęli między sobą półgłosem wymieniać uwagi, z których jasno można było odczytać rosnącą nadzieję. Dorota usłyszała przy swoim uchu cichy głos.
– Myśli pani, że teraz nas wypuszczą?
Odwróciła głowę. Starsza kobieta, która wcześniej przechadzała się po pokładzie i kłaniała się jej, patrzyła teraz na nią z nadzieją w oczach. Tak jakby od Doroty i tego, co powie, zależał jej los.
– Na pewno. Możemy już być spokojni – odpowiedziała najbardziej kojącym głosem, na jaki mogła się w tej chwili zdobyć. – Przecież mają już pieniądze, o to im chodziło.
– No, właśnie. Mają pieniądze. Teraz nas na pewnopuszczą – powiedziała uspokajająco, bardziej do siebie, niż do swojej rozmówczyni.
Dorocie żal było tej kobiety. Pewnie całe życie ciężko pracowała. Nie wyglądała na dziedziczkę fortuny. Wystarczyło spojrzeć na jej zniszczone dłonie. Powinna cieszyć się jesienią życia na emeryturze, a nie brać udział w wydarzeniach mogących przyprawić ją o zawał serca, i które poza tym nawet jej nie dotyczą. Nigdy nie była częścią elity będącej dzisiaj celem brutalnego ataku.
– Zamknąć ryje! – wrzasnął jeden z pilnujących ludzi. Najwidoczniej uznał, że atmosfera uległa nadmiernemu w jego pojęciu rozluźnieniu. – Zamknąć się, bo… – urwał i wymierzył w grupkę pasażerów. Rozległy się krzyki przerażenia. Ludzie skulili się. Niektórzy przyklękli. Mężczyźni wzięli kobiety w ramiona. Zapadła cisza. – No, i o to chodzi. – Z jego tonu biło samozadowolenie.
Upajał się absolutną władzą nad pasażerami.
W tym momencie był panem sytuacji. Mógł decydować o ich życiu lub śmierci. – Jak będziecie cicho, to może was nie zabiję – roześmiał się szczerze ubawiony swoim wątpliwym poczuciem humoru.
Nagle, ku kompletnemu zaskoczeniu ludzi zgromadzonych w części dziobowej, w powietrzu pojawił się lecący w ich stronę ciemny przedmiot wielkości i kształtu piłki futbolowej. Gruchnął o pokład i potoczył się wprost pod nogi bandyty, który przed chwilą uciszał pasażerów.
Mężczyzna wbił wzrok w leżący przed nim obiekt. Opuścił broń lufą do ziemi. Podobnie jak jego kompan. Obaj gapili się na leżącą przed nimi ludzką głowę. Tłum pasażerów zafalował. Ze ściśniętych przerażeniem kobiecych gardeł wydobyły się stłumione, histeryczne krzyki i pojękiwania.
Terroryści spojrzeli po sobie. Nie mieli wątpliwości co do tożsamości byłego właściciela głowy.
Atmosferę grozy przerwał szczęk krótkofalówki u drugiego z napastników. Porwał urządzenie i przyłożył do ust.
– Kurwa, co jest?! – wydarł się do mikrofonu. – Mamy tu odcięty łeb bossa! Co się dzieje?!
Przez krótką chwilę z głośnika dochodził jedynie radiowy szum. Szum ustał, co oznaczało, że rozmówca po drugiej stronie nacisnął guzik włączający mikrofon.
Popłynął spokojny, ale wyraźny głos.
– Zabiliście mojego człowieka – brzmiały słowa wypowiadane po angielsku z łatwo rozpoznawalnym, amerykańskim akcentem. Wokół zapadła taka cisza, że ludzie stojący najbliżej doskonale rozumieli, co mówi zabójca. – Twój szef i jego kumple zostali już ukarani.
Teraz idę po was.
Reakcja bandyty i jego towarzysza była natychmiastowa.
Obaj wycelowali broń w ludzi, wywołując wśród nich panikę.
– Rozwalę zakładników!!! – huknął do krótkofalówki.
– Słyszysz?! Zaraz zacznę strzelać! Masz wyjść z podniesionymi rękami! Broń nad głową!
Głos po drugiej stronie nie wyrażał żadnych emocji.
– Gówno mnie obchodzi, jak się będziesz zabawiał, gnojku. Ty i twój koleżka już nie żyjecie. Zaraz przyjdę wam to udowodnić.
– Strzelam! Kurwa, strzelam!!!
Ludzie jak na komendę przykucnęli. Przykryli rękami głowy, jakby za chwilę miał na nich spaść deszcz kamieni.
– Mam to w dupie. Wykroję ci serce i pozwolę ci jej obejrzeć, zanim zdechniesz.
Szum z głośnika. Bandyta rozejrzał się. Byli wystawieni na strzał. Wzięcie zakładnika mijało się z celem.
Wróg o nich nie dbał. Kotłująca się przerażona żywa masa pasażerów już go nie interesowała. Teraz trzeba było ratować własną skórę.
– Motorówka! – krzyknął do towarzysza.
Rzucili się w stronę lewej burty. Łódź wciąż tam była. Przeskoczyli przez reling, zawiśli na rękach za burtą, żeby zminimalizować odległość do motorówki i skoczyli. Zapalili silniki i popędzili w kierunku ledwo widocznego wybrzeża włoskiego. Kiedy dzielący ich od statku dystans wynosił dobrze ponad dwieście metrów, wycieczkowicze obserwujący ich ucieczkę, usłyszeli pojedynczy
strzał. Łodzią wstrząsnął ognisty wybuch. Kula trafiła w bak paliwa. Musiał się tam też znajdować jakiś materiał wybuchowy, ponieważ eksplozja rozniosła motorówkę na strzępy.
Bradock z żoną pochylali się nad ranną córką. Cały czas do niej mówili, sprawdzając puls i oddech. On pierwszy odzyskał zimną krew. Wiedział, że muszą natychmiast wezwać pomoc. Zebrane na pokładzie telefony komórkowe pasażerów zostały wcześniej wrzucone do morza. Jednak w wynikłym potem zamieszaniu bandyci zapomnieli odebrać trzem mężczyznom aparaty, które sami im wcześniej dali. Amerykanin jeszcze raz wykręcił numer do swojego prawnika.
– Statek zaatakowali terroryści. Postrzelili Jenny. Ktoś ich wszystkich wytłukł. Nawet nie wiem kto – wyrzucał z siebie słowa jak z karabinu maszynowego. – Rusz swoje układy we Włoszech, nie wiem, ministrów czy kogo tam znasz, ale pomoc musi dotrzeć tu natychmiast. Jenny jest ciężko ranna. Ona może w każdej chwili umrzeć! Śpiesz się, do cholery, bo tu każda sekunda się liczy! Stań na głowie, żeby zaraz pakowali te swoje makaroniarskie dupy do śmigłowców i zabrali Jenny do szpitala.
Rozłączył się i spojrzał odruchowo w bok. Tłuściutki okularnik o wyglądzie księgowego prowadził przez swój telefon gorączkowe negocjacje.
– Jak to nie da się tego odkręcić!? – krzyczał do słuchawki. Na czole pojawiły mu się krople potu. Nie z gorąca. Ze zdenerwowania. – Ty chyba nic nie rozumiesz! To jest osiem milionów pierdolonych dolarów! I ty mi mówisz, że nic się nie da zrobić?! Jestem osiem melonów w plecy?!
Opuścił na moment dłoń z telefonem. Powiódł nieprzytomnym wzrokiem po spanikowanych ludziach wokół.
Wyglądał jak człowiek, któremu zawaliło się nagle całe życie. Z powodu ośmiu milionów dolarów, które wcześniej kazał przelać, ratując własną skórę. Osiem milionów – ogromna suma – pomyślał Bradock. Sam kazał wysłać dziesięć. Nie zamierzał ryzykować. Patrząc na jeszcze do niedawna towarzysza niedoli, dostrzegł człowieka, którego zaślepiły pieniądze. Zawsze wiedział, że pieniądze potrafią zaślepić, ale żeby aż tak? Jeszcze przed chwilą jego życie niewiele było warte, a teraz walczy o te dolary jak wściekłe zwierzę, chociaż musi sobie zdawać sprawę, że przelana kwota jest nie do odzyskania.
Rodzina nagle zeszła na dalszy plan. Co gorsza, z całą pewnością majątek rozpaczającego „księgowego”, podobnie jak jego samego, był wielokrotnie wyższy niż suma, którą bezpowrotnie obaj stracili. Różniły ich priorytety. Dla tamtego pieniądze wydawały się być wartością samą w sobie. Ponad wszystko. Dla niego jedynie narzędziem. Mężczyzna ponownie przyłożył telefon do
ucha. Bezproduktywna rozmowa na temat straconych ośmiu milionów potoczyła się dalej.
Bradock pochylił się nad córką. Nie zwracał uwagi na wrzawę panującą na pokładzie. Ludzie biegali tam i z powrotem, pytali jeden drugiego co robić. Rozkładali bezradnie ręce. Gdzieś na statku wciąż znajdował się zabójca. Nie mieli pojęcia, co zamierza, mimo że w pewnym sensie był ich wybawcą. Zachowywali się jak stado bezbronnych owiec, wokół których krąży wilk.
Bali się. Starali się trzymać razem. Nikomu nawet przez myśl by nie przeszło, żeby pójść w głąb jednostki. Czekali z nadzieją na ratunek z lądu. Widzieli dzwoniącego Bradocka.
Jenny leżała z głową na kolanach zapłakanej matki.
Żona milionera podniosła na niego wołający o pomoc wzrok. Ujął i uścisnął jej dłoń.
– Pomoc już jest w drodze – powiedział uspokajająco.
– Jenny zaraz znajdzie się w szpitalu. Uratują ją. Na pewno. Już niedługo będzie bezpieczna.
Krew z rany przesączyła się przez kolejną chusteczkę. Dziewczyna była półprzytomna. Oddychała płytko, na tyle, na ile pozwalało jej niedotknięte odmą zdrowe płuco. Zrozpaczona matka patrzyła na męża. Jego słowa tchnęły w nią irracjonalną nadzieję. Tymczasem z każdą chwilą z ich rannej córki ulatywało życie. Kobieta starała się być silna, przy boku silnego mężczyzny. Jednak w tej
chwili ta siła zaczęła ją opuszczać.
– Ona nie może umrzeć, słyszysz?! – wyrzuciła z siebie w desperacji. – Przysięgnij, że wszystko będzie dobrze!
Spojrzał jej głęboko w oczy.
– Przysięgam, nasza córka będzie żyła – powiedział stanowczo i położył dłoń na czole dziewczyny.
Wokół nich podniósł się krzyk. Do statku zbliżały się trzy śmigłowce. Ludzie padali sobie w ramiona.
Dorotę zaczął ściskać stojący obok starszy mężczyzna.
– Jesteśmy uratowani! – wołał na całe gardło.
Następnie padła w objęcia jego żony. Staruszka płakała z radości. Dorota pomyślała, jak czasem niewiele potrzeba ludziom do szczęścia. Kiedy emerytka wypuściła ją ze swych wątłych ramion, na pokładzie lądowała pierwsza maszyna. Czerwony krzyż na burcie. Helikopter medyczny. Pozostałe dwa wojskowe okrążyły jednostkę.
Zagrożenie wciąż istniało. Na statku znajdował się morderca. Zatrzymały się w powietrzu nad pokładem.
Grupa komandosów w mgnieniu oka znalazła się na statku i z bronią gotową do strzału ruszyła w głąb.
– Wygląda na to, że już po wszystkim – usłyszała za sobą znajomy głos. Odwróciła się. Na twarzy Juliusza Kwiatkowskiego malowała się wyraźna ulga. – Koszmar się skończył. Zaraz złapią tego gościa. To profesjonaliści.
– Ten „gość” może uratował panu życie – powiedziała z niesmakiem. Gardziła tym człowiekiem. Nie znosiła tchórzy. – Leci panu krew.
Kwiatkowski drgnął jak uszczypnięty. Spojrzał na przedramię. Z rozciętej powierzchownie rany płynęła czerwona strużka.
– O Jezu, jestem ranny – jęknął.
Popędził w kierunku helikoptera medycznego, do którego sanitariusze wnosili Jenny Bradock. Krzyczał i żądał natychmiastowej pomocy lekarskiej. Medycy próbowali mu tłumaczyć, że nic mu nie jest, ale w końcu ulegli histeryzującemu natrętowi i zabrali go na pokład.
Chwilę potem maszyna wzniosła się w powietrze.
– Boże! – powiedziała głośno do siebie.
– Pani przyjaciel też był ranny?
Dorota spojrzała na znajomą staruszkę.
– Ten pan nie jest moim przyjacielem.
– Nie?
– Przypadkowa znajomość. Zresztą bardzo niefortunna.
– Tak ładnie razem państwo wyglądaliście. Ja myślałam…
– Źle pani myślała – ucięła szorstko Dorota. Nie miała ochoty na kontynuowanie tej rozmowy. – Do widzenia pani.
Odeszła bezceremonialnie w stronę przeciwległej burty, do której zbliżał się pierwszy statek patrolowy.
Za chwilę pewnie zacznie się ewakuacja pasażerów. Nie chciała być ostatnia.
Starsza pani zaniemówiła. Otworzyła usta ze zdumienia. Spojrzeli z mężem po sobie oniemiali. Nigdy by się nie spodziewali, że taka miła młoda osoba będzie się do nich odnosić tak opryskliwie. Nie rozumieli dlaczego.
Kątem oka Dorota dostrzegła mężczyznę z megafonem. Pomyślała, że musiał przylecieć helikopterem medycznym. Przyłożył urządzenie do ust.
– Proszę o zachowanie spokoju. Statek jest pod pełną kontrolą włoskich jednostek specjalnych. Absolutnie nic już państwu nie grozi. – Starał się przekrzyczeć zniecierpliwiony tłum, który tłoczył się w miejscu, gdzie miała przybić jednostka straży wybrzeża. – Za chwilę rozpocznie się ewakuacja. Proszę ściśle wykonywać polecenia żołnierzy.
Kuter dobił do burty. Na pokład po prowizorycznym trapie weszło czterech mężczyzn. Dwóch z nich zaczęło ustawiać pasażerów gęsiego. Dwaj pozostali pomagali słabszym ludziom wspiąć się na trap. Po chwili pierwsze osoby schodziły ze statku.